David Bowie jest (i będzie)

Dziś urodziny, ale nie ma komu składać życzeń. Mam awersję do rocznic, jubli i akademii, ale jeśli już coś obchodzić trzeba, to niech będą to urodziny, a nie rocznice śmierci. Tym bardziej, że ja tam pewności nie mam, że David Bowie nie żyje. Z radością pozostanę niewiernym Tomaszem, a mą postawę umacnia tylko sposób w jaki db się z nami pożegnał. A może nie pożegnał? Show przecież goes on i proszę mi nie wmawiać, że nie było żadnego planu, jak gołym okiem widzę i uchem słyszę, że był.

W mediach tymczasem podkreślona będzie raczej, jak się zdaje, pierwsza rocznica śmierci Kameleona. Na ten przykład Canal+ zapowiada emisję filmu „David Bowie: Człowiek, który zmienił świat” Sonii Anderson. To hagiografia, ale na szczęście nie ograniczająca się wyłącznie do bicia pokłonów i wyliczania przymiotników zaczynających się od „naj” – film podejmuje próbę wyjaśnienia, jakim cudem ten chudy, blady, dziwny Jones stał się kolorowym, wszechmocnym mistrzem Bowiem. Jest więc to i owo o rodzinie, szkole, modzie, problemach sercowych, wpływach i zainteresowaniach, od rock’n’rolla przez teatr mimiczny i Andy’ego Warhola po buddyzm. Wypowiadają się ludzie z otoczenia artysty (w tym kolega Jurek, który mu zepsuł oko), przyjaciele, dziennikarze, muzycy, menedżer itp. itd., ale i tak najciekawsze są archiwalne wypowiedzi samego Davida. Pełne humoru, dystansu do samego siebie, przenikliwości… ale też nie do końca wiarygodne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko gra, albo raczej, że Bowie nie chciał, byśmy wiedzieli, gdzie kończy się jego życie a zaczyna teatr.

zrzut-ekranu-2017-01-08-o-11-36-19
Kadry z filmu „David Bowie: Człowiek, który zmienił świat”

Jako dziennikarz zapewne powinienem się domagać całej prawdy i tylko prawdy, dokumentów, dowodów, niepodważalnych świadectw. Jako fan wolę piękno mitu. „David Bowie: Człowiek, który zmienił świat” przemawia raczej do fana we mnie, ale dziennikarza nie obraża. To nie pierwszy film o Bowiem, który obejrzałem i nie ostatni, ani też na pewno nie ostateczny – ale zapewniam, że warto znaleźć te półtorej godziny, to dobrze spędzony czas.

zrzut-ekranu-2017-01-08-o-11-56-00

Propozycję dla fanów db ma też Multikino, które 10 stycznia pokaże dokument z ostatniego dnia wystawy „David Bowie Is” w londyńskim Muzeum Wiktorii i Alberta. Filmu nie widziałem, ale miałem okazję odwiedzić tę wystawę i to było oszałamiające doświadczenie. Nawet dla szalikowca Bowiego, który doskonale zdawał sobie sprawę z wszechstronności swojego idola – ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć (i usłyszeć, bo wchodząc na wystawę dostawałeś zestaw słuchawkowy, który reagował na eksponat, do którego się zbliżałeś, by odpalić związaną z nim piosenkę) to wszystko na własne oczy, naraz, na tak małej powierzchni. Nie wiem, jak film odda atmosferę tej wystawy, na ile sprawiedliwie przekaże jej bogactwo, ale lepsze to niż nic.

Szkoda tylko, że projekcje w Multikinie i emisja w Canal+ się pokrywają. Ja zostanę w domu, na kanapie przed telewizorem – ale gdybym nie widział wystawy, pewnie trudniej byłoby mi się zdecydować.

