Geniusz i refreniara

„Coltrane według Coltrane’a” to dobra książka. Sądzę, że dla aktywnych muzyków, nie tylko jazzowych, rzecz absolutnie obowiązkowa, bo zbiera w jednym miejscu wszystkie dostępne wypowiedzi mistrza, zszywając je w jeden, wielki, (dla mnie) magiczny przepis na muzykę, która się zegarowi i modom nie kłania. Przyznaję jednak, że choć kocham nagrania Trane’a, trochę się przy tej lekturze nudziłem. Po pierwsze dlatego, że jako laik nieszczególnie jestem zainteresowany fachowym żargonem, tym że „w podstawie było C7, a ja na to mogłem wrzucić Es7, potem Fis7, potem w dół do F”. Nie pomaga też nieustający strumień namecheckingu – niemal każda strona tej publikacji to kolejny akapit litanii do jazzowych świętych i błogosławionych. „Coltrane według Coltrane’a” nuży również dlatego, że twórcy tego zbioru, by nie uronić ani kropli z mądrości pozostawionych przez saksofonistę na tym łez padole, zebrali pomiędzy okładkami książki dosłownie wszystko, co się dało. A że dziennikarze – wiadomo, leniwe szuje, money for nothing – często pytali o podobne sprawy, czy wręcz o to samo, wielokrotnie mamy do czynienia z różnymi wariantami tej samej odpowiedzi. Po trzecie wreszcie, jak dla mnie za dużo w tej książce jest… muzyki.

colatrane

Jezu. Napisałem to. Gdzie piorun? Nie widzę… Dobra, piorun mnie nie zabił, ale wiem jak to wygląda. Typ, który niby jest dziennikarzem muzycznym, czy wręcz krytykiem (nie, żartowałem, nie jestem, nie cierpię, kiedy obsadza się mnie w tej roli), marudzi, że w książce o jednym z najwybitniejszych kompozytorów i wykonawców XX wieku jest za dużo muzyki. Co za jełop. Pewnie brakuje mu tu pudelkowej pikanterii, obleśnych plotek, prania brudów i psychicznego ekshibicjonizmu…
No więc tak, trochę mi tego brakuje. Nie, żebym lubował się w badaniu plam na cudzych portkach, nie żeby interesowało mnie, z której dziury leciało Coltrane’owi, kiedy za mocno przyćpał – ale mam wrażenie, że pominięcie tych mało chlubnych doświadczeń wypacza obraz artysty i jego muzyki. „Coltrane według Coltrane‘a” uczy się pilnie, słucha żony, korzysta z cennych rad starych mistrzów, studiuje ważne muzyczne zagadnienia w bibliotekach i pokornie dziękuje Panu Bogu za Jego hojne dary. Byłem zaskoczony, że ta opowieść nie kończy się kanonizacją.

Nie wierzę w takiego Coltrane’a. Może się mylę, może projektuję na niego swoje doświadczenia i fantazje, ale wydaje mi się, że w tej publikacji obraz artysty – malowany przez niego samego z chyba nie udawaną skromnością, a przez dziennikarzy na kolanach – jest niepełny, że ta historia mogłaby być (a może już została, ktoś coś wie?) lepiej i prawdziwiej opowiedziana.

Ktoś powie, że w czasach, kiedy John Coltrane mógł jeszcze o sobie opowiadać (a więc pół wieku temu i dawniej) obnażanie się w wywiadach nie było jeszcze w modzie, że to całe eony przed „Big Brotherem” i wywiadami-rzekami celebrytów. Pewnie mógłbym się z tym zgodzić, gdybym tuż przed lekturą „Coltrane’a według Coltrane‘a” nie przeczytał „Lady Day śpiewa bluesa”, czyli biografii Billie Holiday (tudzież autobiografii wspomaganej, bo spisanej przez Williama Dufty’ego). Ta książka powstała w 1956 roku, a jest boleśnie szczera. Nie ma przecież niczego przyjemnego w czytaniu opowieści o dziewczynce, która od kiedy pamięta była maltretowana przez ciotkę-sadystkę, a w wieku dziesięciu lat zgwałcona (po raz pierwszy). Typ dostał parę lat odsiadki, ale i ją na wszelki wypadek zamknięto w poprawczaku, przecież nie mogła być taka do końca niewinna, co nie? No więc nie czyta się tego z uśmiechem na twarzy, a jednak warto, bo to żywy portret człowieka z (upuszczonej) krwi i (przetrąconych) kości, nie abstrakcyjne rozważania nerdów o przebiegach akordów.

Przez całe swoje życie Billie Holiday regularnie pada ofiarą przemocy (ale też potrafi odpłacić pięknym za nadobne, kto mieczem wojuje od miecza ginie), seksualnych nadużyć i pospolitych oszustw. Chce tylko odrobiny spokoju, dla siebie i mamy, chce ciepłego domu i pełnego brzucha, chce się czuć bezpieczne, chce śpiewać – i na tym kończy się lista jej potrzeb. Jak się okazuje, są to oczekiwania zbyt wygórowane. Jest bowiem Billie potrójnie upośledzona. Jest czarna, jest kobietą i jest artystką – to aż za dużo powodów, by ją lekceważyć i dowolnie wykorzystywać. Sama jednak dokłada do pretekst czwarty, pakując się w nałóg narkotykowy, który sprawia, że staje się jeszcze łatwiejszym celem. Zarówno dla gorliwych przedstawicieli państwowego aparatu opresji, jak i facetów, którzy wykorzystują jej ufność i oddanie. To wszystko opisane zostało językiem prostym, dosadnym, czasem niemal wulgarnym, ale w takim życiu nie ma miejsce na poezję, finezję i długie opisy przyrody.

