Geniusz i refreniara

„Coltrane według Coltrane’a” to dobra książka. Sądzę, że dla aktywnych muzyków, nie tylko jazzowych, rzecz absolutnie obowiązkowa, bo zbiera w jednym miejscu wszystkie dostępne wypowiedzi mistrza, zszywając je w jeden, wielki, (dla mnie) magiczny przepis na muzykę, która się zegarowi i modom nie kłania. Przyznaję jednak, że choć kocham nagrania Trane’a, trochę się przy tej lekturze nudziłem. Po pierwsze dlatego, że jako laik nieszczególnie jestem zainteresowany fachowym żargonem, tym że „w podstawie było C7, a ja na to mogłem wrzucić Es7, potem Fis7, potem w dół do F”. Nie pomaga też nieustający strumień namecheckingu – niemal każda strona tej publikacji to kolejny akapit litanii do jazzowych świętych i błogosławionych. „Coltrane według Coltrane’a” nuży również dlatego, że twórcy tego zbioru, by nie uronić ani kropli z mądrości pozostawionych przez saksofonistę na tym łez padole, zebrali pomiędzy okładkami książki dosłownie wszystko, co się dało. A że dziennikarze – wiadomo, leniwe szuje, money for nothing – często pytali o podobne sprawy, czy wręcz o to samo, wielokrotnie mamy do czynienia z różnymi wariantami tej samej odpowiedzi. Po trzecie wreszcie, jak dla mnie za dużo w tej książce jest… muzyki.

colatrane

Jezu. Napisałem to. Gdzie piorun? Nie widzę… Dobra, piorun mnie nie zabił, ale wiem jak to wygląda. Typ, który niby jest dziennikarzem muzycznym, czy wręcz krytykiem (nie, żartowałem, nie jestem, nie cierpię, kiedy obsadza się mnie w tej roli), marudzi, że w książce o jednym z najwybitniejszych kompozytorów i wykonawców XX wieku jest za dużo muzyki. Co za jełop. Pewnie brakuje mu tu pudelkowej pikanterii, obleśnych plotek, prania brudów i psychicznego ekshibicjonizmu…
No więc tak, trochę mi tego brakuje. Nie, żebym lubował się w badaniu plam na cudzych portkach, nie żeby interesowało mnie, z której dziury leciało Coltrane’owi, kiedy za mocno przyćpał – ale mam wrażenie, że pominięcie tych mało chlubnych doświadczeń wypacza obraz artysty i jego muzyki. „Coltrane według Coltrane‘a” uczy się pilnie, słucha żony, korzysta z cennych rad starych mistrzów, studiuje ważne muzyczne zagadnienia w bibliotekach i pokornie dziękuje Panu Bogu za Jego hojne dary. Byłem zaskoczony, że ta opowieść nie kończy się kanonizacją.

Nie wierzę w takiego Coltrane’a. Może się mylę, może projektuję na niego swoje doświadczenia i fantazje, ale wydaje mi się, że w tej publikacji obraz artysty – malowany przez niego samego z chyba nie udawaną skromnością, a przez dziennikarzy na kolanach – jest niepełny, że ta historia mogłaby być (a może już została, ktoś coś wie?) lepiej i prawdziwiej opowiedziana.

Ktoś powie, że w czasach, kiedy John Coltrane mógł jeszcze o sobie opowiadać (a więc pół wieku temu i dawniej) obnażanie się w wywiadach nie było jeszcze w modzie, że to całe eony przed „Big Brotherem” i wywiadami-rzekami celebrytów. Pewnie mógłbym się z tym zgodzić, gdybym tuż przed lekturą „Coltrane’a według Coltrane‘a” nie przeczytał „Lady Day śpiewa bluesa”, czyli biografii Billie Holiday (tudzież autobiografii wspomaganej, bo spisanej przez Williama Dufty’ego). Ta książka powstała w 1956 roku, a jest boleśnie szczera. Nie ma przecież niczego przyjemnego w czytaniu opowieści o dziewczynce, która od kiedy pamięta była maltretowana przez ciotkę-sadystkę, a w wieku dziesięciu lat zgwałcona (po raz pierwszy). Typ dostał parę lat odsiadki, ale i ją na wszelki wypadek zamknięto w poprawczaku, przecież nie mogła być taka do końca niewinna, co nie? No więc nie czyta się tego z uśmiechem na twarzy, a jednak warto, bo to żywy portret człowieka z (upuszczonej) krwi i (przetrąconych) kości, nie abstrakcyjne rozważania nerdów o przebiegach akordów.

Przez całe swoje życie Billie Holiday regularnie pada ofiarą przemocy (ale też potrafi odpłacić pięknym za nadobne, kto mieczem wojuje od miecza ginie), seksualnych nadużyć i pospolitych oszustw. Chce tylko odrobiny spokoju, dla siebie i mamy, chce ciepłego domu i pełnego brzucha, chce się czuć bezpieczne, chce śpiewać – i na tym kończy się lista jej potrzeb. Jak się okazuje, są to oczekiwania zbyt wygórowane. Jest bowiem Billie potrójnie upośledzona. Jest czarna, jest kobietą i jest artystką – to aż za dużo powodów, by ją lekceważyć i dowolnie wykorzystywać. Sama jednak dokłada do pretekst czwarty, pakując się w nałóg narkotykowy, który sprawia, że staje się jeszcze łatwiejszym celem. Zarówno dla gorliwych przedstawicieli państwowego aparatu opresji, jak i facetów, którzy wykorzystują jej ufność i oddanie. To wszystko opisane zostało językiem prostym, dosadnym, czasem niemal wulgarnym, ale w takim życiu nie ma miejsce na poezję, finezję i długie opisy przyrody.

holiday

Wolę słuchać Coltrane’a, wiadomo, ale jego muzyka pozostaje dla mnie tajemnicą. Wiem, kogo podsłuchiwał, gdy szukał własnego stylu, ale wciąż nie wiem, dlaczego akurat on znalazł, chociaż inni mieli tych samych nauczycieli. Może nigdy się nie dowiem i… nie mam z tym problemu. Ale z drugiej strony cieszę się, że z „Lady Day śpiewa bluesa” dowiedziałem się, jak to możliwe, że ta refreniara, że niewykształcona pieśniarka, prosta dziewczyna, potrafiła ze zgrabnych, ale przecież nieszczególnie wyrafinowanych piosenek wydobyć takie emocje. Bo przecież wiele innych, wspaniałych głosów próbowało się później zmierzyć z tym repertuarem – i niby wszystko było na miejscu, ale zwykle nie działało. Dopiero gdy Amy Winehouse śpiewała „There Is No Greater Love”… ale to już inna, równie smutna historia… 

„Coltrane według Colatrane’a. Wywiady z Johnem Coltrane’em”, red. Chris DeVito (tłum. Filip Łobodziński), Kosmos Kosmos
„Lady Day śpiewa bluesa”, Billie Holiday, William Dufty (tłum. Marcin Wróbel), Czarne

Trzy psy

Twórczość Moondoga poznałem stosunkowo późno, nie więcej niż dekadę temu, kiedy ukazywało się któreś z kolei wcielenie reedycji jego płyt. Przeczytałem o nich w jakimś magazynie, pewnie „Wire” – i zamówiłem w ciemno. Zaskoczyła mnie nie tylko surowość nagrań, ale przede wszystkim prostota i związana z nią skuteczność. Najbardziej jednak zaskoczony byłem stylistyczną nieuchwytnością tego materiału. Nic dziwnego, że do Moondoga przyznają się i jazzmani, i amatorzy muzyki współczesnej, i eksperymentatorzy z otwartych rubieży rocka. Najlepsze w pokłonie dla Moondoga, który złożył w tym roku festiwal Sacrum Profanum było właśnie to, że podczas trzech różnych koncertów usłyszeliśmy trzy różne oblicza Wikinga z Nowego Jorku.

