Tragedia grecka

„Zabicie świętego jelenia” to najmniej dziwaczny i najbardziej przejrzysty film Lantimosa. I chyba już mój ulubiony, bo mądrość mitów greckich i porządek świata w nich przedstawiony uważam za niedoścignione, za najbliższe prawdy o tegoż świata i naszej – jako jego raczej biernych, ale ambitnych uczestników – naturze.

[Uwaga, dalej będą drobiazgi, które ktoś może uznać za spoilery, ale przecież w greckiej literaturze i teatrze przebieg fabuły nie był najważniejszy – przecież wszyscy mity znali i wiedzieli, jak to się skończy.]

Wszystko tu jest jasne i bezlitośnie konsekwentne, a tropy podane są na srebrnej tacy, jeśli tylko pamiętacie, że Jorgos Lantimos jest Grekiem. Tytuł podpowiada więc mit o Kyparissosie, pupilku Apollina, który przypadkiem (!) zabił swojego ukochanego, świętego jelenia, przez co cierpiał tak bardzo, że został zamieniony w cyprys, symbol żałoby. W filmie wspomniany zostaje mit o Ifigenii – a więc córce króla Agamemnona, która miała zostać złożona w ofierze, by zapewnić pomyślne wiatry flocie ruszającej pod Troję. Już chyba bardziej wprost nie można? Owszem, można – słowo „tragedia”, które pada parę razy w dialogach, wystarczy odczytać nie we współczesnym, potocznym, ale klasycznym znaczeniu, by wiedzieć do czego to wszystko zmierza i jak MUSI się skończyć. A jak ktoś mitu o Kyparissosie (to mnie nie dziwi) lub wojnie trojańskiej (to już trochę) nie zna lub poznać nie chce, to może przypomnieć sobie choćby o Edypie (oczy, hello!), albo czymkolwiek z fatum w roli głównej – i już wszystko w filmie jasne, choć tak bardzo ciemne.

Swoją drogą, ktoś pamięta, jak Grecy wizualizowali sobie Erynie, czyli boginie zemsty, wyrzutów sumienia, kary i słusznego gniewu? Chodzi mi o ten jeden szczegół – z oczu płynęła im krew.

Przed seansem nie chciałem czytać opinii, unikałem recenzji, bo wiedziałem, że i tak pójdę, a wolałem nie narażać się na spoilery. Teraz jednak zerknąłem tu i ówdzie, i ku memu ogromnemu zdumieniu odkryłem, że „Zabicie świętego jelenia” spotkało się ze świętym oburzeniem. I nie o to chodzi, że się komuś nie podoba, bo przecież nie musi, ale o to, że „to nie ma sensu”, „Lantimos się pogubił”, „oszalał” itp. itd.
Smutek mnie ogarnął wielki – prawie taki jak Kyparissosa – bo to milion sto dziesiąty dowód na to, że przestaje nas łączyć podstawowy kod kulturowy (którego jednym z fundamentalnych elementów do niedawna były mity greckie), że możemy sobie stukać w klawisze takiego samego Maca, lajkować się na tym samym Facebooku, kupować jogurty greckie tego samego producenta, w tej samej Biedronce, ale nie mieć ze sobą nic wspólnego, kompletnie się nie rozumieć.
Ze zgrozą odkrywam, że brzmię tu jak lamentujący starzec, ale skoro już niczego nie trzeba wiedzieć o świecie i jego najbardziej zarozumiałych mieszkańcach (w sensie historii i dorobku kulturowego), to po co to wszystko? Po co zabierać młodym dzieciństwo jakąś udawaną edukacją, po co wyrzucać pieniądze na kulturę, którą wszyscy mają w dupie? Jedyny czytelny dla wszystkich kod kulturowy będzie się ograniczał do „Gwiezdnych wojen” i „Władcy pierścieni” (filmowego – Bombadil? Jaki Bombadil? Nie mamy pana na liście)? Bo „Stranger Things”, cholera, wciąż nie widziałem…

Nawet jeśli nie będzie wielkiej wojny albo buntu maszyn, nawet jeśli jakimś cudem powstrzymamy ekologiczną apokalipsę, która wisi nad naszymi głowami, nawet jeśli przyszłość okaże się spokojna, syta i wygodna, to jako cywilizacja jesteśmy zgubieni. I nawet mi nas nie żal.

Satu Mare

Mamy taką rodzinną tradycję, że na te kilka chwil pomiędzy świętami a sylwestrem wymykamy się na południe. Słowacja, Czechy, najczęściej Węgry – to tematy lubiane i dobrze już rozpoznane. Tym razem postanowiliśmy zapuścić się krok dalej, do Rumunii. Na kilka godzin, do pierwszego przygranicznego miasta, tylko po to, żeby sprawdzić, jak tam świeci słońce, jak pachnie powietrze, jak smakuje chleb.