holiday

Wolę słuchać Coltrane’a, wiadomo, ale jego muzyka pozostaje dla mnie tajemnicą. Wiem, kogo podsłuchiwał, gdy szukał własnego stylu, ale wciąż nie wiem, dlaczego akurat on znalazł, chociaż inni mieli tych samych nauczycieli. Może nigdy się nie dowiem i… nie mam z tym problemu. Ale z drugiej strony cieszę się, że z „Lady Day śpiewa bluesa” dowiedziałem się, jak to możliwe, że ta refreniara, że niewykształcona pieśniarka, prosta dziewczyna, potrafiła ze zgrabnych, ale przecież nieszczególnie wyrafinowanych piosenek wydobyć takie emocje. Bo przecież wiele innych, wspaniałych głosów próbowało się później zmierzyć z tym repertuarem – i niby wszystko było na miejscu, ale zwykle nie działało. Dopiero gdy Amy Winehouse śpiewała „There Is No Greater Love”… ale to już inna, równie smutna historia… 

„Coltrane według Colatrane’a. Wywiady z Johnem Coltrane’em”, red. Chris DeVito (tłum. Filip Łobodziński), Kosmos Kosmos
„Lady Day śpiewa bluesa”, Billie Holiday, William Dufty (tłum. Marcin Wróbel), Czarne

Nigdy nie byłem w Nowym Jorku

…ale to jedno z moich ulubionych miast. W dodatku mam wrażenie, graniczące z pewnością, że ze wszystkich miast, w których nie byłem, właśnie Nowy Jork znam najlepiej. Nie wiem tylko, czy od najlepszej strony.

Znam Nowy Jork z filmów – od „West Side Story” i „Midnight Cowboy” przez najlepsze rzeczy Allena (nakręcone zanim zaczął wyprzedawać resztki talentu biurom podróży), „Hair” i „Ojców chrzestnych”, aż po „Nieoczekiwaną zmianę miejsc”, „Żandarma w Nowym Jorku”, „Księcia w Nowym Jorku” i wreszcie „Prawo Bronksu”, „Vanilla Sky” czy „Wilka z Wall Street”. O tych wszystkich filmach, w których Nowy Jork zostaje zrównany z ziemią przez kataklizm, inwazję z innej planety, wojnę nuklearną czy inne potwory nawet nie wspomnę. Są też oczywiście seriale, od tych które Nowy Jork traktują absolutnie pretekstowo (jak „Mad Men” czy „Przyjaciele”), po te, które zanurzone są w nim po uszy, jak „Seks w wielkim mieście”, czy mój ulubiony serial kryminalny „NYPD Blue”.

Znam oczywiście Nowy Jork z setek piosenek, od tych całkiem starych

przez stare umiarkowanie

i nowsze

po najnowsze

 

Znam wreszcie Nowy Jork i jego mieszkańców z książek, na przykład „Wielkiego Gatsby’ego”, „American Psycho” (cholera, to chyba nie jest dobry przykład), „Poniedziałkowych dzieci” Patti Smith, czegoś tam Kinga, czegoś Rotha… Nie miałem chyba jednak jeszcze w rękach książki, która byłaby tak bezpośrednim hołdem dla Nowego Jorku, ukłonem tak głębokim, jak „Miasto w ogniu” Gartha Riska Hallberga (Znak Literanova).

Prawie 1000 stron, ale dałem się skusić, przyciągnięty m.in. mocno eksponowanym w promocji wątkiem kontrkulturowym. Historia krąży tu bowiem wokół fikcyjnego zespołu Ex Post Facto (który byłby rówieśnikiem The Dictators, brakującym ogniwem pomiędzy Stooges a Ramones), a jedna z bohaterek powieści wydaje fanzin o nazwie „Land of 1000 Dances” (do którego zresztą możemy zajrzeć). Akurat ten punkowy wątek – poza przekonującymi, najwyraźniej płynącymi z serca, westchnieniami do Patti Smith – jest raczej pretekstowy i dość naiwny, szczególnie dla kogoś, kto coś tam już o punku wie. Ale zanim się zorientowałem, dałem się wciągnąć i zostałem.

Bo początek jest więcej niż obiecujący. Zainteresowanie budzi zawiązana na pierwszych stronach intryga kryminalna, ale największym atutem są barwne, staranie budowane postacie. Na przykład grający w rzeczonym punkowym bandzie wyklęty dziedzic jednej z największych nowojorskich fortun i jego kochanek, czarnoskóry nauczyciel z prowincji, żyjący nadzieją na karierę literacką w wielkim mieści. Dziennikarz, a więc oczywiście pijaczyna i samotnik, człek zgorzkniały, ale prawy (to, niestety, jedna z wielu klisz) oraz potargany latami służby i niepełnosprawnością policjant polskiego pochodzenia, swój chłop, ale wyprany z wiary w ludzkość (jak o nim czytam, to widzę Andy’ego Sipowicza ze wspomnianego „NYPD Blue”, inaczej być nie chce). Jest para zbuntowanych, zagubionych u progu dorosłości dzieciaków i małżeństwo w kryzysie, który wydaje się nie do przezwyciężenia. Jest marszand-dandys i stary mistrz, ostatni z rodu wielkich puszkarzy, wymiecionych z rynku przez tanie, chińskie fajerwerki… Hellberg z dużą sprawnością splata ich losy, a wątków wysnuwa tyle, że starczyłoby nie na jedną, nawet tak pękatą powieść, ale na całą sagę. Pewnie dlatego w skądinąd efektownym finale ma małe problemy z rozsupłaniem tego węzła, uciekając się tu i ówdzie do zbyt szybkiego cięcia. Czasem też, jakby nie wierząc w to, że czytelnik może samodzielnie wysnuć wnioski natury ogólnej ze szczególnych losów bohaterów powieści, wkłada w ich usta i głowy słowa i myśli, które nie musiały być sformułowane expressis verbis, żeby to wszystko miało sens. Nie lubię, kiedy ktoś wątpi w moje zdolności poznawcze, ale jak mniemam, to grzech debiutanta – wybaczalny, bo rekompensuje go cała reszta.