SP17_MOONDOG_MADRIGALS_Dedalus_Ensemble_Muzzix_Ensemble_fot._Michal_Ramus-1

Zdjęcia: Michał Ramus

Najpierw sceniczna reinterpretacja „Round the World of Sound” wspólnej płyty zespołów Dedalus i Muzzix, akcentującej klasyczny aspekt kompozycji Moondoga. Jak mówi Didier Aschour, dyrektor muzyczny Dedalusa, on tam słyszy przede wszystkim „kameralną muzykę pop”. To wszystko prawda dopóki pozostajemy przy płycie – bo na scenie Teatru Ludowego słychać było przede wszystkim radość. Pal już licho, że nie wiedziałem, że można tyle pogody wykrzesać z pieśni Moondoga, ale ja w całym swoim życiu byłem na niewielu równie radosnych, buzujących pozytywną energią koncertach.

SP17_MOONDOG_MADRIGALS_Dedalus_Ensemble_Muzzix_Ensemble_fot._Michal_Ramus-15

Kolorowa – każdy wszedł na scenę tak jak stał, bez jakichkolwiek kostiumów, bez udawania czegokolwiek – flota zjednoczonych sił Dedalusa i Muzzix, szczerzyła się do siebie i do widzów, jak burza przelatując przez kompozycje brodacza. Byli jak komuna hipisowska, która nie odlatuje po narkotykach, ale przy muzyce. Na pierwszym planie rytm i głos, jak w oryginale, ale i innych instrumentów, w tym smacznych dętych, niemało. Utwory krótkie, jak wersje znane z nagrań Moondoga, pozostawiały błogi niedosyt, podobnie jak cały koncert, nie bez powodu nagrodzony owacją na stojąco.

Cabaret Contemporain – znowu Francuzi, ale z gościnnym udziałem dwóch świetnych szwedzkich wokalistek: Lindy Olah i Isabel Sörling – pozwolili sobie na znacznie większą ingerencję w oryginalne dzieło Moondoga. Rozbudowali jego utwory, spiętrzyli aranżacje, wyznaczyli nowe drogi – ale bez dróg na skróty, za to z niejednym ostrym zakrętem.

SP17_TRIBUTE_TO_MOONDOG_I_fot._Michal_Ramus-12

Jestem pod wrażeniem wirtuozerii Cabaret Contemporain (świetny gitarzysta, co za wyobraźnia!), którzy zgrali koncert pełen napięcia, chwilami głośny, wręcz drapieżny, to znów odpływający w melancholijne melizmaty, w których piękne głosy pań wychodziły na plan pierwszy. To był Moondog, którego ktoś ściągnął z ulicy, zaprowadził do barbera, wyszorował, ubrał w dizajnerskie ciuchy za milion cruzeiros, po czym wpuścił na scenę najmodniejszego klubu w mieści… ale wciąż Moondog. I gdyby ktoś mnie zapytał dziś, od czego zacząć przygodę z Moondogiem, pewnie wskazałbym Cabaret Contemporain, bo to po prostu brzmi najbardziej aktualnie, najbardziej współcześnie, a jednocześnie nie robi kompozytorowi krzywdy.

Raphael Rogiński, który pojawił się na scenie po Francuzach, nie miał łatwego zadania. I rzeczywiście, pierwsze minuty tego koncertu brzmiały dość niezbornie w zestawieniu z dyscypliną i krystalicznie czystym brzmieniem Cabaret Contemporain. Ale też pomysł na Moondoga był tu skrajnie odmienny… Raphael postanowił podkreślić szamański aspekt muzyki Moondoga, ale też jej innowacyjny charakter. Skąd wiele nietypowych instrumentów, z nogą manekina służącą za trąbę (!) na czele. Stąd swoboda muzyków, którzy nie bali się przypadkowości, chropowatości, nierówności. Stąd wreszcie najbardziej uduchowiona i zarazem melancholijna atmosfera z wszystkich trzech moondogowych koncertów. Co ciekawe, Rogiński nie pchał się ze swoją gitarą na pierwszy plan (chyba trochę żałuję), więcej pola do popisu zostawiając interesującej słoweńskiej formacji Širom (koniecznie muszę sprawdzić, co robią, kiedy nie asystują polskim muzykom przy reinterpretowaniu amerykańskich kompozytorów) i Natalii Przybysz, która ciągnęła cały ten kram w stronę bluesa.
Rogiński et consortes grali oczywiście utwory Moondoga, ale nie tylko… i może trochę szkoda. Taki „Moondog”, z repertuaru dawno zapomnianej hipisowskiej formacji Pentangle, choć ze zrozumiałych względów został tu zaprezentowany, jest kompozycją, która nijak nie wytrzymuje porównania z dziełem Wikinga z Szóstej Alei. Choć trzeba przyznać, że w tej interpretacji, znacznie lepszej od oryginału, skojarzyła mi się z Shy Albatross – i była to myśl miła.

SP17_TRIBUTE_TO_MOONDOG_II_fot._Michal_Ramus-7

Z przykrością odnotować muszę, że nie uczestniczyłem w tylu koncertach tegorocznego Sacrum Profanum na ile miałem ochotę, ale już dzięki potrójnemu Moondogowi długo zapamiętam tę edycję. Co jest o tyle ciekawe, że impreza z dyskomfortem w tytule będzie mi się kojarzyła z muzyką, która jest tak przystępna, naturalna i kojąca, jak tylko może być… muzyka.

Metalówy: kto stereotypem wojuje od stereotypu ginie

Jutro mam poprowadzić w Ogniwie spotkanie z Zofią „Wielebną” Fraś. Cieszy mnie ta perspektywa, bo lubię Obscure Sphinx, a Zofii nie znam, więc jestem jej zwyczajnie ciekaw. Tym bardziej, że w wywiadach sprawia wrażenie osoby rozważnej i romantycznej zarazem. Czyli bratnia dusza. 😉

Okazuje się jednak, że organizatorzy tak to sobie wymyślili, iż tematem naszej rozmowy ma być nie tylko Zofia i jej twórczość. Temat brzmi „Metalówy”, a więc raczej groteskowo. Na miejscu Wielebnej rozważałbym obrażenie się (tym bardziej, że i muzyka Obscure Sphinx, i wizerunek wokalistki daleko odbiegają od metalowego wzorca z Sèvres), ale skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć VE. Dzielnie stawię czoła nie tylko Zofii, ale i tematyce naszej rozmowy.


Z zapowiedzi spotkania wyczytałem, że inspiracją do jego zorganizowania był artykuł Anny Szudek w „Dwutygodniku”, także samo zatytułowany. Tekst warto przeczytać, choć ani nie traktuje on o artystkach związanych z metalem (poza małymi, w dodatku dyskusyjnymi, wyjątkami), ani o fankach gatunku. Jest raczej swobodną impresją na temat roli kobiet w niewątpliwie zmaskulinizowanym świecie cięższych odmian rocka. Zaczyna się fajnie, od Coven, ale później, nie wiedzieć czemu, jest już na przykład o girlsbandzie Runaways, za to ani słowa o Plasmatics?
Co jeszcze ciekawsze, w leadzie mowa o ciężkim losie pań w świecie „szczególnie ekstremalnych odmian muzyki, takich jak black metal czy industrial”, ale już w tekście o industrialu ani słowa (Cosey Fanni Tutti nie lubi tego), a za przykład ze świata black metalu robi… tak, oczywiście – Myrkur, czyli Amalie Brunn.


Autorka tekstu tak oto użala się nad losem artystki:

I chociaż środowisko samych twórców metalu zaakceptowało i doceniło Bruun (o czym świadczyć może choćby jej współpraca z muzykami z Mayhem, Ulver, Nidingr i Arch Enemy, a także wspólna trasa koncertowa z Behemoth), w internecie wciąż odzywają się głosy oburzonych, którzy chcą zdemaskować ją jako pozerkę, próbującą tworzyć ciężką muzykę nieudolnie i z fałszywych pobudek. A sama Myrkur, choć nagrała bardzo dobry debiut i udowodniła, że potrafi wrzeszczeć, zapewne nigdy nie doczeka się szacunku miłośników „prawdziwego” black metalu. Który – jak na gatunek z założenia ekstremalny, istniejący w kontrze do społecznych reguł – często ujawnia ekstremalnie konserwatywne oblicze. Jak w filmikach publikowanych na YouTube przez Varga Vikernesa (znanego również jako Burzum), który wśród wielu swoich teorii głosi dziś między innymi, że feminizm jest wynalazkiem bankierów i kapitalistów.