PS. I już się nie śmieję z tych, co twierdzą, że Elvis żyje.

http://www.dailymotion.com/video/xnleeu_extras-david-bowie_shortfilms

I still miss David Bowie

Michael C. Hall zdobył sławę i zaszczyty jako Dexter, a więc człowiek, który mordował innych nie bez powodu i zawsze w dobrej wierze. No, ale trup jest trup. I tutaj, niestety, mamy do czynienia z pięknie przypudrowanymi i wystrojonymi zwłokami – pamiętacie Michaela z wspaniałej roli Davida w „Sześciu stopach pod ziemią”? – kilkunastu znakomitych piosenek Davida Bowiego.
Całe szczęście, że one jak ten Łazarz…

Mam wrażenie, że sam Bowie (rozumiany jako postać sceniczna, ale i katalog piosenek) to już było takie bogactwo, że kiedy wetknąć tych kilka dodatkowych, teatralnych/musicalowych piór w dupę, to okazuje się, że nawet najtwardsza dupa tego nie zniesie. Ozdobniki, udziwnienia, dramatyczne, koturnowe finały… ja wiem, że Bowie był wściekle teatralny, ale u niego zawsze to było z uśmiechem, z dystansem, a nie że w każdej sekundzie musimy dotknąć istoty wszech rzeczy. Mam też wrażenie graniczące z pewnością, że geniusz Bowiego polegał nie tylko na umiejętnościach kompozytorskich (piosenkopisarskich, niech będzie), ale przede wszystkim na jego charyzmie jako wykonawcy. W innych rękach, w innych gardłach ten sam materiał nie wydaje się już tak doskonały, zbyt łatwo go przerysować, wepchnąć w ramiona radosnego kiczu czy żałosnej pretensji…

„Lazarus” nie jest od tego wszystkiego wolny, choć wykonawcy podeszli tu do Bowiego ze znacznie większym szacunkiem i zrozumieniem niż pani Gaga podczas pamiętnego show na rozdaniu nagród Grammy. Nie wszystkie aranżacje więc kupuję, ale na przykład „The Man Who Sold The World” (ta gitara!), „Where Are We Now?” czy „Absolute Beginners” są całkiem w porządku. Lepsze od oryginałów? Bez przesady, wiadomo, że nie… Wokalnie? Tu gorzej, bo amplituda wrażeń obejmuje od „do przyjęcia” (zwykle gdy śpiewa Michael) do „ale za co?!”. Szczególnie Sophia Anne Caruso ma skłonności do przesady (nazwisko zobowiązuje?), która rujnuje wysiłki całej ekipy. Podoba mi się tylko, jak zaśpiewała „Life on Mars?”, ale tu już materiał wyjściowy jest nieco groteskowy, kabaretowy, więc odpowiadający jej temperamentowi.

Jakimś wyjaśnieniem może być adnotacja we wkładce – że w dniu rozpoczęcia nagrań (11 stycznia 2016) ekipę „Lazarusa” zastała wiadomość, że David nie żyje. Z drugiej strony, może lepiej było przełożyć sesję i nieco ochłonąć?

lazarus

Usprawiedliwia ich też fakt, że Bowie sam sobie ten musical wymyślił i nad nim czuwał (choć nie wiem do jakiego etapu – może słyszał tylko część z tych pomysłów, może żadnego), więc spośród niezliczonych reinterpretacji i hołdów, które powstały i powstaną po śmierci Mistrza, ten jest szczególny, bo zawiera jeszcze tchnienie jego kreatywnego ducha.

A właśnie – drugi dysk! Można marudzić na część zasadniczą „Lazarusa”, ale i tak każdy fan jest tu dla dodatków. Trzech numerów, których na innych płytach Davida nie ma. To „No Plan”, „Killing a Little Time” (najlepsze, tu jest pazur i nerw jak w King Crimson!) i „When I Met You”. Znalazły się też w części musicalowej i w związku z tym, że nie miałem wcześniej do nich żadnego emocjonalnego stosunku, na ich przykładzie najlepiej słyszę, czym się różnią wspaniałe interpretacje starego, schorowanego mistrza od ledwie poprawnych, w wykonaniu na wszystkie strony szkolonych profesjonalistów w pełni sił. Słyszę to doskonale, choć nie potrafię ubrać tego w słowa…

Scott walks alone

No ja rozumiem, że Scotta Walkera nie ma w radiu, ani telewizorze. Rozumiem, że to muzyka niezbyt przyjazna słuchaczowi i niełatwa w odbiorze. Nawet to, że sobota, w samo południe, to dziwna pora na kino. Ale żeby na projekcji dokumentu „Scott Walker – 30 Century Man” Stephena Kijaka, w ramach festiwalu Off Camera, zjawiły się trzy osoby?!! A ja idiota przybiegłem do Alchemii wcześniej, bo bałem się, że miejsca nie będzie, że się nie wcisnę.