Rekompensuje go przede wszystkim panorama Nowego Jorku lat 70., kreślona szerokim, pewnym gestem. Miasta pięknego i strasznego zarazem. Nowy Jork Hallberga to nieskończone możliwości, ale przede wszystkim pole bitwy. Tu toczy się wojna ras, wojna płci, wojna pokoleń, wojna kultur, wojna klas… Linie frontów przecinają się plączą, a wczorajsi zaprzysiężeni wrogowie są dzisiejszymi sojusznikami. Zmierza to wszystko do nieuchronnej katastrofy, do apokalipsy, która zmiecie wszystko z powierzchni ziemi, ale… „nic nie umiera, wszystko się przemienia”. To cytat z Balzaka i motto jednego z rozdziałów z tej książki. I moja puenta, lepszej bym nie wymyślił.

Miasto

To żyje

Nie lubię się bać, więc zamiast oglądać opolskie afterparty, wymknąłem się do kina, na późnowieczorny seans „It”. Marudziłem na ten film zanim go zrobili, więc OK, wypada publicznie zrobić krok w tył. No, może pół kroku, bo:

IT

– im (niby) straszniej tym gorzej, a klaun to w ogóle z jakiegoś nieudanego klipu Mansona,

– tajemnica za szybko przestaje być tajemnicą, mniej w tym klimatu, więcej gry komputerowej, w której odhacza się kolejne zadania,

ale za to:

– najstraszniejsze na świecie jest dojrzewanie, dzięki za przypomnienie,

– więc te fragmenty w których horror ustępuje miejsca klasycznemu coming-of-age wspaniałe,

– popkulturowe odwołania, takie jak New Kids On The Block, Anthrax (który zaczyna grać w soundtracku dokładnie wtedy, kiedy obwieś w t-shircie Anthrax obrywa kamulcem w łeb) czy „Koszmar z Ulicy Wiązów 5” w kinie – cudowne,

– złoty medal należy się za casting. Bill, Ritchie i szczególnie Ben znakomici, a Bev jest dokładnie taką dziewczyną w jakiej kochają się wszyscy 15-letni chłopcy.

No więc dobrze, nakręcenie tego filmu nie było głupim pomysłem. Ale ten klimat, te dekoracje, ścieżka dźwiękowa, nawet światło każą mi wątpić, czy „It 2017” spodoba się komukolwiek oprócz czterdziestoletnich chłopców.

Hit me, Baby, one more time

Nie pamiętam, kiedy miałem ostatnio taką pyszną kinową serię, jak w tym roku. Niech to trwa! Od rzeczy ambitniejszych, po zabili-go-i-uciekł – tyle dobra, że aż serce rośnie. Dzisiaj „Baby Driver” Edgara Wrighta. Gdyby nie polecenie kolegi (dzięki, Kuba!), mógłbym przegapić film z takim tytułem i straciłbym dwie godziny najlepszej zabawy.

Fabuły, nieskomplikowanej zresztą, zdradzał nie będę, ale punkt wyjścia chyba mogę: oto chłopiec, który wygląda na licealistę, grzecznego w dodatku, a jest kierowcą na usługach napadających na banki łobuzów. Kierowcą wybitnym, prawdziwym mistrzem. Jest do tego fanem muzyki, więc w jednej z głównych ról mamy ścieżkę dźwiękową, na której znajdziecie takie perełki, jak:

I jeszcze:

A nawet:

To nie koniec muzycznych wątków! Obecność Jamiego Foxxa mnie nie dziwi, bo to bardziej aktor niż śpiewak, ale trzeba zaznaczyć, że typ totalnie daje radę. W epizodycznych rolach pojawiają się też m.in. Flea bez nosa (który wypowiada kwestię – cytuję z pamięci – typu: „Cały czas słuchasz muzyki? Masz coś z głową?”, najmocniej przepraszam współkinomanów za mój zbyt głośny rechot w tym momencie), Killer Mike, Big Boi, Sky Ferreira, a nawet – no właśnie 😉 – Jon Spencer.

Ale to wszystko jeszcze nic. Po raz pierwszy spotkałem się z zabiegiem, który jest równie banalny, co efektowny i który sprawił, że „Baby Driver”, jest filmem sto razy bardziej muzycznym niż taki „La La Land”, choć nikt tu przecież nie śpiewa i nie tańczy. Otóż każdy dźwięk – kroki, dzwonki windy, syreny policyjne, szelest przeliczanych banknotów, wystrzały, pisk opon… – został tu zsynchronizowany ze ścieżką dźwiękową. Jeśli wcześniej spotykaliście się ze sformułowaniem, że jakiś film jest jak teledysk (a spotykaliście się na pewno), to zapomnijcie, bo tu mamy zupełnie nową jakość: „Baby Driver” jest jednym wielkim, dynamicznym, porywającym klipem. Ależ to jedzie!

A właśnie – jedzie. To film sensacyjny, więc wypełniony efektownymi pościgami samochodowymi, do tego trup się ściele gęsto, na to wszystko nakłada się cudownie naiwny, żywcem wycięty z kina college’owego, wątek romantyczny. Postacie są aż do przesady wyraziste, a całość narysowana została grubą, komiksową kreską – aż sprawdziłem, czy pierwowzorem nie były jakieś kultowe, acz mi nieznane, zeszyty, ale chyba nie. Co nie zmienia faktu, że „Baby Driver” to jeden z najlepszych kinowych komiksów, jakie widziałem, obok pierwszego „Sin City”, „Historii przemocy” i „Strażników galaktyki”.