Ojej, nie wiem od czego zacząć.

Może od tego, że Vikernes nie reprezentuje nikogo i nikt tych jego konspiracyjnych teorii już nie słucha? A już na pewno nie wszyscy miłośnicy „prawdziwego” black metalu, bo to środowisko było zawsze niejednorodne, podzielone, wielowymiarowe, a dzisiaj do worka z napisem „black metal” wrzuca się już właściwie wszystko, co jest na tyle ekstremalne, że gdzie indziej tego nie chcą. A przecież takie Dimmu Borgir i Stalaggh, Deafheaven i Abruptum dzielą lata świetlne. Dzieli też publiczność. To są bardzo często inni ludzie, w innym wieku, o innych poglądach i systemach wartości. W tym o bardzo różnym podejściu do kwestii kobiet.

Prawdą jest, że jakaś część metalowej publiczności – mniejszość, ale głośna – Myrkur nie akceptuje i pewnie rzeczywiście nigdy nie zaakceptuje. Ale przecież nie dlatego, że jest kobietą, ale dlatego, że nie jest wiarygodna, że ze względu na swoją popową przeszłość sprawia wrażenie sztucznego tworu wykreowanego przez wytwórnię. Co Anna zresztą zauważa w swoim tekście, ale najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo to ważne. Nie wie zapewne, że black metal nie jest gatunkiem muzycznym. To nie konkurs na to, kto „potrafi wrzeszczeć”, grać na gitarze czy perkusji. Black metal to owszem, jest jakaś estetyka, mniej lub bardziej uchwytna, ale to przede wszystkim postawa. Black metal ist krieg mawiało się w latach 90. Całkiem serio. Wojna, która miała swoich bohaterów i męczenników, ale w której najemników nie tolerowano.

Autorka artykułu w „Dwutygodniku” zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego, że w oczach blackmetalowych ortodoksów koncerty u boku Behemoth (nie wspominając o Arch Enemy) nie dodają Myrkur wiarygodności. Wręcz przeciwnie – Behemoth też jest odsądzany od czci i wiary za to, że flirtuje z mainstreamem. Z kolei przez to, że nie wywodzą się z metalowego undergroundu i modnie się noszą, nie zostaną nigdy zaakceptowani panowie z Deafheaven – a grają muzykę znacznie bardziej ekstremalną i o klasę (kilka?) lepszą niż Myrkur.


Czy w black metalu miejsce dla siebie znalazły kobiety? Oczywiście, całe mnóstwo. Od ukochanej przez blackmetalowców, bo zakolegowanej z norweskimi ikonami gatunku Kari Rueslåtten, która dała się poznać w łączącym black metal i folk (hello, Myrkur) zespole Storm, by później całkiem odpłynąć w krainę łagodności, przez ponure Greczynki z Astarte po włoską Cadaverię. U nas taką ścieżką kroczyła chociażby Nera z Darzamat (i bardziej klimatycznego NeraNature). Polecam też sprawdzić, co robiła Nebelhexë, była żona gitarzysty Emperor, bo robiła z grubsza to, co robi Myrkur, tylko znacznie wcześniej i lepiej.

Black metal był drugim – po gotycko-romantycznym – nurtem metalu, który tak masowo przyciągał kobiety. O ile jednak w tym pierwszym najczęściej ich rola sprowadzała się do obsługiwania klawiszy i/lub zawodzenia quasi-operowym głosem, o tyle w black metalu dziewczyny nigdy się nie ograniczało. Gra ich, lub – częściej – wrzeszczy w blackmetalowych składach do mikrofonów, całe mnóstwo. Być może nie odnoszą aż takich sukcesów jak faceci, ale są nie mniej radykalne. Obejrzyjcie sobie teledysk nowozelandzkiej formacji Skuldom, jeśli nie wierzycie. Uwaga, to nie dla wrażliwych, właściwie to nawet nie polecam…


Zresztą, kobiety na scenie metalowej zawsze były mile widziane i zawsze obecne, również w Polsce. Miriam z Symbolic Immortality, Łysa z Cerebrum, Agata z Budneswehry… budziły zainteresowanie, to jasne, bo były wyjątkami, ale tym bardziej cieszyliśmy się, że są z nami. Podobnie jak – znacznie bardziej liczne – dziewczyny, które organizowały koncerty, wydawały fanziny, robiły zdjęcia itp. itd.

Na świecie ekstremalne dźwięki również nie odstraszały pań. W Stanach działała Derketa, Lori Bravo niosła śmierć w – nomen omen – Nuclear Death, Jo Bench pruła flaki swoim basem w Bolt Thrower, Corrine robiła to samo (i jeszcze jechała pięknym growlem) w Acrostichon, Rachel znakomicie radziła sobie za mikrofonem deathmetalowego Sinister i black/thrashowego Occult itp. itd. Rzadko epatowały seksem (to raczej domena tych gotyckich koronek i żabotów), częściej były nie mniej twarde, brutalne i wulgarne niż faceci. Czasem bardziej, jak Lori ❤ .


Nie twierdzę, oczywiście, że dziewczyny w metalu mają łatwo, ale czy trudniej niż na dyskotekach? Nie twierdzę też, że nie ma na tej scenie seksizmu czy mizoginii. Ale czy więcej niż w innych okołorockowych gatunkach i środowiskach? Między innymi o to będę jutro Zofię pytał…

Osiołkowi w żłoby dano

Naród podzielony to i popkultura, również popmuzyka, podzielona na dwa obozy. Z jednej strony ci, którzy zdecydowali się wystąpić w Opolu, przeniesionym na wrzesień wskutek pamiętnej zadymy o polityczne naciski, z drugiej ci, co wyrywają murom zęby krat. Oni i nasi. Albo odwrotnie. Na pewno nie razem.

Jubileuszowego koncertu Maryli Rodowicz nie widziałem (ale mam nagrany, jutro sprawdzę), włączyłem dopiero na Dodę wykonującą „Niech żyje bal”. Nie przekonała mnie, ale – przyznaję – nie pałam miłością ani do pieśniarki, ani nawet do piosenki, wolę jakieś 30 innych numerów Maryli. Załapałem się też na barokowe „Hej, sokoły”, wręczenie jubilatce nagrody godnej Królowej – pamiątkowej okładki „Super Expressu” (z kronikarskiego obowiązku: była też jakaś złota goła baba od TVP, ale nie wyjaśniono, co to za statuetka albo nie połapałem się w tej chaotycznej konferansjerce) – oraz pożegnalne „Ale to już było”, podczas którego Maryla zrobiła rundkę po publiczności.

To wszystko mieściło się w granicach opolskiego standardu, niestety później przyszła pora na nocne Polaków rozmowy. O, na przykład takie:

– Pierwszy debiut pani w Opolu był w 69.?
– Nie, w 68.
– No tak, to pierwszy występ. Ale pierwszy debiut…

Na szczęście dużo tego gadania nie było, bo zaczął się koncert Debiutów właśnie – od kolektywnego wykonania pieśni „Wszystko się może zdarzyć”. Pan prowadzący zinterpretował to dość brawurowo: że taki koncert może wylansować niejedną gwiazdę. Ciekawe kiedy ostatnio wylansował – aż z litości nad uczestnikami nie chce mi się sprawdzać. Ale na pewno byłaby to jeszcze skuteczniejsza trampolina do kariery, gdyby koncert nie kończył się, ale zaczynał po północy…