Co jest z wami, ludzie? Na byle koncert muzycznych analfabetów z zagranicy walicie drzwiami i oknami, a tutaj nic, ani dudu? Rozumiem, że Walkera nie rekomendował ostatnio żaden opiniotwórczy portal o muzyce alternatywnej, nie przetoczył się owczym pędem przez blogi, więc nie warto sobie dziadem głowy zawracać… A może wszyscy już sobie dawno film ściągnęli, obejrzeli i dlatego im się z domu wyjść nie chciało? Mam nadzieję, że właśnie tak było.

Sam film świetny. Pouczający i poruszający. Na granicy hagiografii, ale na szczęście po tej zdroworozsądkowej stronie. Przed seansem byłem fanem jego muzyki, teraz z nabożną czcią chylę czoła przed postacią. Scott Walker jest gigantem. Pal licho, że nieco pokręconym – jest wielki! Mi nie musicie wierzyć, ale producentem filmu był David Bowie, który również wystawia Walkerowi laurkę przed kamerą. Podobnie jak Brian Eno, muzycy Radiohead, Jarvis Cocker, Johnny Marr, Goldfrapp… wszyscy zachwyceni i onieśmieleni, bo nienawykli do stania w cieniu osobowości i talentu, z którymi nie tylko trudno im się zmierzyć, ale które nawet trudno im zrozumieć.

Swoją drogą, marzy mi się, by któryś z polskich festiwali – Sacrum Profanum? Unsound? A może PPA? – sprowadził koncert, z materiałem z „Tilt” i „Drift”, który dwa lata temu grany był w Barbican. Sam Walker, choć nadzorował przedsięwzięcie, co jest gwarancją najwyższej jakości, na scenie niestety się nie pojawił. I podobno nie zamierza, boi się publiczności. Sądzę, że bezpodstawnie, bo dzisiejszy seans filmowy dowiódł, że to artysta, na którego koncert nie zabłądziłby nikt przypadkowy.

Wizja kontra logika

Doktor Parnassus opowiada w filmie pewną historię. Piękna jest, ale trochę nieskładna. W dodatku ciągle ktoś lub coś mu przeszkadza i Parnassus swojej opowieści nie kończy… Podobnie jest z filmami Terry’ego Gilliama. Zwykle oszałamiają rozmachem, imponują odwagą, zachwycają scenografią i zdjęciami, ale mniej lub bardziej kuleją na poziomie narracji (no, może z wyjątkiem „Fisher Kinga” i „Brazil”, chociaż i te scenariusze dałoby się przyciąć). Nie żebym narzekał. Kocham oglądać Gilliama, szczególnie w kinie. Na „Parnassusie” siedziałem w drugim rzędzie i z wywieszonym ozorem nurkowałem w te wszystkie kolorowe fajerwerki… Nie zdradzę też wiele, jeśli napiszę, że pomysł na połączenie Ledgera, który zmarł przed ukończeniem filmu, z Deppem, Lawem i Farrellem znakomity, a jego wykonanie – mistrzowskie! Do tego pyszny Tom Waits, który awansował do roli samego Diabła (w „Drakuli” był jeno jego marnym sługą) i nieźle się nią bawi.
Szkoda tylko, że do pełni szczęścia zabrakło „Parnassusowi” wewnętrznej spójności. Można odnieść wrażenie, że wszyscy świetnie się przy kręceniu tego filmu bawili, a kiedy Gilliam wreszcie spojrzał na zegarek i do sakiewki, okazało się, że na odkręcenie tego, co zakręcił, nie ma już czasu, ani pieniędzy. Ostatni kwadrans jest więc gonitwą na skróty i więcej gmatwa niż wyjaśnia, choć prowadzi do jednoznacznego finału. Może nawet zbyt jednoznacznego?
I jeszcze ten polski podtytuł: „Człowiek, który oszukał diabła”. Oszukał? Naprawdę? Przecież Parnassus jest zbyt dupowaty i bezradny, by oszukać tak wytrawnego przeciwnika i raczej dostaje od Diabła prezent… Ale sza! Nic więcej nie powiem. Idźcie do kina.