PS. Na koniec prawdziwa perełka. Okazuje się, że Wright wymyślił sobie ten film ponad 20 lat temu, ale że długo nie miał możliwości zrealizowania go, w 2003 wyreżyserował teledysk, który jest właściwie ćwiczeniem ze sceny otwierającej „Baby Driver”.

Trzeci ząb, trzecie oko

Rozwiązał się worek z komiksami o muzyce, co mnie niezmiernie raduje. Tym bardziej, że dla odmiany dobrej beletrystyki okołomuzycznej wciąż jak na lekarstwo – nie wiem, czy temat taki trudny, czy tak mało dla ludzi pióra interesujący? A może po prostu muzyka popularna wdzięczniej prezentuje się w obrazkach? W końcu MTV przeorała nam mózgi i od początku lat 80. muzyki słuchamy również (niektórzy głównie) oczami.

Najgorszy

No więc komiks, rzecz rodzimej produkcji, autorskie dzieło Macieja Pałki. Znajdziecie tu seks, są drugs, ale stosunkowo mało rock’n‘rolla. „Najgorszy komiks roku” jest opowieścią o mękach procesu twórczego – i to na kilku płaszczyznach. Z jednej strony bowiem mamy tu historię zespołu, którego losy sprowadzają się do nieszczególnie produktywnych prób, długich rozmów o niczym, kłótni, zmian składu, imprez, nielicznych koncertów i przypadkowych odkryć czegoś naprawdę fajnego, na co jednak nikt nie zwraca uwagi. Nie ma więc kariery, nie ma groupies, spektakularnych podróży i sensacyjnych zwrotów akcji. Jest codzienna szarpanina, ale i codzienna nuda. Ktokolwiek zakładał kiedyś zespół i upojony marzeniami godzinami rzeźbił w gównie w zagraconej, za ciasnej, brudnej salce prób – od razu się tu odnajdzie.
A wszystko to rysowane bez nadmiernego skupiania się na szczegółach: nerwowo, chaotycznie, pankowo. Bo takie przecież są te pojedyncze obrazki, z których składa się życie, które dzieje się za szybko i za bardzo byle jak, by przedstawiać je w formie wnikliwego studium przedmiotu.

Drugi tor narracji w „Najgorszym komiksie roku” jest autotematyczny. To komiks o próbach narysowania komiksu, o braku inspiracji, ale i lenistwie, o frustracji wynikającej z tego, że jak coś jest prawie gotowe, to jednak wciąż jeszcze tego nie ma. Skąd ja to znam?

„Najgorszy komiks świata” nie jest dla każdego, bo trzeba – a już na pewno warto – naprawdę mocno siedzieć w muzyce, by mieć radość z licznych nawiązań, cytatów i trawestacji. To propozycja dla muzycznych nerdów, dla przygarbionych no-life’ów w słuchawkach, pół dnia spędzających na Facebooku i kumających, kto to Weltrowski, kto Szpak i czemu ten tekst o field recordingu powyżej jest trafny i zabawny. To propozycja w sam raz dla mnie.

Maciej Pałka „Najgorszy komiks roku”, Wydawnictwo Komiksowe

Król Artur jest łotrem

Kinowa premiera „Króla Artura. Legendy miecza”, w reżyserii Guya Ritchiego, pozwoliła mi wcisnąć się do nowego numeru „Polityki” z tekstem nie tyle o samym filmie (w ogóle nie o nim), co o fenomenalnej żywotności legend arturiańskich, ich całkiem naturalnej demitologizacji, ale też zaskakującej (przynajmniej częściowej) remitologizacji oraz nieoczekiwanej roli w debacie wokół Brexitu.

Zainteresowani znajdą artykuł w papierze, a papier w kiosku, ewentualnie tutaj online, za drobną opłatą. Życzę przyjemnej lektury.

Artur

Film Ritchiego nie był jedynym pretekstem do napisania tego tekstu – była nim również niedawna premiera „Zimowego monarchy”, pierwszego tomu nowego wydania trylogii arturiańskiej Bernarda Cornwella. Powieści historycznej i przygodowej zarazem, którą pożarłem z wypiekami na twarzy i niniejszym gorąco polecam. Tu zresztą rekonstrukcja mitu odbywa się już w jego łonie. Oto królowa Igraine, na której zlecenie zakonnik (i eksrycerz) Derfel spisuje dzieje Artura, pyta o Camelot, „z jego zieloną trawą, wysokimi wieżami, damami w długich sukniach i wojownikami rzucającymi im kwiaty pod nogi”, ale w odpowiedzi słyszy: „Nie przypominam sobie (…) obsypanych kwiatami ścieżek, za to pamiętam wojowników, którzy po bitwie ledwo powłóczyli nogami albo czołgali się z płaczem po ziemi, wlokąc za sobą wyprute wnętrzności”.

Mamy więc z jednej strony w „Zimowym monarsze” dzielnych wojowników, heroiczne czyny, piękne damy i szał uniesień – ale narrator skrzętnie dba o to, by lot wyobraźni nie pociągnął nas zbyt wysoko w różowe chmury. Zarówno wojnę, jak i miłość odziera z romantyzmu, drastyczne, wręcz turpistyczne opisy krwawych porachunków przetykając rzadkimi, ale udanymi, bo nie dociskanymi na siłę, błyskami humoru. A wszystko to w scenografii, która bliższa jest prowizorce Monty Pythona i ich „Świętego Graala”, niż tym arturiańskim filmom, w których wszystko lśni, imponuje majestatem i przepychem. Stolice brytyjskich królestw z książki Cornwella rozsypują się i śmierdzą, nieporadnie rządzone przez półdzikich watażków, którzy wzięli je w posiadanie po odejściu znacznie bardziej cywilizowanych Rzymian. A ludzie, jak to ludzie, godni są raczej pogardy i/lub współczucia niż podziwu i naśladowania.