Jedziemy więc do Satu Mare, a moje dzieci – jak zwykle w takich przypadkach – domagają się opowieści. Stojąc w kolejce pod szlabanem (Rumunia nie należy do Schengen, ale można wjechać na dowód) z przerażeniem uświadamiam sobie, jak niewiele wiem o tak bliskim nam przecież państwie, o jego długiej i barwnej historii. Że imperium rzymskie, że później najazdy Turków i… skok do czasów Ceaușescu. Niedobrze. Rumunia dzisiaj? Jeszcze gorzej.

img_3491

Spacerujemy więc po Satu Mare urzeczeni echami dawnej świetności, spoglądającymi na nas z tablic i pomników, które budzą szacunek, choć kompletnie nic nam nie mówią. Kościoły pilnowane przez kamiennych, uzbrojonych świętych o obcych imionach. Skwery nad którymi górują anonimowi bohaterowie. Ulice o dziwnych, niemożliwych do zapamiętania nazwach. Wreszcie jest – wilczyca kapitolińska, karmiąca Romulusa i Remusa. To znam. To dziedzictwo do którego i ja się przyznaję, choć z zapuszczającymi się na północno-wschodnie obrzeża Imperium rzymskimi legionistami mam jeszcze mniej wspólnego niż obecni mieszkańcy tego miasta. No, ale przecież ja z Dukli, oni z Satu Mare – wszyscy jesteśmy z Europy. No nie? Przynajmniej trochę. Niechby w połowie.

img_3465

Szybko odkrywam jednak, że po niemal dwóch tysiącach lat spędzonych obok siebie, ale jednak zupełnie osobno, połączyło nas nowe imperium. Święte Cesarstwo Popkultury ze stolicą w Hollywood. I trochę śmieszne to, i trochę straszne, że mój wspólny kod kulturowy z sąsiadami z Rumunii (samochodem z Dukli dojadę do Satu Mare szybciej niż do Poznania, Gdańska czy Białegostoku) opiera się na takich znakach jak Al Bundy i Jackass, ale inaczej być nie chce.
Wrócę do domu to trochę o Rumunii poczytam – obiecuję sobie – a póki co, Satu Mare, niech moc będzie z tobą.

img_3423img_3471img_3433img_3416

Hura kultura!

Chwalebna inicjatywa TVP2, czyli przedwyborcza debata artystów z politykami o kulturze, wyglądała mniej więcej tak:

– T.Love promowali swój nowy singel
– przez 10 minut panie i panowie próbowali ustalić czym jest kultura
– pan Palikot się z nimi nie zgodził, a potem powiedział to samo, chyba
– eksminister Ujazdowski pochwalił się tym, że PiS był i jest żywo zainteresowany kulturą
– pan z Polskiej Partii Pracy obiecał, że będzie dotował poetów w każdej gminie, po czym płynnie przeszedł do takich zagadnień jak płaca minimalna
– potem było łączenie z Wałbrzychem, gdzie pani dziennikarka miała flow jak BigBoi, ale gorszą dykcję, więc nie wiem o co pytała państwa z teatru, ale chyba chodziło o to, że był sobie Andrzej, a Warszawa jest złem (a może była sobie Warszawa i Andrzej jest złem)
– odetchnąłem z ulgą, kiedy oddali głos do studia
– pan polityk pochwalił innych polityków, że jest coraz lepiej
– chór dramatycznie zapytał: skoro jest tak dobrze to dlaczego jest tak źle?
– pani wyciągnęła z rękawa nieśmiertelną kwestię: dotować czy nie dotować? pan się oburzył
– padły przykłady z wielkiego świata, że jednak dotować
– politycy skoczyli sobie do gardeł
– Palikot skoczył do gardła kościołowi
– w Gackach koło Pinczowa nie ma domu kultury (a był piękny)
– Hołdys rozstrzelał polityków
– minister kultury zaprotestował
– dwie wystraszone panie z publiczności stwierdziły, że mają po stówie miesięcznie, w tym „na taniec, bo lubię tańczyć”
– politycy się zmartwili i obiecali kulturę za darmo, szczególnie dla młodych, starych i „osób z obszaru wykluczenia”
– Palikot zaproponował kino albo teatr zamiast katechezy
– pan z PPP postanowił zakończyć wojnę w Afganistanie i wydać te pieniądze na bilety do teatru
– minister Zdrojewski zaprosił pana z PPP w poniedziałek do muzeum
– zgubiłem wątek, sorry… ale chyba było coś o ulgach podatkowych dla właścicieli zabytków
– krytyk powiedział, że „to jest problem fundamentalny, ale ja w tym nie widzę nic złego”, nie mam pojęcia na jaki temat
– nie ma plastyki i muzyki w szkołach, pomstowali
– jest plastyka i muzyka, prostował minister
– ale nie było, zgrzytali zębami
– no nie było, przyznał minister
– Materna zauważył, że jest chaos i zaproponował, żeby kontynuować tę rozmowę w sejmie…
– ktoś obudził Marcina Wolskiego
– ktoś machał dowodem zapłaty abonamentu
– znowu straciłem wątek, tym razem na dobre
– a na napisach zagrał Masecki, którego ucięli zanim zaczął…