A teraz coś z zupełnie innej beczki. Hucznie obchodziliśmy dzisiaj urodziny Elvisa Presleya, kompletnie nie pamiętając o urodzinach Davida Bowiego (to już 63 lata!). Czy dlatego, że Presley był taki wybitny, a Bowie jest taki mierny? Nie, bynajmniej nie dlatego. Przewaga Presleya nad Bowiem polega na tym, że ten pierwszy od dawna nie żyje, a ten drugi owszem. Świętowaliśmy urodziny mitu, półboga, popkulturowego herosa, zapominając o człowieku z krwi i kości.
Panie Davidzie, z serca życzę, by jak najdłużej o Pana urodzinach nie pamiętano…

Medal za metal

Jak zrobić błyskawiczną karierę zagraniczną? Oryginalny repertuar, porywające przeboje, nietuzinkowy wizerunek? Nie, nie trzeba. Żadne też kontakty i kontrakty, żadne spiski i podlewane łapówkami miejsca na radiowych playlistach (pozdrowienia dla Yaro i Kasi K., jeszcze do Was wrócę 🙂 ). Wystarczy znaleźć sobie liczny, acz zakompleksiony naród uprawiający mniej lub bardziej intensywnie tzw. politykę historyczną, wystarczy wygrzebać w dziejach owej nacji jakieś wydarzenie ku pokrzepieniu serc służące i zilustrować je zupełnie przypadkowym dźwiękiem – i gotowe, i już ich macie, już jedzą wam z ręki. Sam jestem w szoku, że takie to proste.

sabaton

Nie, nie posądzam Szwedów z Sabaton o tak daleko posunięty cynizm. W ogóle o nic złego ich nie posądzam. To przeciętny, ale uczciwy zespół powermetalowy, który w swoich piosenkach chętnie porusza tematykę historyczną. Na nowej płycie „The Art Of War” (tytuł „Sztuka wojny” oczywiście pożyczony od Sun Tzu, książka zresztą dołączana była do limitowanego wydania albumu) postanowili na przykład opisać garść bitew, które zrobiły na nich szczególne wrażenie. Trudno podejrzewać ich o jakiekolwiek szczególne sympatie czy sentymenty, poza autentycznym uznaniem dla kunsztu wojennego – z równym entuzjazmem przejawianym pod adresem feldmarszałka Rommla („Ghost Divison” to wspomnienie triumfalnego pochodu przez Francję w 1940 roku), czy Sowietów, którzy dali Niemcom łupnia pod Kurskiem („Panzerkampf”). Pokłonili się też Polakom, którzy dzielnie stawali pod Wizną w trakcie kampanii wrześniowej, odpierając przez kilka dni miażdżące siły wroga. Swoją drogą, to naprawdę fajna sprawa – ponoć jakiś polski fan podsunął Szwedom opis bitwy, który zrobił na nich na tyle wielkie wrażenie, że napisali piosenkę, a później inny Polak (nie wiem zresztą, może ten sam), zrobił do kawałka „40 : 1” klip, bijący rekordy oglądalności na YouTube. Dzięki temu Sabaton miał na swoich październikowych koncertach w Polsce publiczność liczną i wdzięczną, w odróżnieniu od innych przedstawicieli gatunku, którzy zwykle mogą w naszym kraju liczyć jedynie na garstkę zapaleńców. No i dobrze, niech mają, niechby na tym się skończyło…