Miałem coś jeszcze o tej świetnej książce napisać, ale nie muszę, bo rzutem na taśmę wyręczył mnie sam autor. Skontaktowałem się bowiem z Cornwellem tworząc tekst do „Polityki”, wysłałem mu kilka pytań, miał odpowiedzieć, ale coś mu wypadło… Myślałem, że nie odpisze i już się nie upominałem, aż tu wczoraj po południu przychodzi mail. Z serdecznymi pozdrowieniami i odpowiedziami na moje pytania, które pozwolę sobie przytoczyć poniżej. Ufając, że jeśli mi nie udało się zachęcić państwa do sięgnięcia po „Zimowego monarchę”, to Bernard sobie poradzi.

W czym, twoim zdaniem, tkwi tajemnica żywotności mitu arturiańskiego?  

Podejrzewam, że korzenie arturiańskich opowieści tkwią w micie złotego wieku. Wydaje mi się, że każde społeczeństwo ma podobny mit, który głosi, że kiedyś, w przeszłości, było znacznie lepiej. Nie wiemy nawet, czy ktoś o imieniu Artur, czy Król Artur, na pewno istniał, ale istnieją przesłanki, które każą nam przypuszczać, że wódz Brytów o tym imieniu pokonał Sasów w okolicach 500 roku naszej ery.
A teraz czas na tło! Wycofanie się legionów rzymskich w V wieku pozostawiło Brytanię zdezorganizowaną i bez przywództwa. Wyłoniły się z tego niewielkie królestwa, ale największym zagrożeniem była inwazja Sasów, przybywających z ziem, które dziś znamy jako Niemcy. Byli zajadłymi wojownikami, efektywnymi w boju, więc stopniowo przemieszczali się na zachód, biorąc Brytów do niewoli, zabijając ich, odbierając im ziemię. W połowie tego procesu (który zresztą zakończył się sukcesem), brytyjski wódz (myślę, że to Artur) pokonał saską armię pod Mount Badon. Wiemy, że taka bitwa miała miejsce, ale nie wiemy, gdzie dokładnie. W każdym razie Artur powstrzymał najeźdźców i kronikarze twierdzą, że „przez całe pokolenie” Sasi żyli w strachu. W końcu zwyciężyli, ale Brytowie (których dziś nazwalibyśmy Walijczykami) zachowali pamięć tego wspaniałego czasu, kiedy mogli siać i czekać na zbiory bez strachu, kiedy wiedzieli, że ich kobiety i dzieci nie trafią do niewoli, bo Sasi zostali pobici. To był dla Brytów złoty wiek! Długo nie potrwał, złote wieki zawsze szybko mijają, ale opowieść o nim była przekazywana z pokolenia na pokolenie i stawała się coraz bardziej wymyślna. W końcu straciła kontakt z rzeczywistością! Dowódca z VI wieku stał się „Królem Arturem”.
Dla mnie więc żywotność legend arturiańskich tkwi w naszej nieustającej tęsknocie za lepszym, mitycznym czasem, kiedy dobrze się żyło. Jestem pewien, że i w Polsce istnieje pamięć kulturowa złotego wieku, bo wszystkie społeczeństwa to mają.
 

Co najbardziej pociąga cię w tamtych czasach?

Ich drastyczność! Brutalność! W pierwszych wzmiankach o nim – w żywotach walijskich świętych – Artur jest łotrem! Jest złodziejem, mordercą i gwałcicielem! Najprawdopodobniej nie był chrześcijaninem (stąd ta wrogość), ale w końcu Kościół, któremu nie udało się wymazać wspomnień o bohaterze, postanowił go adoptować. Tak oto legendy arturiańskie zostały schrystianizowane. Zamiast szukać magicznego (i pogańskiego) kotła Clyddno Eidyna, Artur szuka Świętego Graala. Został idealnym chrześcijańskim bohaterem, odważnym, dobrym i mądrym, ale w rzeczywistości musiał być bardzo brutalnym, a więc bardzo efektywnym dowódcą.  

Czy ten mit jest wciąż żywy? Ma jakikolwiek wpływ na dzisiejsze życie społeczne i polityczne Wielkiej Brytanii?

Tego nie wiem, ale mit nigdy nie umiera. Nie sądzę, by ludziom przychodził do głowy akurat Artur, gdy martwią się problemami kraju, ale te opowieści reprezentują tęsknotę za prostszą przeszłością. Podejrzewam, że wielu Brytyjczyków głosowało za Brexitem, kierując się między innymi takimi pobudkami – mieli poczucie, że Wielka Brytania była lepszym miejscem, zanim Bruksela zaczęła się wtrącać i wszystko komplikować.

Gombrowicz po francusku

Ja wiem, że „Obcy“ i „Piraci z Karaibów“, że „Twin Peaks” w telewizorze, a lato we łbie, ale proszę, uprzejmie proszę, idźcie na „Martwe wody” Dumonta, póki w kinach dają.

Idźcie, jeżeli lubicie filmy Brunona Dumonta, choćby za leniwe tempo, zakazane gęby i nieoczekiwane najazdy metafizyki na realizm. Idźcie, jeżeli najbardziej ukochaliście „Małego Quinquina” – choćby za pokraczne dialogi, rubaszne żarty, z których trochę głupio się śmiać i ekstremalne, naturalistyczne wrzutki w sielskich dekoracjach.