Rzecz warta pochwały – od roku opolscy debiutanci śpiewają własne (lub dla nich napisane) numery, nie covery hitów. To na pewno zmniejsza telewizyjną atrakcyjność koncertu, bo mniej przypomina teraz „Jaką to melodię?”, ale za to pozwala się zaprezentować młodzieży w pełnej krasie. Co oczywiście nie każdemu służy. Większość tych wokalistek/wokalistów/zespołów po prostu przynudzała, poprawnie odśpiewując nijakie piosenki o niczym. Zdarzał się też propozycje wstrząsające, jak dramatyczna Octavia Kay (tak, to Polka, z Londynu), która zaproponowała coś pomiędzy tą Ukrainką od „Wild Dances” a wczesnym Bajmem. Interesującą, choć nieco pretensjonalną postacią wydał mi się Szymon Pejski, hipis w czarnej skórze i białych sofiksach, choć piosenka mnie nie porwała. Fajnie się zapowiada najmłodsza w konkursie Dominika Ptak. Mile zaskoczył duet Moa, którego wokalistka może nie zaimponowała wielkim głosem, ale charyzmą, przekonującą interpretacją – owszem (pisałem to na bieżąco, przed ogłoszeniem wyników – okazało się, że wygrali te Debiuty, zasłużenie).
Niestety, większość propozycji miała poziom oryginalności i finezji kwadratowo poprockowego zespołu Ogień, który pieśnią „Mary Jane” kazał mi lecieć „z piekła aż do nieba bram”. Było to wystarczająco banalne i natarczywe, by ustrzelić nagrodę publiczności. Jezu, kto te Debiuty ogląda…

No, ale czego się spodziewać po skompromitowanym, zubożonym, przygotowywanym na łapu-capu przez telewizję Kurskiego festiwalu, który jest cieniem dawnego Opola. Wszyscy przecież odtrąbili jego klęskę, zanim się zaczęło. Co innego ta bardziej światła & światowa część polskiej estrady. Oni nie pozwoliliby sobie na rzecz tak przaśną, nijaką i krzykliwą zarazem, jak te mieniące się kolorami tęczy opolskie śpiewogry… oh, wait…


Teledysk jest samokomentujący się, więc nie będę się pastwił. Zresztą Facebook już go zdążył rozszarpać na kawałki. Owszem, Łona się broni, ale jego grzechem jest to, że się tu dograł, podobnie jak ci wszyscy miotacze z solówkami pod koniec. Może więc przy okazji któryś wyjaśni, po co to? I dlaczego nikt z wielkich, którzy wzięli udział w tym pospolitym ruszeniu, nie zawołał na którymś etapie: „Elo, koledzy, król jest nagi. Nie bardzo nam wychodzi, może zaczniemy od nowa?” Czy naprawdę ktoś myślał, że to jest fajne? Że porwie tłumy?

Dobra, chyba powinienem zmienić tytuł tego wpisu na „Pomiędzy młotem a kowadłem”. Na szczęście jest nadzieja. Wszystko wskazuje na to, że ratunek przyjdzie z Niemiec…

LCD is playing in my head

Śniło mi się, że mieszkałem w Nowym Jorku, miałem pokój z widokiem na Central Park. No i James Murphy wprosił się na wino, bo mi pozazdrościł tego widoku. On ma ścianę za oknem od kiedy wybudowali nowy hotel, ale nie wyprowadza się, bo nie jest w stanie znieść myśli, że mógłby jeść pieczywo inne od tego z piekarni za rogiem.
Żona gdzieś wyjechała, dzieci chyba na wakacjach, więc w lodówce tylko oliwki. No, ale czego więcej do szczęścia potrzeba, jak się ma oliwki, wino i muzykę. James wszedł do pokoju, zerknął na ścianę z płytami (półki z płytami mają amatorzy, prawdziwi twardziele liczą płyty na ściany), na drugą…

– Niezła kolekcja, bracie – powiedział płynną polszczyzną. – Soczewica, koło, miele, młyn.

Kurde, czujecie to? James Murphy pochwalił moje płyty. TEN James Murphy. PŁYTY. MOJE! Nie ma lepiej. To jest mniej więcej tak, jakby wpadł George Clooney i powiedział: „Dobrze dziś wyglądasz”.
Ujęty tym (dobra, przyznam się, trochę spodziewanym) komplementem opuściłem na moment gardę i w chwili słabości zaproponowałem:

– To może wybierzesz, czego chciałbyś posłuchać?

Jasne, od razu pożałowałem, że zachęciłem kogoś do a) dotykania moich płyt, b) decydowania, co będzie leciało w moim domu, ale trudno, słowo się rzekło.

– Pewnie! Dzięki, stary – zakrzyknął dziarsko i od razu wyciągnął rękę. Wiedział, co chce zagrać, nie zastanawiał się, nie marudził. Szanuję to.

lcd

Początek dziwny, chyba tego nie znam. Trochę wstyd nie rozpoznawać piosenek z własnej ściany, ale jak wjechał syntezator i wokal to od razu zakumałem. „Oh baby…” – tak, na pewno OMD. Albo Human League. Zmylił mnie ten gęsty, natarczywy rytm. Nie poznałem, bo za często nie słucham, ale szanuję, wiadomo.
Minę musiałem mieć jednak nietęgą, bo James podpłynął znowu do ściany, tym razem ku końcówce alfabetu.

– Zmienię! – zaproponował.

No, teraz spoko. To rozumiem. Talking Heads zawsze na propsie. Szkoda trochę, że w Polsce tak niedoceniani, powinni być kochani jak te wszystkie Purple albo inne Budgie… Ale co mnie to, nie jesteśmy w Polsce, jesteśmy w Nowym Jorku i Talking Heads is playing at my house.

– A to znasz? – pyta głupio Murphy odpalając kolejny numer, bo niby czemu miałbym nie znać? Przecież to moje ulubione płyty, z mojej kolekcji, grane na moim sprzęcie, w moim domu. Ten monotonny rytm, rozwibrowana gitara lekko w tle, oszczędny klawisz i wokalista niby zrezygnowany, bez sił, ale przez to jeszcze bardziej sugestywny. „I used to dance alone of my own volition / I used to wait all night for the rock transmissions”… Ha, poznałem po tym „transmissions”! Joy Division! Ale hm, trochę za bogato i za gładko jak na Joy Division. Może więc New Order? O, teraz wokalista (tylko który?) śpiewa: „I’m still trying to wake up, I’m still trying to wake up…”. Obudzić się? Właśnie, może…

– Ej, nie śpij – James pstryknął mi palcami przed nosem. – Teraz coś specjalnie dla ciebie. Wiem, że to lubisz.

Człowieku, czy lubię? Kocham Bowiego, jest najlepszy! „And I’m not dangerous now / The way I used to be once / I’m just too old for it now / At least that seems to be true” – tekst zajebisty, wiadomo. Ta gorycz, ten dystans, uwielbiałem go za to. Trochę wstyd, bo piosenki nie poznaję, ale produkował na pewno Visconti. Ta irytująca, jazgotliwa gitara znakomita. Ciekawe czy to Slick, czy Belew? Dzielę się z Jamesem moimi wątpliwościami. Śmieje się to i ja się śmieję. To przecież nie Wielka Gra, nie muszę pamiętać tytułu. Rozumiemy się bez słów. Obaj lubimy podobną muzykę, a to więzi trwalsze niż przyjaźń z wojska. Ja wiem, że on wie, on wie, że ja wiem. Stukamy się kieliszkami. Bowie śpiewa, nad Central Parkiem nagle unosi się obłoczek spłoszonych czymś ptaków, po czym znów opada między drzewa.

No i tak sobie siedzimy, trochę gadamy o życiu, głównie słuchamy muzyki, którą wybiera James. Dobrze wybiera, skubany. Raz tylko nieśmiało protestuję.

– Ej no, co ty? U2? Weźże… – marudzę, kiedy słyszę, jak Bono śpiewa „And treat yourself tonight / To a little love life”.
– Co? Źle? – Murphy dziwi się mojej reakcji, swojego wyboru jest najwyraźniej pewien. I słusznie. Też w sumie lubię U2 z tego okresu.
– Nie, to dobry kawałek, po prostu o nim zapomniałem – przyznaję.
– Do usług – śmieje się James i podsuwa kieliszek. Dolewam mu wina. Pociąga solidny łyk i puszcza Gary’ego Numana zmiksowanego z soundtrackiem z „Twin Peaks”. Really? To moje? Najpewniej wyczuwając moje zakłopotanie Murphy po raz kolejny zmienia płytę, wracamy do Bowiego. Tu przynajmniej nie ma sporu. Tym bardziej, że okres berliński, wiadomo, najlepszy…


LCD Soundsystem „American Dream” DFA/Columbia

Hit me, Baby, one more time

Nie pamiętam, kiedy miałem ostatnio taką pyszną kinową serię, jak w tym roku. Niech to trwa! Od rzeczy ambitniejszych, po zabili-go-i-uciekł – tyle dobra, że aż serce rośnie. Dzisiaj „Baby Driver” Edgara Wrighta. Gdyby nie polecenie kolegi (dzięki, Kuba!), mógłbym przegapić film z takim tytułem i straciłbym dwie godziny najlepszej zabawy.