Ale nie, my przecież nie znamy umiaru. Zamiast potraktować zainteresowanie szwedzkich metalowców naszą historią jako miłą anegdotę, robimy z tego sprawę wagi państwowej. Informują więc o niej najpoważniejsze media, zgodnie ze swą rolą robiąc z igły widły, po czym dyskusja przelewa się na fora internetowe i blogi (od „Wpiszmy teksty Sabaton na listę lektur szkolnych!” po „Wyślijmy Grom, niech zlikwiduje satanistów, co śmią krwią polskiego bohatera swe wilcze gęby kalać!”), ale i na tym nie koniec. Oto bowiem przy okazji październikowych koncertów w Polsce szwedzkich muzyków zaproszono nad Wiznę, gdzie wkręcono ich w akademię . „Zostali przyjęci z honorami i złożyli kwiaty pod pomnikiem polskich bohaterów”, a harcerze sprezentowali im ręcznie haftowany ryngraf z polskim orłem. Szkoda, że nie zmuszono Szwedów do poprowadzenia w pobliskiej podstawówce lekcji wychowawczej… No, ale jedźmy dalej. Otóż kilka dni temu jeden z serwisów internetowych uznał za stosowne wysłać do najwyższych władz państwowych list z apelem o nadanie muzykom Krzyża Kawalerskiego Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej V klasy. Natychmiast przebił ich jednak arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, który obiecał liderowi Sabaton oryginalną oficerską szablę z czasów II Rzeczpospolitej. Wręczy mu ją pewnie osobiście, bo Szwedzi zagrają w Gdańsku już 11 listopada, jako główna atrakcja obchodów odzyskania niepodległości.

Dalszy ciąg? Będzie, oczywiście, że będzie. Sabaton – tu już ich o cynizm posądzam, niestety – rozpoczął ponoć pracę nad piosenką upamiętniającą bohaterskie przewagi Dywizjonu 303 w angielskich chmurach. Klip do tego powinien im nakręcić Mistrz Wajda, a kolejny koncert grupy musi się odbyć 15 sierpnia pod Grobem Nieznanego Żołnierza. Premier wręczy im wówczas honorowe obywatelstwo, generalskie lampasy, ordery Virtuti Militari i talon na węgiel, a prezydent uderzy się w obleczoną w t-shirt Sabaton pierś, przepraszając szwedzkich metalowców za Czarnieckiego, Kmicica i zawstydzająco niegościnną Częstochowę.

Na tym jednak nie kończą się nasze niewyrównane rachunki z zachodnimi muzykami, którzy żywią nas y bronią, którzy każdą struną, każdą pałeczką, kostką każdą walczą o wolność naszą i waszą.

Muzykom Slayera proponuję więc przypiąć co najmniej Ordery Odrodzenia Polski, choć znając ich zamiłowanie do militarnych artefaktów podejrzewam, że ucieszyłyby ich również Wojskowe Krzyże Zasługi z Mieczami. Tak czy owak, wysokie odznaczenia państwowe należą im się jak chłopu ziemia – w swojej piosence „Angel of Death”, zaczynającej się od słów „Auschwitz – znaczenie bólu”, nie wspomnieli bowiem ani słowem o „polskich obozach koncentracyjnych”. A przecież mogli.

Członkom blackmetalowej formacji Marduk – znów Szwedzi! – proponuję postawić pomnik nad Wisłą i powierzyć prowadzenie, albo chociaż honorowy patronat nad Muzeum Powstania Warszawskiego. W końcu nagrali utwór „Warschau”, o Powstaniu właśnie. Nie żeby jakoś szczególnie wychwalali bohaterstwo Polaków, zafascynowała ich raczej skala zniszczeń, zahipnotyzowało morze przelanej krwi – ale pierwsze koty za płoty. Da się im parę gadżetów, podkarmi na bankietach i będą, jak Sabaton, pisać to, co trzeba.

marduk1

Niestety, nie będzie łatwo pogodzić interesów Marduk z wdzięcznością dla francuskiej postpunkowej grupy Varsovie. Co prawda dopiero zaczynają swą karierę, ale po pierwsze całkiem nieźle grają, po drugie nazywają się odpowiednio, a po trzecie mają taką jazdę na Powstanie Warszawskie, że fotografują się z opaskami AK. Związek Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych powinien ich usynowić.

David Bowie, za kompozycję „Warszawa”, mógłby dostać przynajmniej Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie. Tak jakoś mi się skojarzyło, bo piosenka bez tekstu…

No i jest jeszcze Ian Curtis, poważna sprawa. Ten to powinien zostać odznaczony pośmiertnie Orderem Orła Białego. Po pierwsze za to, że nazwał swój zespół Warsaw. Po drugie dlatego, że w końcu zdecydował się na zmianę nazwy na Joy Division – dzięki czemu cała ta ponura historia z narkotykami, samobójstwem i depresyjną muzyką nie kala dobrego imienia naszej pięknej stolicy. Cześć jego pamięci!