„Martwe wody” – tytuł polski uzasadniony, choć lepszy jest oryginalny, czyli „Ma Loute”, bo kierujący uwagę widza na głównego bohatera – to trochę kryminał, niby komedia, jakby krytyka stosunków społecznych, ale pełną gębą groteska. To film, który może zaskoczyć i zaszokować już na poziomie kreowania postaci, od bohatera tytułowego, przez inspektora Machina (który jest tak gruby, że musi się położyć na boku, żeby przyjrzeć się śladom zbrodni, kocham!) i szalonego hrabiego Van Peteghema, aż po Billy’ego i jego neurotyczną matkę… Ale i fabuła kryje niespodzianki – dość powiedzieć, że jeśli w pewnej chwili przypomną wam się placuszki pani Lovett ze „Sweeneya Todda”, nie będę zaskoczony.

Przede wszystkim jednak idźcie na „Martwe wody”, jeśli kochacie twórczość Witolda Gombrowicza. Nie wiem, czy Dumont zna powieści i/lub dramaty polskiego pisarza, ale trudno mi sobie wyobrazić, że nie, tak bardzo gombrowiczowski to film. Mamy do czynienia z tym samym wyczuciem absurdu i zarazem tragizmu ludzkiego życia, tą samą fascynacją przyciągającymi się i zarazem niszczącymi się wzajemnie opozycjami. W „Martwych wodach” napięcie przebiega pomiędzy młodością a starością, godną pogardy, zdegenerowaną arystokracją a zdrowym ludowym jądrem, czy wreszcie pomiędzy kobiecością a męskością. Brzmi znajomo? Bohaterowie uwięzieni w swoich rolach (gębach), drepczą niezdarnie, czasem przyspieszając do biegu kurczaków z poobcinanymi łbami, zderzają się ze sobą, próbują komunikować – ale zwykle z marnym skutkiem. Francuskiemu reżyserowi udało się w dodatku wszystko to, na czym potykał się Andrzej Żuławski w swojej wizji „Kosmosu” – groteska „Martwych wód” nie jest pozbawiona sensu, a aktorskie szarże nie odbierają postaciom wiarygodności.


Więcej nie napiszę, żeby nie spoilować, choć u Dumonta – jak w „Kosmosie” czy „Pornografii”, bo z tymi powieściami Witolda Gombrowicza najbardziej mi się francuski film kojarzy – przebieg intrygi to rzecz drugorzędna. Ledwie pretekst do studiowania ludzkiej natury, zderzonej z codziennymi rytuałami, społecznymi konwenansami czy wreszcie piekłem innych ludzi.

Znakomity film, idźcie.

Czy to przeszłość, czy to przyszłość?

„Na czym polega fenomen Twin Peaks?“ – dopytywali ci, których pierwsze dwie serie nie przekonały, albo ominęły. Podsmażeni na ogniu hajpu przed premierą trzeciego sezonu, do którego skwapliwie dorzucali ciągle tacy jak ja – Wychowani Na Twin Peaks – próbowali zrozumieć, czemu właśnie ten dziwny twór uznawany jest przez niemałe grono widzów za telewizyjne arcydzieło, serial wszech czasów.

Przyznaję, moje oczekiwania były więcej niż wyśrubowane jeszcze przed końcem ubiegłego roku – kiedy ukazała się książka Marka Frosta „Sekrety Twin Peaks”. Zapowiadano ją jako pomost pomiędzy dawnymi a nowymi czasy, ale okazała się bełkotliwym apokryfem, z Twin Peaks połączonym scenografią i nazwiskami głównych bohaterów, ale na pewno nie duchem. Czytając ją, miałem wrażenie, że Frost – przecież współtwórca tego świata – sam nie do końca rozumiał, na czym polegał fenomen miasteczka, które z Davidem zbudowali.
Oglądając pierwsze dwa odcinki trzeciego „Twin Peaks” nabrałem przekonania, że David Lynch też nie wie. Albo wie – i celowo to odrzucił. Bo przecież już wtedy nie chodziło o daglezje, sowy, czerwone zasłony, zygzaki posadzki i cholernie dobrą kawę, lecz o połączenie banału opery mydlanej (czy wręcz – to w drugim sezonie – sitcomu) z horrorem o ambicjach moralitetu. Chodziło o barwne postacie, krwiste charaktery, absurd dnia powszedniego, ale i jakąś uniwersalną prawdę o gatunku ludzkim.

Tego wszystkiego w trzecim sezonie nie ma. Tu mówi się do nas o czymś innym i zupełnie innym językiem. Póki co mamy do czynienia z „Mulholland Drive” albo „Inland Empire”, tyle że z obsadą „Twin Peaks” i w (częściowo) twinpeaksowych dekoracjach. Nie ma opowieści są sceny i obrazy, a wszystkie przerysowane i śmiertelnie poważne. Promyczek nadziei pojawia się na końcu drugiego odcinka… ale jakoś nie chce mi się wierzyć, by nagle wszystko odwróciło się o 180 stopni.

Dlaczego mnie to nie martwi?

Po pierwsze ten balon oczekiwań wobec nowej odsłony „Twin Peaks”, który sam z całych sił pomagałem pompować, zaczął mnie w końcu przerażać. Nie tylko dlatego, że nikt nie byłby w stanie owym oczekiwaniom sprostać, ale i dlatego, że już oczyma duszy mojej widziałem modę na „Twin Peaks” porównywalną do tej, która bezpowrotnie zraziła mnie do „Star Wars”. No więc ewentualna – i coraz bardziej prawdopodobna – komercyjna klapa nowego „Twin Peaks” oznaczać będzie, że miasteczko zostanie zwrócone prawowitym właścicielom. Czyli tym, co nie wyprowadzili się z niego w trakcie drugiego sezonu, kiedy już zagadka kryminalna została rozwiązana.