Fabuły, nieskomplikowanej zresztą, zdradzał nie będę, ale punkt wyjścia chyba mogę: oto chłopiec, który wygląda na licealistę, grzecznego w dodatku, a jest kierowcą na usługach napadających na banki łobuzów. Kierowcą wybitnym, prawdziwym mistrzem. Jest do tego fanem muzyki, więc w jednej z głównych ról mamy ścieżkę dźwiękową, na której znajdziecie takie perełki, jak:

I jeszcze:

A nawet:

To nie koniec muzycznych wątków! Obecność Jamiego Foxxa mnie nie dziwi, bo to bardziej aktor niż śpiewak, ale trzeba zaznaczyć, że typ totalnie daje radę. W epizodycznych rolach pojawiają się też m.in. Flea bez nosa (który wypowiada kwestię – cytuję z pamięci – typu: „Cały czas słuchasz muzyki? Masz coś z głową?”, najmocniej przepraszam współkinomanów za mój zbyt głośny rechot w tym momencie), Killer Mike, Big Boi, Sky Ferreira, a nawet – no właśnie 😉 – Jon Spencer.

Ale to wszystko jeszcze nic. Po raz pierwszy spotkałem się z zabiegiem, który jest równie banalny, co efektowny i który sprawił, że „Baby Driver”, jest filmem sto razy bardziej muzycznym niż taki „La La Land”, choć nikt tu przecież nie śpiewa i nie tańczy. Otóż każdy dźwięk – kroki, dzwonki windy, syreny policyjne, szelest przeliczanych banknotów, wystrzały, pisk opon… – został tu zsynchronizowany ze ścieżką dźwiękową. Jeśli wcześniej spotykaliście się ze sformułowaniem, że jakiś film jest jak teledysk (a spotykaliście się na pewno), to zapomnijcie, bo tu mamy zupełnie nową jakość: „Baby Driver” jest jednym wielkim, dynamicznym, porywającym klipem. Ależ to jedzie!

A właśnie – jedzie. To film sensacyjny, więc wypełniony efektownymi pościgami samochodowymi, do tego trup się ściele gęsto, na to wszystko nakłada się cudownie naiwny, żywcem wycięty z kina college’owego, wątek romantyczny. Postacie są aż do przesady wyraziste, a całość narysowana została grubą, komiksową kreską – aż sprawdziłem, czy pierwowzorem nie były jakieś kultowe, acz mi nieznane, zeszyty, ale chyba nie. Co nie zmienia faktu, że „Baby Driver” to jeden z najlepszych kinowych komiksów, jakie widziałem, obok pierwszego „Sin City”, „Historii przemocy” i „Strażników galaktyki”.

PS. Na koniec prawdziwa perełka. Okazuje się, że Wright wymyślił sobie ten film ponad 20 lat temu, ale że długo nie miał możliwości zrealizowania go, w 2003 wyreżyserował teledysk, który jest właściwie ćwiczeniem ze sceny otwierającej „Baby Driver”.

Jak śpiewa o bikini, to nie może być serio

Jest – a właściwie bywa, bo w tym numerze nie ma, ale wróci we wrześniu – w „Gazecie Magnetofonowej“ rubryka, co się zwie „Jak nas słyszą tak nas słyszą”, w której chodzi o to, by człek z dalekiego świata, skonfrontowany z polską muzyką, powiedział o niej to i owo. Wiadomo, że to tylko pierwsze wrażenie, obserwacja pospieszna i pobieżna, ale czasem wychodzą ciekawe rzeczy, bo przepytywany nie zna lokalnego kontekstu, nie wie, kto tu jest świętą krową, a kto niedocenionym debiutantem. Puszczałem już polskie piosenki Fenneszowi, Johnowi Stanierowi z Battles, Maxowi Richterowi, Kirkowi z Crowbar i Andy’emu Bellowi z Ride i Oasis. I Youthowi, ale to jeszcze nie poszło…

Przypomniałem sobie dzisiaj, że pierwszy, pilotażowy odcinek tego serialu powstał dawno temu, w 2009 roku, w Mysłowicach. Udało mi się na 40 minut zamknąć w jednym pomieszczeniu z miłymi panami z Wire, by popuszczać im to i owo. Było zabawnie i miejscami zaskakująco. Chyba szkoda byłoby, gdyby ten tekst pozostał na zawsze na dysku mojego komputera, więc proszę, oto jest. Potraktujcie to przy okazji jako reklamę i OFFa (skład w tym roku moim zdaniem przepyszny), i „Gazety Magnetofonowej” (właśnie wydaliśmy nowy numer, ze „Sztuką” w tytule i można go tu zamawiać, do czego zachęcam). Bo Wire chyba nie trzeba reklamować, co nie?

Leniwy niedzielny poranek. Na śniadanie pyszna kawa w restauracji mysłowickiego hotelu „Trojak”, na drugie śniadanie – spotkanie z muzykami kultowej brytyjskiej formacji Wire, kilka godzin przed ich występem na Off Festivalu. Próbuję nałożyć Colinowi Newmanowi słuchawki na uszy, ale Graham Lewis, basista, protestuje. On też chce posłuchać polskiej muzyki. Wyciąga z plecaka głośnik podróżny, podłączam go do iPoda i zaczynamy. Colin odpowiada, Graham podpowiada.

Klaus Mitffoch – Klus Mitroh

To dla mnie bardzo trudne, bo nie wiem, o czym ten facet śpiewa. A sposób, w jaki zaaranżowano i zmiksowano ten numer, czyli wyeksponowany, głośny wokal, świadczy o tym, że to, o czym śpiewa jest ważne. W muzyce słychać wpływy The Cure, jest też coś z klimatu Stranglersów. Te akcenty na talerzach, tin-tin-tin, nie są fajne… Przez nie ich muzyka brzmi na 10 czy 15 lat starszą, niż jest w rzeczywistości.

Cóż, świeże nagranie to nie jest. 1985 rok.

Naprawdę? O, to wejście basu jest dobre!

Lider zespołu jest basistą.

No to już wiemy wszystko. (śmiech) To naprawdę słychać.

Republika – Śmierć w Bikini

Początek lat 80., prawda?

Zgadza się.

Znowu słychać inspiracje The Cure, może Roxy Music, wokalista chyba lubi też Davida Byrne’a. Zastanawia mnie ten dziwny rytm. Czuję, że tekst piosenki nie jest zbyt serio. Mam rację?

Tekst jest całkiem poważny, dotyczy skomplikowanych relacji damsko-męskich. Jest w tym też pewna dwuznaczność, bo…

O Boże, co on tu krzyczy?

Bikini.

Jak śpiewa o bikini, to nie może być całkiem serio. No, chyba, że chodzi o atol Bikini.

No właśnie.

Tak czy owak, już dziękuję. Wystarczy.

Homo Twist – Miasto Kraków

O, słyszę, że jesteśmy już w latach 90. Bardzo interesujące, naprawdę niezłe. Ten tekst na pewno jest po polsku?

Nie, tutaj wokalista śpiewa w wymyślonym przez siebie języku.

Bardzo ciekawe, to spiętrzenie twardych „r” znakomicie komponuje się z muzyką. Teraz już po polsku, prawda? I znowu mamy wokal bardzo głośno, jak w tym pierwszym kawałku. Pewnie jakiś ważny, polityczny tekst?

Lider tego zespołu był ulicznym poetą, który postanowił założyć rockowy zespół. To ich pierwsza płyta, sprzed 15 lat.