Wnioski: kultura jest nudna, nie wiadomo o co chodzi i szkoda na nią czasu. Oraz pieniędzy, bo czas to pieniądz.

Pieprzyć to. Nie pytaj, co politycy mogą zrobić dla kultury, weź sprawy w swoje – ekhm – ręce:

Scott walks alone

No ja rozumiem, że Scotta Walkera nie ma w radiu, ani telewizorze. Rozumiem, że to muzyka niezbyt przyjazna słuchaczowi i niełatwa w odbiorze. Nawet to, że sobota, w samo południe, to dziwna pora na kino. Ale żeby na projekcji dokumentu „Scott Walker – 30 Century Man” Stephena Kijaka, w ramach festiwalu Off Camera, zjawiły się trzy osoby?!! A ja idiota przybiegłem do Alchemii wcześniej, bo bałem się, że miejsca nie będzie, że się nie wcisnę.

Co jest z wami, ludzie? Na byle koncert muzycznych analfabetów z zagranicy walicie drzwiami i oknami, a tutaj nic, ani dudu? Rozumiem, że Walkera nie rekomendował ostatnio żaden opiniotwórczy portal o muzyce alternatywnej, nie przetoczył się owczym pędem przez blogi, więc nie warto sobie dziadem głowy zawracać… A może wszyscy już sobie dawno film ściągnęli, obejrzeli i dlatego im się z domu wyjść nie chciało? Mam nadzieję, że właśnie tak było.

Sam film świetny. Pouczający i poruszający. Na granicy hagiografii, ale na szczęście po tej zdroworozsądkowej stronie. Przed seansem byłem fanem jego muzyki, teraz z nabożną czcią chylę czoła przed postacią. Scott Walker jest gigantem. Pal licho, że nieco pokręconym – jest wielki! Mi nie musicie wierzyć, ale producentem filmu był David Bowie, który również wystawia Walkerowi laurkę przed kamerą. Podobnie jak Brian Eno, muzycy Radiohead, Jarvis Cocker, Johnny Marr, Goldfrapp… wszyscy zachwyceni i onieśmieleni, bo nienawykli do stania w cieniu osobowości i talentu, z którymi nie tylko trudno im się zmierzyć, ale które nawet trudno im zrozumieć.

Swoją drogą, marzy mi się, by któryś z polskich festiwali – Sacrum Profanum? Unsound? A może PPA? – sprowadził koncert, z materiałem z „Tilt” i „Drift”, który dwa lata temu grany był w Barbican. Sam Walker, choć nadzorował przedsięwzięcie, co jest gwarancją najwyższej jakości, na scenie niestety się nie pojawił. I podobno nie zamierza, boi się publiczności. Sądzę, że bezpodstawnie, bo dzisiejszy seans filmowy dowiódł, że to artysta, na którego koncert nie zabłądziłby nikt przypadkowy.

Koleje je, je, je, je

To ja może pozwolę sobie kontynuować wątek kolejowy, bo odważnego artystycznego konceptu, którym niedawno popisało się PKP Intercity, nie można tak po prostu zignorować. Otóż przewoźnik postanowił umilić swoim klientom pierwszy dzień wiosny i na trasie pomiędzy Wrocławiem a Warszawą pierdzielnął pasażerom prawdziwy koncert na kółkach. – Dołączono specjalny wagon, w którym można było posłuchać granego na żywo koncertu zespołu Boogie Boys. Frekwencja podczas występów artystów dopisała i pasażerowie mogli w rytmie rock’n’rolla i boogie woogie, świętować nadejście wiosny – czytamy w rozbrajająco radosnym komunikacie prasowym. Można sobie nawet foty na stronie obejrzeć. Ale jazda.