Po drugie – sam jestem zawstydzony, jak bardzo uległem sentymentowi. A nienawidzę sentymentów, szczerze gardzę retromanią. „Czy to przeszłość, czy to przyszłość?” – dopytuje jednoręki Mike w którymś z nowych odcinków, więc grzecznie odpowiadam: „Przyszłość”. Miasteczko Twin Peaks nie ma już tej cudownej, złotej poświaty, moi ulubieni bohaterowie są starsi i brzydsi, bo i ja nie mam 18 lat, i też jestem starszy i brzydszy. To se ne vrati, nie będę po raz kolejny – udało się tylko Nadine – w trzeciej klasie liceum i nie będę ponownie wchodził z niezapisaną kartą w kuszącą i zarazem przerażającą dorosłość.

Ta guma, którą lubiłeś… już jej nie produkują. Pogódź się z tym.

Zwycięstwo na punkty

To był doskonały pomysł, szansa na nokaut w pierwszej rundzie.
Po pierwsze – zrobić długi wywiad z Mamedem Khalidovem. Tym „naszym Czeczenem”, który jest niezniszczalny w ringu, a poza nim… no właśnie? Kim on właściwie jest? Co jest dla niego ważne? Skąd przyszedł i co myśli o miejscu, które wybrał na swój drugi dom? Po drugie – powierzyć tę robotę Szczepanowi Twardochowi. To nie dziennikarz sportowy, nie będzie się skupiał na branżowych detalach. To popularny, świetny pisarz, który kreuje na kartach swych powieści barwne, pełnokrwiste postacie (rozmowa z Khalidovem ukazuje się po „Królu”, którego jednym z głównych bohaterów jest bokser – przypadek? nie sądzę), a więc o naturze ludzkiej wie więcej niż zwykły zjadacz chleba. Będzie umiał otworzyć Mameda, ominąć gardę, uchwycić, co nieuchwytne – a potem jeszcze przedstawić nam to piękną, literacką polszczyzną…

Czy się udało? Nie aż tak, jak mogło. Mam wrażenie, że „Lepiej, byś tam umarł” (dobry tytuł i znakomita historia, z której się wziął – szkoda, że pojawia się tak późno) to książka, która powstała w pośpiechu. Wierzę, że gdyby panowie dali sobie więcej czasu, lepiej się poznali, dłużej porozmawiali, byłaby ciekawszą lekturą. Nie musiałaby być dłuższa – choć mogłaby, bo to jest rzecz na jeden wieczór – ale można byłoby dodać kilka nowych tematów, parę już obecnych dopieścić, za to wywalić powtórzenia i płycizny służące podtrzymaniu konwersacji. O ile bowiem Twardoch mniej więcej wywiązał się ze swojej roli, o tyle redaktor tu się nie natrudził: wywiad-rzeka to nie są przecież stenogramy sądowe, papier nie musi odzwierciedlać prawdziwego przebiegu rozmowy. Nad tekstem warto popracować, połączyć rozproszone wątki w jedną całość, powywalać to, co niepotrzebne, dopytać o rzeczy, które zostały zawieszone… Tymczasem „Lepiej, byś tam umarł” od strony warsztatowej razi niedopracowaniem. Tematy pojawiają się i znikają, wiele z nich aż krzyczy o uporządkowanie i pogłębienie – przede wszystkim historia, kultura i dzień dzisiejszy Czeczenii, życie rodzinne (trzeba je sklejać z rozsianych tu i tam anegdot, matka pojawia się na przykład pod koniec książki, a i tak sporo brakuje), jego stosunek do polskiej kultury i życia społecznego, ale też, o dziwo, kwestie związane z karierą sportową. Jako niedzielny fan sportów walki gubiłem się czasem w wydarzeniach, które akurat panowie w danym momencie wspominali i na pewno więcej dowiedziałem się o psychologii sportu niż o tym, na czym tak naprawdę polega dyscyplina, w której mistrzem jest Mamed.

khalidovtwardoch blog

Okładka sugeruje też pewną równowagę pomiędzy Khalidovem i Twardochem. „Może to będzie po prostu ich szczera, męska, obustronna rozmowa o tym, co w życiu najważniejsze?” – przyszło mi w pewnej chwili do głowy. Niestety, nic z tego. Tu pisarz pyta, a wojownik odpowiada. Z rzadka Twardoch upomina się o siebie, stawiając znaki równości pomiędzy jego przypadkami życiowymi lub śląską kulturą a doświadczeniem Czeczeńca. Bywa, że są to podobieństwa dość naciągane, czasem po prostu błahe – dowiadujemy się na przykład, że obaj lubią ładne samochody, a Szczepan jeździ mercedesem – serio 😉 – ale niech będzie: wierzę, że Twardoch upiera się przy tych analogiach po to, by nawet najbardziej odpornych na wiedzę czytelników przekonać, że niewiele różni górników z Europy Środkowej od górali z Kaukazu, że na poziomie wartości chrześcijanie i muzułmanie są sobie znacznie bliżsi niż mogłoby się zdawać.

I tu dochodzimy do plusów, których nie przysłonią żadne minusy. Bo ta książka, nawet jeśli niedopracowana, po prostu była potrzebna. Mamed Khalidov wywalczył sobie bowiem – zero przenośni, po prostu wykopał sobie go i wydusił – autorytet, który sprawi, że wysłuchają go również ludzie, którzy nikogo innego nie wysłuchają. Którzy nie mają czasu i ochoty na dzielenie włosa na czworo. Którzy lubią łatwe odpowiedzi na trudne pytania. Którzy ulegają emocjom.