Współbrzmienie gitary i basu jest dość ciekawe, ale niestety, ten utwór więcej obiecuje, niż daje. [zaczyna się solówka] Och, co to jest? Nie lubię takich gitarowych zawijasów. OK, już dziękuję. To od dzisiaj jeden z moich ulubionych zespołów, ale proszę to wyłączyć. (śmiech) Myślę, że ten poeta powinien się skupić na pisaniu wierszy.

Apteka – Wiesz, rozumiesz

Ktoś tu się nasłuchał Prince’a. To bardzo trudny teren. Żeby się po nim swobodnie poruszać musisz być zajebiście dobry, bo Prince zbyt wysoko zawiesił poprzeczkę. Pewnie znowu tekst jest kluczem do tego numeru, bo bez niego to bardzo przeciętna piosenka. O, to było fajne! [próbuje naśladować Kodyma] E-e, e-ee… (śmiech) Ten funkujący perkusista też jest nienajgorszy.

Myslovitz – Dla ciebie

O, to jest dobre… Nikt tu nie odkrywa Ameryki, ale brzmi naprawdę intrygująco. Potrafią budować napięcie, wszystko w naturalny sposób ciąży do refrenu. To dziewczyna śpiewa?

Nie. Facet.

Równie dobrze mogłaby to być babka z altem. [głośne wejście drugiej gitary] Cholera, co to? (śmiech) Dziwna ta gitara, niepotrzebna. O, jest refren. Niestety, już nie tak dobry jak zwrotka. Wiesz, to nie jest problem tej piosenki, ani tego zespołu, ani tym bardziej polskiej muzyki, ale kłopot, z którym borykają się największe zespoły na świecie. Niezły pomysł na otwarcie numeru, świetnie budowane napięcie i refren, który nie staje na wysokości zadania. Ci tutaj w refrenie brzmią już jak każdy inny zespół z radia, szkoda. Wszystko przez myślenie, że refren to marchewka, że musi ci wynagrodzić czekanie na niego. Gówno prawda, cały numer powinien być wypłatą, nie czekaj z tym, co masz do powiedzenia do refrenu. Z drugiej strony, jak nie masz pomysłu na dobry refren, to go po prostu nie dawaj. Są sposoby, żeby go ominąć. Ale z wszystkich zespołów, które do tej pory słyszałem, ten jest i tak najbardziej pomysłowy.

To jest zespół Artura Rojka, szefa tego festiwalu.

Wiedziałem, że mi to zrobisz. Dlatego z taką nerwowością podszedłem do tych piosenek. (śmiech) W takim razie chciałbym powiedzieć, że to bardzo dobry zespół. Zresztą już muzyczny gust człowieka, który zorganizował ten festiwal, o czymś świadczy. Za bardzo kryję dupę? (śmiech) Dobra, dawaj następny kawałek…

Cool Kids Of Death – Hej chłopcze

O, to brzmi całkiem współcześnie. Poza tym, choć to polski zespół, nie są chyba nadmiernie przywiązani do lokalnej tradycji muzycznej. Tak grać może dzisiaj kapela z każdego zakątka świata. To z jednej strony zaleta, a z drugiej… Fajnie brzmi bas, to może być Rickenbacker. Nie grają niczego zbyt oczywistego, ale też niczego wyjątkowo oryginalnego. Niezłe, naprawdę niezłe. O czym on śpiewa?

Zwraca się bezpośrednio do słuchacza, wskazuje palcem i zmusza do odpowiedzi na niewygodne pytania. Jest dość arogancki, ale oni tak zawsze.

No i dobrze, prawidłowa postawa! To w muzyce ważna rzecz i podejście tych kolesi wyraźnie przebija przez muzykę. Dokładnie tak to odbieram, choć nie znam polskiego. Za postawę – najwyższa ocena.

Voo Voo – Leszek mi mówił

[robi przerażoną minę] Zaczęło się jak Creedence Clearwater Revival, a teraz jest jeszcze gorzej. (śmiech) Bardzo zwyczajne. Po prostu rockandrollowy standard, a przecież lata 50. już się skończyły… Nie ma w tym żadnego napięcia. Saksofon barytonowy? Nie lubię tego instrumentu. Dla mnie to zbyt tradycyjne. Najmniej oryginalne z wszystkich rzeczy, które dzisiaj puszczałeś.

 

Gaba Kulka – Hat, Meet Rabbit

No, nareszcie. Czekałem na odrobinę polskiego jazzu. Początek był świetny, teraz trochę za dużo się dzieje. Ten jej śpiew też mógłby być trochę mniej nerwowy, mniej poszarpany. Ale fajne, naprawdę dobra rzecz. Wielki talent.

Nie przypomina ci kogoś?

Nie bardzo. A powinna?

Niektórzy tu mówią, że zżyna z Kate Bush albo Tori Amos.

Oczywiście, takie porównanie zawsze przyjdzie ci do głowy, kiedy kobieta zacznie śpiewać w podobnym rejestrze. Ale to bardzo szowinistyczne podejście. Ta dziewczyna nie kopiuje Kate Bush, śpiewa własnym głosem.

Dezerter – Jeszcze nie zapomniałem

Fajny riff. Świetny patent z tymi pauzami. Wokalista przypomina mi kolesia z meksykańskiej kapeli Café Tacuba. Znasz ich? Dziwaczny zespół, grają właściwie wszystko. Mają też za sobą epizod punkowy i to naprawdę podobnie brzmiało. Kto to jest?

Jeden z pierwszych polskich zespołów punkrockowych. Już ze 30 lat tak grają…

Naprawdę? No to świetnie się starzeją! Zupełnie nie słychać, że to kapela, która zaczynała 30 lat temu. Niezłe. Przepraszam, było niezłe do tego momentu. Heavymetalowych solówek z zawijasami nigdy nie polubię. Po co im to było?

Ścianka – Białe wakacje

Jedna z gitar jest zbyt głośna w miksie, ale podoba mi się ten zespół. Wszystko pięknie osadzone w rytmie, takie ciężkie i czyste. Jak „Harvest” Neila Younga. Kiedy to nagrali?

Siedem lat temu.

Dzisiaj pewnie zrobiliby to inaczej. Choć trochę za dużo bluesa, to jest niezły postrockowy zespół. W ogóle dużo rocka mi dziś puszczałeś. Kiedy ostatnio byłem w Polsce, odniosłem wrażenie, że tu króluje techno.

Cóż, nie mam zbyt wiele techno w swoim iPodzie.

(śmiech) No tak, o tym nie pomyślałem. Z tego, co usłyszałem, wnoszę, że nie ma czegoś takiego jak polski sound. Po prostu macie lepsze i gorsze zespoły. Dobrze. Tak jest normalnie.

 

 

 

Twoim jedynym wrogiem jest czas

Przyszedł kiedyś taki moment, że znudziłem się wywiadami. Tymi 20-minutowymi okienkami, w których mogłem zadać kilka pytań temu lub owemu artyście, w ramach promocji płyty lub koncertu. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, że tak naprawdę ani ja nie chcę rozmawiać, ani oni – obie strony wypełniają tylko obowiązki zawodowe.
Niezależnie od tego, czy rozmawiałem z debiutantem czy gwiazdą – a trafiały się największe – to nie miało sensu, bo to nie była rozmowa. A „zaliczanie” wielkich nazwisk szybko mnie znudziło…

Od jakiegoś czasu na szczęście mam ten komfort, że nie muszę robić wywiadów, nie zarabiam tym na życie, nie muszę się godzić na szybkie randki, na tracenie czasu z kimś, z kim nie chcę gadać i w dodatku wiem, że on/ona ze mną też nie. Mam ten komfort, że rozmawiam, kiedy jestem ciekawy człowieka, a on chce – i ma na czas – podzielić się ze mną kawałkiem swojego życia. Okazało się, że nie trzeba wtedy wymyślać pytań, nie trzeba się w pocie czoła przygotowywać, że wystarczy zaufanie i otwartość.