Mam nadzieję, że to nie jednorazowa inicjatywa i że PKP pójdą za ciosem. W jednym wagonie można zrobić dyskotekę, w innym salę kinową, a w jeszcze innym wernisaż młodego zdolnego abstrakcjonisty. Lub siłkę i solarium. W pociągach dalekobieżnych można by przeprowadzić wybory Miss i Mistera Nocnego Ekspresu, albo chociaż miss mokrego podkoszulka. A jak pociąg stanie w polu, to szybko skrzyknąć uzdolnionych lingwistycznie pasażerów na niezobowiązujący slam poetycki. Można też zorganizować w pociągu kurs tańca, kroju i szycia, fotografii otworkowej, dekupażu oraz wiązania krawata. Można uformować z pasażerów żywe rzeźby, symbolizujące ważne rocznice oraz święta państwowe i kościelne. Można nawet zrobić konkurs na krótkometrażowy film lub słuchowisko o Centralnej Magistrali Kolejowej.

A kiedy już PKP Intercity dostanie zasłużony tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, proponuję zająć się mniej ważnymi sprawami. Na przykład umyć kible, dostarczyć do nich wodę i papier. Naprawić regulację ogrzewania w przedziałach. Dostarczyć prąd do gniazdek. Wymienić zgrzytające głośniki, a komunikaty dać do nagrania profesjonalnym lektorom lub posłać przemawiających spod wąsa kolejarzy do logopedy. Myć przedziały, prać zagłówki.

Jest jeszcze kwestia notorycznych opóźnień. Ale to, jak sama nazwa wskazuje, może poczekać…

Wiosenna ramówka

W kraju wielkie poruszenie, bo stacje telewizyjne ogłosiły wiosenną ramówkę.

TVN rezygnuje z publicystyki i stawia na rozrywkę. Pod nóż idą więc „Kawa na ławę”, „Szymon Majewski Show” i „Teraz My”. Sekielski i Morozowski namówili Dodę, by usiadła na kolanach dyrektorowi Miszczakowi, ale nie pomogło. Marcin Prokop został w telewizji śniadaniowej warunkowo. Musiał obiecać, że nie będzie używał zdań wielokrotnie złożonych, a dowcipy ograniczy do tych z genitaliami w roli głównej. Ten drugi, mały, za bardzo się wymądrzał, więc w ramach pokuty musi teraz robić słupki kanałowi TVN Religia. Na korytarzach Wiertniczej przezywają go teraz Szymon Słupnik…

W zwolnione miejsce TVN wprowadzi program, w którym Anna Mucha gotuje oraz inny program, w którym Anna Mucha, w ramach nadludzkiej walki o utrzymanie rozmiaru 36, ostentacyjnie wyrzuca do klozetu to, co ugotowała w tym poprzednim programie. Hitem wieczornego pasma będzie reality show „Big Bang”, w którym Anna Mucha, Dorota Gardias i Kinga Rusin walczą w kisielu. Z Kubą Wojewódzkim. Stacja wielkie nadzieje pokłada też w nowym serialu kryminalno-obyczajowym „Tomek Te”, w którym Anna Mucha wciela się w agenta UOP, rozpracowującego siatkę przestępców, wymieniających się nielegalnymi plikami wideo z co lepszymi momentami „You Can Dance”. Hersztem gangu będzie Ten Co Grał Papieża. Nie pojawi się na ekranie, ale jego złowroga obecność będzie wyczuwalna. Po godzinach Tomek udziela lekcji jogi, by zarobić na operację zmiany płci. Na macie pozna Zuzannę (Paweł Małaszyński), dyrektorkę dużej firmy PR, która zakocha się w nim na zabój, rzuci pracę i wstąpi w związek partnerski. Potem adoptują szóstkę sierot z Haiti oraz Białorusi i będą żyli długo, i szczęśliwie. – To serial o życiu mieszkańców wielkiego miasta, o uczuciach, o tolerancji. Chodzi nam o to, żeby bawiąc uczyć – mówił na konferencji prasowej Edward Miszczak.

Polsat z dumą ogłosił, że udało im się zakupić jeszcze jeden film z Chuckiem Norrisem. Dostali go cudem, w likwidowanej wypożyczali wideo na Ursynowie. Brakuje co prawda dwóch minut w środku, ale stacja jest doskonale przygotowana na takie ewentualności – wrzuci się blok reklamowy tak długi, że po jego zakończeniu nikt nie będzie pamiętał, co działo się w filmie, zanim ruszyły proszki do prania i preparaty witaminowe. Poza tym Polsat też stawia na rozrywkę. W ramach pasma z hitami filmowymi obiecał odpalić dwa wulkany, zburzyć trzy wieżowce, zatopić pół tuzina statków, strącić przynajmniej jeden samolot tygodniowo, a raz w miesiącu zafundować nam trzęsienie ziemi, pożar, powódź, albo chociaż gradobicie z piorunami. Najmocniejszym punktem wiosennej ramówki Polsatu ma być jednak muzyczny show, w którym jedna z jurorek włoży drugiej palec do oka, a prowadzący omyłkowo opluje operatora.