Bardzo możliwe, że „Lepiej, byś tam umarł” będzie dla wielu czytelników pierwszym i największym źródłem wiedzy o obyczajach reprezentantów innej kultury, którzy wybrali Polskę na swoją nową ojczyznę, a także o islamie i jego wyznawcach (memów, wybaczcie, nie liczę). Dobrze się stało, że wiedzę tę dostarcza właśnie Mamed Khalidov, który co prawda nie jest uczonym w piśmie, ale zamiast grozić pięścią, prezentuje postawę pełną tolerancji, cierpliwości i pokory. Oczywiście, nie wszystkich przekona, a już na pewno nie tych, co mają go za wilka w owczej skórze (poczytajcie komentarze w internetach – albo nie, lepiej nie czytajcie). Ale może w kimś zasieje wątpliwości, nie tyle nawet we własnej sprawie, co wobec czarno-białego postrzegania świata w ogóle.

Ale na tym nie koniec! Niezwyciężony twardziel z Czeczenii opowiada tu również o swoich problemach psychicznych, o załamaniu, stanach depresyjnych, lękach. Szczerze, ale bez użalania się nad sobą, mówi o swoich słabościach, o ich prawdopodobnych przyczynach i wstydliwych objawach. Mówi o tym, że sam tej walki nie był w stanie wygrać, że potrzebował pomocy, że poprosił o nią i ją znalazł – w rodzinie, wśród przyjaciół, w religii, u lekarza.

„Lepiej, byś tam umarł” to książka niedoskonała, ale ten jeden wieczór warto jej poświęcić. Tym bardziej warto, im bardziej męscy, przekonani o swojej nieomylności i przywiązani do swojej, jedynie słusznej wizji świata jesteście.

Mamed Khalidov, Szczepan Twardoch „Lepiej, byś tam umarł”, Wydawnictwo WAB

Jak to na wojence ładnie

Zgaduję, że było tak… Jest Święto Dziękczynienia, koniec listopada 2004 roku. Ben Fountain – jak miliony jego rodaków – ogląda telewizyjną transmisję hitu ligi NFL, czyli Dallas Cowboys dostających u siebie łomot od Chicago Bears. Wszyscy czekają też na część artystyczną, tradycyjnie wypełniającą przerwę meczu. Występują królowe świata, olśniewające Destiny’s Child, a wokół nich dzieją się cuda – tancerze fikają koziołki, cheerleaderki kręcą pupami, strzelają fajerwerki, bębnią dobosze, kompania reprezentacyjna żongluje karabinami z nasadzonymi bagnetami, a u ich boku maszerują… prawdziwi żołnierze. Frontowcy, którzy jeszcze niedawno walczyli w Iraku.
„WTF?” – myśli sobie Fountain. – „Kto i w jakich okolicznościach wpadł na ten szatański pomysł połączenia sportu, muzyki, erotyki i wojny?!”

Na szczęście Ben jest pisarzem i nie musiał czekać na odpowiedź. Udzielił jej sobie sam w wydanej w 2012 roku powieści „Długi marsz w połowie meczu” („Billy Lynn’s Long Halftime Walk”). To nakreślony w szaleńczym tempie (akcja książki, poza nielicznymi retrospekcjami, trwa niewiele ponad trzy godziny, tyle co wspomniany mecz) portret współczesnej Ameryki – duszącego się pod własnym ciężarem przekładańca z pieniędzy, seksu, religii, mediów i przemocy. Nie tylko Ameryki zresztą. Bez entuzjazmu odnalazłem w „Długim marszu…” wiele prawd boleśnie uniwersalnych. O nas. O mnie. To najlepsza książka wojenna z jaką miałem do czynienia od czasu „Łaskawych”, równie prawdziwa – choć przecież ani przez chwilę nie wąchamy tu prochu, jesteśmy na stadionie, wokół piękne panie, cekiny, pióra w pupie… – ale niestety, znacznie bardziej aktualna.

„Długi marsz w połowie meczu” zachwyca nie tylko trafnością obserwacji i krwistymi postaciami, ale również – chyba nawet przede wszystkim – żywym językiem (tu krótka przerwa na standing ovation dla tłumacza – Tomasza S. Gałązki). Co szczególnie ważne, bo sporo tu żartów, czasem o koszarowej proweniencji, ale autentycznie śmiesznych – a przecież dowcip czy ironię najłatwiej zgubić w tłumaczeniu.

Połączenie tematyki wojennej z humorem nasuwa uzasadnione porównania z kultową powieścią Josepha Hellera. Nie nazwałbym, jak Wojciech Orliński, „Długiego marszu…” nowym „Paragrafem 22”, bo zbyt wiele te książki różni, ale tak, można je postawić obok siebie na półce. Podobieństwo polega przede wszystkim na tym, że Fountain, jak Heller, próbuje śmiechem zagłuszyć horror vacui, cudownie zabawnymi dialogami i błyskotliwymi spostrzeżeniami stara się zasypać pustkę, lej po sensie życia wyrąbany wojną. Oczywiście – to żaden spoiler – nieskutecznie. Czytałem „Długi marsz…” często wybuchając głośnym śmiechem, ale kiedy już przewróciłem ostatnią stronę, nie czułem radości i spełnienia, lecz bezsilność i przerażenie. Nie poprawicie sobie więc nastroju tą książką, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo – i tak trzeba ją przeczytać.

marsz

Ben Fountain „Długi marsz w połowie meczu”, Wydawnictwo Czarne