Ale tym razem – przyznaję – czułem tremę. Genesis Breyer P-Orridge być może jest szalony, na pewno nie jest heteronormatywny, ponad wszelką wątpliwość jest heretykiem. Jest jednak przy tym jedną z najważniejszych postaci kontrkultury, w dodatku rzadkim wcieleniem zasady practice what you preach.
Chciałem zrobić ten wywiad, ale zarazem bałem się, że albo ja nie dźwignę tematu, albo odpowiedzi mnie rozczarują i cały ten mit – który poznałem w głębokich latach 90. z fanzinów i pokątnie kopiowanych nagrań Throbbing Gristle, i który doczekał się w moich oczach pięknej kulminacji za sprawą filmu „Ballada o Genesis i Lady Jaye” – legnie w gruzach.

Zadzwoniłem jednak o umówionej porze i powiem wam… że to prawdopodobnie jeden z najważniejszych wywiadów, jakie przeprowadziłem w życiu. Nie o to chodzi z kim rozmawiałem. Nawet nie o to, że we wszystkim się z nim zgadzam – bo nie we wszystkim. Chodzi o odwagę.

Byliśmy wolni. Absolutnie wolni. Totalna wolność wyboru wzięła się więc z odkrycia, że jesteśmy istotą śmiertelną. Jest takie sufickie przysłowie, które mówi: „każdy dzień przeżywaj tak, jakby miał być ostatnim dniem twojego życia i jakby na podstawie tego jednego dnia całe twoje życie miało zostać osądzone”. Tak próbujemy żyć. Czy dzisiaj daliśmy coś światu? Czy powiedzieliśmy dziś coś, z czego inni mogą skorzystać? Czy pozwoliliśmy sobie na czułość wobec innej osoby? Ile prawdy odsłoniliśmy tego dnia?

PS. Język angielski pod tym względem jest szczęśliwie neutralny, ale długo zastanawiałem się, czy do transseksualnego Genesis(a) w polskiej wersji wywiadu zwracać się w rodzaju męskim, czy żeńskim. Wybrałem męski, bo jednak przez większość życia – a dużo tu retrospekcji – Genesis był(a) mężczyzną. Zostawiłem natomiast liczbę mnogą, w której P-Orridge odpowiada na moje pytania. Nie jest to bynajmniej pluralis maiestatis – ale wyjaśnienie znajdziecie na końcu tekstu…

Piekło wiem gorsze niż Dante

Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem w teatrze częstym gościem. Kiedyś, na studiach, gdy się zachłysnąłem Krakowem i jego możliwościami, to owszem, bywałem, ale później coraz rzadziej i rzadziej… Przyznaję więc, że jestem jednym z tych, na których Furia zadziałała jak magnes. No bo jeśli black metal bluźnierczo połączony ze świętością narodową, jaką jest „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, nie jest wystarczającym powodem, żeby pójść do teatru, to co nim jest?

Niewiele wiedziałem o tym, jaki jest pomysł Jana Klaty na tę inscenizację i nie chciałem się dowiadywać. Wolałem dać się zaskoczyć, zaczarować, choć podejrzewałem, że mogę się wykazać dużą odpornością na to, co mnie czeka w Starym Teatrze – bo o ile szacowna teatralna publiczność, po raz pierwszy w życiu skonfrontowana z blackmetalową chłostą, mogła pogubić binokle, o tyle ja… no właśnie.

Wesele_Klata_015

fot. Magdalena Hueckel

Nie doceniłem przeciwnika. Pomysł Klaty na włączenie Furii w „Wesele” nie był fanaberią wiecznego prowokatora, co to uważa, że im dziwniej tym lepiej. Nie był też próbą „podlansowania się plecach popularnego zespołu” (owszem, w środowisku metalowym pojawiły się takie opinie, co jest i strasznym, i śmiesznym dowodem na oderwanie owego od rzeczywistości – bo 90% publiczności „Wesela” nie wie, co to Furia czy w ogóle black metal i ma to gdzieś, liczy się tylko i wyłącznie efekt tej współpracy), ale przemyślanym uzupełnieniem wizji poety o środki wyrazu, które jej nie tylko nie zaprzeczyły, ale wręcz wzmocniły ją, zintensyfikowały. Furia brzmiała na scenie Starego, jakby Wyspiański zapisał te dźwięki w didaskaliach. Mało tego! W tekst „Wesela” (po autorsku, ale z szacunkiem dla materiału wyjściowego przycięty przez Klatę) wplecione zostały wersy piosenek Nihila i… to też działało. Młodopolska manieryczność Furii, czasem wyśmiewana (nie żebym się dziwił), zrosła się ze stuletnim dramatem w jeden, porywający żywioł.

Muzycy Furii nie tylko wykonują swoje opętańce, ale są też w „Weselu” Klaty… ważnym elementem scenografii. Półnadzy, ustawieni pojedynczo na wysokich postumentach, siedzą lub stoją nieruchomo i straszą widzów swoimi zakazanymi, wymalowanymi gębami. Bohaterowie sztuki poddają się ich muzyce – ale tańczą jak zahipnotyzowani, na granicy jawy i snu – lecz muzykantów najwyraźniej nie widzą. Dopiero w drugim akcie, kiedy otwierają się bramy piekieł, gdy przybywają upiory, jeden z nich – Stańczyk – dostrzega zespół i pozdrawia każdego z muzyków na powitanie. Oni zresztą nie reagują, kamienne twarze ani drgną, ale to kapitalny moment… Swój pozna swojego.

Furia gra więc w tym spektaklu i gra ich muzyka – głównie fragmenty numerów znane z płyt, choć są i fragmenty wyraźnie lustracyjne, stworzone na potrzeby „Wesela” – i ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że coś tu zgrzyta, że jest to połączenie naciągane, niepotrzebne, sztuczne. Jeśli ktoś tego się obawiał, lękał się niepotrzebnie.

„Wesele” Klaty jest wściekle intensywne, ponure i pesymistyczne. Już od pierwszej sceny. Tu nic nie ma prawa się udać – ani ta miłość, ani ta jedność, ani ten zryw, ta nasza wspólna, święta sprawa. Niestety, to nie antypolska manipulacja reżysera, co chce szargać świętości (a wiadomo, że trza, żeby święte były), ale sam tekst Wyspiańskiego. Bo jeśli czegoś w tym „Weselu” można się naprawdę wystraszyć to nie srogich blackmetalowców i ich jadowitej muzyki, ale bolesnej aktualności napisanego sto lat temu dramatu.

Myślałem o tym, gdy tuż po premierze, po długiej owacji na stojąco, cały zespół Starego Teatru (wliczając Krzysztofa Globisza) zgromadził się na scenie i odczytał oświadczenie dotyczące wyników konkursu na nowego dyrektora teatru. Pojawiły się łzy, na scenie i na widowni, ale błysnął też promień nadziei – że to jeszcze nie koniec, że będą rozmowy, że minister obiecał spotkanie.
Byłem świadkiem wydarzenia, które przejdzie do historii polskiego teatru, nie mam co do tego wątpliwości. Lecz jeśli wierzyć „Weselu” – a ja uwierzyłem – z tych naszych polsko-polskich rozmów znowu nic nie wyjdzie. Będzie gadanie, będą tańce, padną wielkie, święte słowa, a skończy się jak zwykle – kacem.

Życie nasze nic niewarte: kult Bachusa i Astarte…

Być jak Shane Embury

– Shane ma 50 lat i zagra dzisiaj trzy jebane koncerty. Facet stracił rozum! – w ten sposób Kevin Sharp przedstawił swojego kolegę z Lock Up i głównego bohatera wieczoru. Po czym dodał. – A co wy zrobicie ze swoim życiem, kiedy stuknie wam pięćdziesiątka?