TVP nieśmiało podała do wiadomości, że u nich nie będzie wiosny, tylko przednówek. W związku z zaciskaniem pasa w „Szansie na sukces” Wojciecha Manna zastąpi Krzysztof Materna, spada „Teleranek” i taki jeden program o teatrze, którego i tak nikt nigdy nie widział, bo był nadawany w pierwszy wtorek miesiąca, o drugiej nad ranem. Wydano też okólnik, w którym zobowiązuje się wszystkich pracowników TVP na stanowisku poniżej dyrektora (czyli, jak obliczyły związki zawodowe, blisko 1/3 załogi) do nie sięgania do cukiernicy. Obojętnie, kawa czy herbata – ma być gorzko. A sponsorom sprzeda się to jako akcję Zrzuć Z Nami Zbędne Kilogramy. Gości zewnętrznych zaprasza się na Woronicza z własnymi ciasteczkami (życzliwie podpowiadam, że w redakcji sportowej zadowolą się krakersami, ale biuro reklamy poniżej delicji nie zejdzie).

Jest i dobra wiadomość. Wraca „Pegaz”! Niestety, zabrakło funduszy na skrzydła, więc najstarszy polski program kulturalny będzie się teraz nazywał „Koń jaki jest, każdy widzi”.

Kultura mać!

W tygodniku „Angora”, w dziale KULTURA (tak jest, pisane kapitalikami, żeby nie było wątpliwości, że to kultura nie tylko przez duże K, ale i przez duże U), zamieszczono wywiad z… bokserem Nikołajem Wałujewem, uroczo zatytułowany „Kobiety nie tknę nawet kijem”. W tym kontekście słowa ulubionego dramaturga nazistów – Gdy słyszę słowo „kultura” odbezpieczam rewolwer – nabierają zupełnie nowego znaczenia.

Jestem pewien, że kiedy w „Angorze” pojawi się dział KULTURYSTYKA, chodzić będzie o turystykę kulturalną.

Aktorzy to też ludzie kultury. Na przykład Julia Kamińska i Filip Bobek, gwiazdy TVN-owskiego serialu „BrzydULA” (nie miałem kontaktu, ale mam świadomość, że hit). Żal było patrzeć jak cierpieli, kiedy pracodawca zmusił ich w świątecznych, charytatywnych „Milionerach” do odpowiedzi na pytanie, która z czterech wymienionych postaci nie została wymyślona przez Żeromskiego. Był Judym (przy którym pani Julia powtarzała truizm, że „przecież ‘Lalka’ jest Prusa”. No i miała rację, jest. Albo Prousta. Jeden chuj), do tego bliżej niezidentyfikowany Rafał, tak jakby Olbrychski, i jeszcze jakaś Boryna. Gdyby nie pomoc publiczności, wymuszona zresztą przez nieco spanikowanego prowadzącego, mielibyśmy piękną katastrofę.

Czytałem komentarze pod informacjami o odejściu Bartka i Jacka z „Przekroju”, zamieszczonymi w tzw. serwisach branżowych. Pal licho, że większość anonimowych życzliwych z radości zacierała łapki… Naiwnością byłoby spodziewać się czegoś innego. Ale szczególnie ubawił mnie pomysł, że Chaciński i Kowalczyk zepsuli „Przekrój”, bo zamiast gazety dla ludzi zaczęli robić jakiś biuletyn kulturalny. No, to faktycznie nieludzkie, zajmować się tak błahymi sprawami jak literatura, muzyka czy kino, kosztem rzeczy tak szalenie istotnych i do życia nam niezbędnych, jak ruchawki na naszej i nienaszej scenie politycznej czy informacje ekonomiczne (tu uwaga na marginesie: jeszcze rok temu też myślałem, że to ważne, ale w obliczu kryzysu okazało się, że w tym akurat temacie bardziej niż w jakimkolwiek innym politycy nie wiedzą, co robią, eksperci nie mają pojęcia, o czym mówią, a dziennikarze nie rozumieją tego, o czym piszą).

TVP Kultura ponoć w poważnych tarapatach. W 2010 roku mają nie dostać kasy na jakiekolwiek produkcje własne (w tym relacje z imprez, publicystykę, dokumenty). No i dobrze, kogo te nudy obchodzą? Trzeba to zamknąć, zabić dechami, jajogłowych rozpędzić, a zwolnione w kablu i na satelicie miejsce wypełnić kanałem „TVP Kocham Cię Polsko”! Będzie bardziej kolorowy, zarobi na siebie, a aktorek z seriali nie skompromituje zbyt trudnymi pytaniami. Wystarczy, że będą umiały zanucić piosenkę z „Czterech pancernych”, albo odnaleźć na mapie Włocławek. Czego Państwu i Włocławkowi mimo wszystko nie życzę.

Tyle lat minęło, ustrój się zmienił, a piosenka Zielonych Żabek coraz bardziej aktualna. Z tą tylko różnicą, że domów kultury ubyło. Ale za to przybyło galerii…

Żegnaj rewolucjonisto

Wszystkie media rozszczekały się na temat Madonny. Już ląduje na Okęciu! Jest, chyba jest, nasz reporter widział jej cień! Nasza ekipa powąchała spaliny samochodu, którym odjechała fryzjerka artystki! Nasza specjalna wysłanniczka zjadła bułkę z piekarni, która prawdopodobnie zaopatruje hotel, w którym być może zatrzymała się Madonna! Tak ważnej postaci jeszcze w Polsce nie było! Jesteśmy świadkami historii!!!
Czy to sezon ogórkowy, czy państwo redaktorstwo już kompletnie pogłupiało?
Nie chcę tego oglądać, nie zamierzam tego słuchać, popełniam więc szołbizowe bluźnierstwo, popkulturowy grzech śmiertelny – i Madonny popisy olewam. Będę w Berlinie tupał nóżką na Pearl Jam. Podobno znowu ostro łoją i chwała im za to.

Myślę dziś jednak głównie o tym, gdzie byliby i Pearl Jam, i Madonna, i Pink Floyd, i Beatlesi, i ………. (tu proszę wstawić nazwisko, pseudonim lub nazwę ulubionego wykonawcy), gdyby nie zmarły właśnie Lester William Polsfuss? No, ujmując rzecz kolokwialnie, byliby w głębokiej dupie, czekając cierpliwie, aż ktoś inny ich stamtąd łaskawie wyciągnie. Les Paul to bowiem nie tylko facet od kultowego modelu gitary (Gibson Les Paul to fajny gadżet i świetne, charakterystyczne brzmienie, ale przecież żadne epokowe odkrycie), ani tym bardziej nie wybitny gitarzysta, jak chciałyby niektóre serwisy. To przede wszystkim wynalazca. Les Paul zrewolucjonizował technikę nagraniową, a co za tym idzie, postawił na głowie muzykę rozrywkową. Oni z niego wszyscy.

Teraz czas na małą anegdotę. Przytaczaną już chyba przeze mnie w tekstach dziennikarskich dwukrotnie, ale tak ją kocham, że powtórzę znowu. Tym bardziej, że lepszej – czyli gorszej – okazji nie będzie. Rzecz dzieje się 60 lat temu w USA. Les Paul słyszy pukanie do drzwi. To Bing Crosby, amerykański pieśniarz. Dzisiaj legendarny, wówczas ledwie popularny.
– Chodź, mam dla ciebie prezent.
Les Paul grzecznie wychodzi na podjazd, przekonany, że chodzi o ser. Od jakiegoś czasu nagrywają z Bingiem radiowe reklamówki dla firmy produkującej nabiał i dostają twaróg w ramach rozliczenia. Podchodzą do samochodu bagażnika, klapa w górę i okazuje się, że tym razem to nie ser, ale nowy magnetofon Ampex 200, pierwszy seryjnie produkowane urządzenie z trzema głowicami (cokolwiek to znaczy i czemukolwiek miało służyć). Les Paul to zapalony majsterkowicz, więc podczas testowania sprzętu postanawia go nieco podrasować i dodaje czwartą głowicę. Odkrywa, że dzięki temu może dogrywać dźwięk do utworu już zarejestrowanego. Nowy wynalazek testuje na sobie. Działa! Utwór „How High The Moon”, nagrany przez Les Paula i jego osobistą małżonkę Mary Ford, przez dziewięć tygodni nie schodzi z pierwszego miejsca amerykańskiej listy przebojów. Ale mijają lata, zanim studia nagraniowe przekonają się do tego diabelskiego wynalazku. Dopiero na początku lat 60. magnetofony wielośladowe weszły w skład standardowego wyposażenia studiów nagraniowych.