Dobra, Kevin, słyszałem cię. Ja, smarkacz ledwie po czterdziestce, czasem łapię się na myśli, że lepiej już było, że na niektóre przygody jestem za stary… a w czwartek w krakowskim klubie Kwadrat dostałem lekcję, którą długo zapamiętam.
Shane Embury pojawił się na moim radarze pod koniec lat 80., jako basista Napalm Death. Zwany był przez nas pieszczotliwie Pieczarą, od charakterystycznej fryzury, przypominającej gigantyczną, dorodną pieczarkę (Pana Józefa, który wyhodował ją u siebie na działce wpisujemy do naszej teleekspresowej galerii ludzi pozytywnie zakręconych…). Dzisiaj ta pieczarka jest już mocno przetarta na czubku, ale za to jej właściciel to wciąż czubek, pewnie nawet większy niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli wierzyć Metal Archives, udziela się obecnie równolegle w 13 zespołach (trudno się dziwić, że jeśli chce z każdym z nich trochę pokoncertować, musi tematy pakietować) i nie wygląda na to, by myślał o emeryturze, czy choćby o przerzuceniu się z grindu na bluesa. W Krakowie – jak codziennie, na każdym koncercie tej trasy! – pojawił się na scenie w aż trzech składach i ani przez chwilę nie markował ciosów, nie prosił trenera o czas, nie słabował. Normalnie Noriaki Kasai grindcore’a.

shane3

Shane Embury, basista zespołu Lock Up

Zaszczyt otwarcia wieczoru przypadł polskiej formacji Mentor i choć sala nie była jeszcze pełna, muzycy dzielnie walczyli o przychylność publiczności. Szybko ją zdobyli, bo drapieżny, dynamiczny crossover z pieśniarzem dysponującym naprawdę mocną koparą, miał kilka mocnych argumentów w swojej sprawie. Trochę scenicznego otrzaskania przyda się temu składowi, ale na pewno nie można powiedzieć, że Mentor robił tu za support rzucony na pożarcie – po prostu dobrze do tego składu pasowali.

Lock Up podkręcili tempo, ale chyba wszystkich apetytów nie zaspokoili: kiedy pomiędzy „Brethren of the Pentagram” a „Accelerated Mutation” na sekundę zapadła cisza, ktoś głośno ich upomniał: „Szybciej, kurwa!”. No i proszę, jak w „Koncercie życzeń” – rzeczywiście zapierdzielali bez wytchnienia. Po raz pierwszy widziałem Lock Up z nowym wokalistą, ale trzeba przyznać, że na frontmanach to oni nie wytaniają. Po Peterze Tägtgrenie i Tomasie Lindbergu mikrofon przejął Kevin Sharp z nieodżałowanego Brutal Truth, czyli typ, co dobrze wie, którą stroną kaczka wodę pije. Wskoczył na scenę w koszulce z Johnnym Cashem i kowbojskim kapelutku (ten utrzymał mu się na głowie tylko do połowy koncertu), proponując nie tylko wściekłe wrzaski, ale też obleśne gesty i język plugawy, co doskonale pasowało do wizerunku zżulonego pastucha z Arkansas. Trudno faceta nie kochać.

– We’re Power Trip from Dallas, Texas. And no, we didn’t vote for Donald Trump, don’t even ask – tak przedstawił się kolejny zespół, czarny koń tej gonitwy. Najmniej utytułowany z zagranicznych gości, o najkrótszym stażu (członkowie grupy wyraźnie zaniżali średnią wieku na sali), za to wyraźnie na fali wznoszącej. Power Trip to najbardziej klasyczna, a więc w tym przypadku najbardziej thrashowa rzecz w zestawieniu, z jasnym, klarownym brzmieniem, miejscem na solówki i umiejętnie dozowanym kłusem, idealnym do headbangingu, któremu z lubością oddawali się i panowie na scenie i ich świeżo pozyskani fani pod barierkami. Nie dziwię się, bo choć sam szalikowcem Power Trip nie zostanę, muszę przyznać, że ich pomysł na muzykę robi wrażenie. To pogranicze thrashu z Południa, a więc i groove’u godnego Exhorder czy nawet Sacred Reich, z hardcore’owym konkretem. Patent może i prosty, ale grunt, że działa – nieźle na płycie, jeszcze lepiej na żywo.
– Dobrze napierdalają, chuje… – westchnął stający obok mnie dżentelmen w przerwie pomiędzy utworami. Trudno z tym polemizować. Dobrze napierdalali.

shane2

Brujeria z basistą trudnym do zidentyfikowania

Brujeria to nie jest rzecz dla wszystkich. Najczęściej słyszałem zarzut, że to niepoważne. Dość zaskakujący w ustach ludzi, którzy od dekad bez mrugnięcia okiem łykają smoki, wiedźmy i inne czary-mary, ale w porządku, każdemu jego porno. Ja Brujerię uwielbiam od zawsze, choć oczywiście nie cały ich dorobek kąsa z pełną mocą. Na szczęście program krakowskiego koncertu oparty był na przebojach – zaczęli oczywiście od „Brujerizmo”, zakończyli potężnym „Matando Gueros”, wywijając maczetami z ostrzami w meksykańskich barwach. Po drodze wybrzmiały m.in. „La Migra”, „Viva Presidente Trump!” (i zespół, i publiczność przesyłali tu urzędującemu prezydentowi USA moc serdecznych pozdrowień środkowym palcem), „Seis Seis Seis”, „Anti-Castro” (jeśli dobrze zrozumiałem zapowiedź – Fidela nie ma, ale jest Raul, więc numer wciąż aktualny), „Marcha de Odio”, „Consejos Narcos” i oczywiście „Marijuana” na bis. „Consejos Narcos” nieco wymknął im się spod kontroli, bo wyciągnięta z publiczności dziewoja zamiast pomagać wokaliście z kartonową tablicą i w odpowiednim czasie pokazywać „Si” lub „No”, wolała kręcić biodrem, wdzięczyć się do publiczności i przytulać do muzyków. Nie żeby ten epizod komukolwiek zakłócił odbiór, bo przecież Brujeria sama pozwala sobie na scenie na humorystyczne akcenty, choćby wstrząsające układy choreograficzne wokalistów. Ale już muzycznie jest to bardzo poważna sytuacja, w końcu mamy do czynienia z obecnym składem Lock Up minus Sharp. Brzmienie srogie, twarde, surowe, w nutkach sporo chaosu, wokalna wściekłość na dwa, a czasem nawet trzy gardła… nic dziwnego, że grupa rekonstrukcyjna zgromadzona pod sceną zainscenizowała bitwę pod Grunwaldem. Znakomity koncert. Gracias Cabrones!

shane1

Shane Embury, basista grupy Napalm Death

Wielki finał grindowej majówki (czy można to włączyć do oficjalnego programu obchodów i powtarzać co roku?) należał do Napalm Death. Na scenie amok, głównie generowany przez wokalistę, który potrafi być w dwóch miejscach naraz (snajperzy muszą go nienawidzić), pod sceną amok, w głośnikach amok. Na poziomie dźwięku wojna totalna, ale w przesłaniu love and peace, o czym Barney przypominał niemal przed każdym utworem. Przemawiał jak zwykle płomiennie, protestując przeciw niewolniczej pracy i odhumanizowanej polityce, albo piętnując tych, który znowu każą nam się bać ludzi mówiących innym językiem, mających inne preferencje seksualne czy kobiet stojących na straży swoich praw. A przecież „po to mamy mózgi, by odfiltrować to gówno”…
Program? Cios za ciosem, pełen przekrój przez ich grindową odyseję. Od „Scum”, przez „From Enslavement to Obliteration”, „Suffer the Children”, „Christening of the Blind” czy „Twist the Knife (Slowly) po „Smash a Single Digit”‎. Była też garść coverów, z „Nazi Punks Fuck Off” na czele, a nawet „You Suffer”, sieknięte znienacka, bez zapowiedzi, za to skwitowane przez Barneya radosnym: „Concentrate, for fuck’s sake!”.

Tak, skoncentrować się… Łatwo ci się, gościu, mówi. A ja tu już piątą godzinę stoję i daję się chłostać decybelami oraz stroboskopem. W głowie dudni, kręgosłup boli, jestem zmęczony, w sumie zagraliście już wszystkie moje ulubione numery. Może by się tak wymknąć do domu?
I wtedy popatrzyłem na Shane’a. Tego misiowatego pięćdziesięciolatka, który miał już za sobą dwie i pół godziny na scenie. Dwie i pół godziny grindowego sprintu! Popatrzyłem na Shane’a i aż głupio mi się zrobiło, że jeszcze przed chwilą zerkałem w kierunku drzwi. Oczywiście, zostałem na koncercie do ostatniej nuty, z szacunku dla tego pana.
Jak będę duży, chcę być jak Shane.

shane4

Podziękowania dla KnockOut Productions i Piotra Śliwy (PKS Photography).