Gdzie byłaby współczesna muzyka popularna bez możliwości nagrań wielośladowych już ustaliliśmy ;-), dodam jeszcze tylko, że Les Paul nie spoczął na laurach, eksperymentując z pogłosami i innymi tego typu efektami, zwanymi nie bez powodu przez bywalców studiów nagraniowych „talentem”. Naprawdę, nie sposób zliczyć, ile gwiazd ostatniego półwiecza swój talent zawdzięcza w mniejszym lub większym stopniu wynalazkom tego pana…

Miał 94 lata, zmarł na zapalenie płuc. Jako człek spełniony, przez wszystkich kochany i odpowiednio za swoje osiągnięcia honorowany. I ja też dziękuję.

A jednak Polska jest wporzo

OK, to oficjalne. Polska jest wporzo, a Solidarność jednak była fajna. Do wczoraj nie byłem pewien, ale skoro U2 wybrali właśnie mnie, kolegę i kolegi żonę, i jeszcze paru innych, to coś musi być na rzeczy. A mogli wzgardzić górą naszych polskich złotych. Bono mógł przecież w tym czasie ratować afrykańskie wioski, cudownie uzdrawiać chorych na świńską grypę albo grać w remika z Obamą, ale nie! Nein! No! Niet! Ten wielki człowiek bohatersko poświęcił się dla nas, dla wolności, dla Wałęsy, dla stoczniowców, dla Polaka-papieża i przyjechał do Chorzowa. Polskiej flagi dotknąć się nie brzydził i jeszcze powiedział publicznie, że jesteśmy super. Och! Ach! Chyba naprawdę jesteśmy super…

Tak, wierzę, że koncert był świetny, bo U2 to bardzo dobry zespół i chciałbym cholera zobaczyć z bliska tę pajęczastą scenę. Ale wybrałem innego rodzaju emocje. Nie można mieć wszystkiego.

Nie, nie mogę już dłużej wytrzymać medialnego piania o tym, jak bardzo U2 kochają Polskę i jakim wzruszającym przeżyciem było machanie narodowymi barwami w trakcie „New Year’s Day”. Ludzie, naprawdę U2 i Sabaton muszą was uczyć patriotyzmu?

Konkurs bez nagród: Wszystkich, którzy znają na pamięć tekst „New Year’s Day” i czują się w związku z tym szalenie dumni ze swojej nowoodkrytej tożsamości narodowej, proszę o sprawdzenie czy znają również pełny tekst „Mazurka Dąbrowskiego”. Wiem, nie opłaca się uczyć, bo żadna gwiazda z zagranicy tego na koncercie nie zagra…

Swoją drogą, ja również wczoraj przeżyłem chwile patriotycznych wzruszeń, choć nieco innego rodzaju. Otóż okazało się, że pierwszy dzień Off Festivalu należał zdecydowanie do reprezentantów Polski. Brawo!

Mickiewicz i muchy

Siedzę w pociągu, który wiezie mnie do Jarocina. Dzwoni telefon. To Tomek, szef onetowej muzyki. Mieliśmy się zobaczyć na miejscu, nocujemy w tym samym gospodarstwie agroturystycznym. Pewnie chce mi podpowiedzieć, jak tam dotrzeć.
– Jarek… Masz jakąś inną opcję noclegu?
– Co?!
– Nie jestem pewien, czy standard będzie ci odpowiadał.
– Eee, no nie rób sobie jaj. To Jarocin, nie potrzebuję luksusów.
– Wiem, wiem… Ale musisz to zobaczyć. Na wszelki wypadek wypytaj znajomych, czy nie wiedzą coś o innym noclegu.

Przyznam, że trochę mnie ta rozmowa zaniepokoiła. Taksówkarz, który wiózł mnie z jarocińskiego dworca do Śmiełowa (daleko, cholera – ponad sześć dych wziął) zaniepokoił mnie jeszcze bardziej, bo nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie tam może być cokolwiek, w czym da się nocować. Pokazał mi za to pałac, w którym przez czas jakiś mieszkał Adam Mickiewicz, dziewki folwarczne bałamucąc i szukając inspiracji do „Pana Tadeusza”. Fajnie. Później dowiedziałem się, że w tym samym pałacu nakręcono „Wilczycę”. To już nie jest fajne, to prawdziwy kult 🙂

Przyjechaliśmy na miejsce. Ładny biały domek z czerwoną dachówką. Kiedyś mieściła się tu szkoła, dzisiaj coś pomiędzy galerią, a skłotem. Czy raczej hippisowską komuną. Jakieś dziwne obrazki i zdjęcia, działające (!) światła uliczne na ścianie, mnóstwo gratów, bibelotów, zdjęć, naczyń kuchennych, wichajstrów… Przedmiotów na tyle bezużytecznych, żeby się dziwić, że ktoś to trzyma, ale z drugiej na tyle… hmm… stylowych, że faktycznie, trudno je wyrzucić. Warunki raczej spartańskie. To nie agroturystyka, ale survival. Jedna łazienka na bodaj 12 osób, bo akurat odbywają się tam… warsztaty gitarowe dla oldbojów. O przepraszam, na strychu, w wielkim pomieszczeniu zamykanym na łyżeczkę, również był sedes. Z widokiem na hamak. Ale tam z kolei nie było umywalki. To znaczy nie, przepraszam, umywalka była, ale bez wody… Nie ma przebacz. Zresztą, któregokolwiek kibla byście nie wybrali, i tak intymności zero, bo zza wszystkich ścian słychać brzdęk strun i mamrotanie: a-dur, gie-dur, ce-dur…

Tomek pyta, czy zostaję. Fakt, wygląda to dość niepokojąco, ale co mi tam. Jest przygoda. Skoro Adam Mickiewicz mógł się zatrzymać w Śmiełowie, to co, ja nie mogę?

Śpimy w jednej, wielkiej sali. Tu pewnie odbywały się szkolne akademie. Pierwszej nocy jest nas sześciu, a łóżko tylko jedno i jedna sofa o długości odpowiedniej, by zmieścić dorosłego faceta. Ja dostaję krótszą (na szczęście wystające nogi mogę wesprzeć na fotelu), za to obitą wypasionym czarnym skajem. Kolega z poznańskiego oddziału GW jeszcze krótszą i zero fotela – pewnie dlatego na kolejne noce woli wracać pociągiem do Poznania 🙂

smielow

Abstrahując jednak od hord much, które budziły nas rano, atakując bezlitośnie, nie mogę powiedzieć, żeby mi się w Śmiełowie nie podobało. Przeciwnie, hotel czy zwykła kwatera – to byłaby nuda. Tutaj ciągle byliśmy zaskakiwani, jeśli nie przez nadzwyczajne właściwości tego domu, to przez jego gospodarza, Włodka Sypniewskiego. Który naprawdę się starał, ciągle pytał czy czegoś potrzebujemy, a gdy po drugim dniu festiwalu wróciliśmy totalnie przemoczeni i zziębnięci, nawet nie pytał, tylko nalał nam wódki. Sypniewski to artysta totalny, tylko tym żyje. Ale to nie poza, nie przebranie, to jest u niego absolutnie naturalne, jak jedzenie czy spanie. Pierwszego ranka na przykład wkroczył do naszego pokoju z gitarą, zasiadł przed mikrofonem i wykonał nam w ramach pobudki „Blue Valentines” Waitsa. Dał radę, naprawdę. Potem, na bis, zaśpiewał jeszcze numer rosyjskiego zespołu DDT. Bo Włodek ma szeroki repertuar, organizuje w Śmiełowie festiwal muzyki rosyjskiej i w ogóle robi sto innych rzeczy, o których dowiadujemy się z rosnącym zdumieniem. W niedalekim Żerkowie kupił stary ewangelicki kościół, w którym od czasu do czasu robi koncerty. Zabrał nas tam, naprawdę piękne, niesamowite miejsce.
Ostatniego dnia Włodek urządził nam safari, przez łąki i lasy (czmychały przed nami koziołki, niemal spod kół zerwała się czapla, miał być też łoś, ale nie chciał nas poznać), aż nad brzeg Warty. Płynęła leniwie, gdzieś tam głęboko ponoć czaiły się szczupaki, ale my widzieliśmy tylko jadowicie niebieskie ważki. Jak cicho, jak ładnie…

Muzeum Adama Mickiewicza nie zdążyliśmy zwiedzić, ale chodziliśmy do pałacu na obiady. Polecam zupę selerową z kurczakiem. Koniecznie spróbujcie też „Srebrnego smoka”, lokalnego piwa.

Urocze i zabawne miejsce, miłe towarzystwo. Zero internetu i innych natrętnych zdobyczy cywilizacji. Nawet zasięg znikał. Dawno się tak nie zresetowałem, jak podczas tych trzech dni w Śmiełowie.

* * * * *

Mili Państwo,
wpisem powyższym żegnam Was na miesiąc z okładem. Cieszę się, że tu zaglądacie i wielką radość sprawiają mi rosnące z dnia na dzień statystyki bloga. Okazuje się, że można się uzależnić od rosnących statystyk, jak od jakichś papierosów czy seksu 😉 Muszę jednak rzucić ten miły nałóg, by skończyć książkę, a zaraz potem zacząć pewien nowy projekt, którym nie omieszkam się pochwalić, gdy przyjdzie odpowiedni czas. Do zobaczenia we wrześniu.