Cierp ciało

A jednak będzie o teatrze. Nie, nie byłem na „Klątwie” i nie wybieram się. W Krakowie takich nie mamy. Mamy za to Festiwal Teatru Formy MATERIA PRIMA, w ramach którego pojawiła się w mieście m.in. kanadyjska trupa Compagnie Marie Chouinard, ze swoim słynnym spektaklem „bODY_rEMIX/gOLDBERG_vARIATIONS”.

Dla miłośników teatru tańca to już właściwie klasyka, spektakl bowiem miał premierę 12 lat temu, doczekał się wersji filmowej i nimbu kultowości. Dla tych jednak, co trafiają na jego fragmenty przypadkiem, bo zabłądzili na YouTube, to – jak widzę po komentarzach – wciąż rzecz szokująca i ostateczny dowód na upadek cywilizacji. „Jakie narkotyki trzeba brać, żeby to oglądać?”, „Zobaczyłam to i mam ochotę się zastrzelić”, „Jeśli to jest sztuka, nie chcę już żyć na tej planecie”, „Pedofilia, gwałt, morderstwa, autyzm i wszystkie rodzaje chorób psychicznych połączone w jeden spektakl! Obrzydliwe, perwersyjne, dziwaczne zachowanie” – to tylko próbka głosu ludu.

Cóż, ja zobaczyłem właśnie cały spektakl na żywo, nie ścinki na YouTube i choć nie brałem narkotyków, nie mam ochoty się zastrzelić. Mało tego, uważam, że trzeba mieć dużo złej woli i chorą wyobraźnię, żeby w „bODY_rEMIX/gOLDBERG_vARIATIONS” dopatrzeć się jakowychś dewiacji. Owszem, to co widzimy może powodować pewien dyskomfort – niemal nagie, doskonałe ciała tancerzy obudowane są tu akcesoriami, które kojarzą się z chorobą, niepełnosprawnością, ułomnością – kulami, protezami, laskami, poręczami, balkonikami… To z jednej strony zakłóca idealną harmonię (balet do Bacha, miało być tak pięknie), ale z drugiej wzbogaca ją o element heroicznej walki ze słabością, o rozpaczliwą próbę kontaktu z drugim człowiekiem. To wysiłek przejmujący i godny podziwu, nawet jeśli kończy się porażką. Jak już oko przywyknie do efektownej i dla niektórych szokującej powierzchowności – a moim zdaniem przywyknie błyskawicznie – „bODY_rEMIX/gOLDBERG_vARIATIONS” okaże się spektaklem głęboko humanistycznym i po prostu wzruszającym. Tu nie chodzi o prowokację, wytrącenie widza ze strefy komfortu, nie o epatowanie golizną czy wulgarną choreografią, ale o komunikat, że wszyscyśmy z tej samej gliny. Na dobre i na złe.

Jutro (czyli właściwie dzisiaj) grają to jeszcze raz. Jeżeli ktoś jest lub może być w Krakowie, jeżeli jeszcze są bilety – polecam z całych sił.

Musical pełną paszczą

Tak, wiem. „La La Land” jest taki kolorowy i wspaniały, na miarę najlepszych musicali, są Globy, będą Oscary i wdzięczność pokoleń… Mi też się podobało, o czym już pisałem, ale entuzjazmu nie podzielam, choćby dlatego, że tylko w tym roku widziałem już kilka lepszych filmów. W tym jeden lepszy musical.

Niby dla dzieci, ale mogę się założyć, że bawiłem się w kinie lepiej niż moje potomstwo i na pewno bardziej wzruszyłem (nie popełnijcie tylko tego błędu, co ja i nie idźcie do kina z tylko jedną chusteczką!). Niby animacja, ale w obsadzie jeszcze bardziej gwiazdorskiej, niż „La La Land” – w wersji oryginalnej głosów zwierzakom udzielili m.in. Matthew McConaughey, Reese Witherspoon i Scarlett Johansson (ale i polski dubbing robi robotę, za sprawą choćby Marcina Dorocińskiego, Małogorzaty Sochy i Ewy Farnej).

Są i podobieństwa – „Sing”, jak „La La Land”, jest refleksją amerykańskiego showbizu na swój własny temat, w dodatku z wyraźną, wręcz dominującą nostalgiczną nutą. Lepiej już było, dziś rządzi tandeta i pieniądz, ale jeśli będziemy szli za swoimi marzeniami, jeśli będziemy wytrwali i szczerzy w tym, co robimy, to pokonamy nawet największe trudności – with a little help from our friends – i czeka nas happy end. Spoko, kupuję tę bajkę niezmiennie od trzech dekad z okładem i zamierzam kupować do końca życia. Szczególnie jeśli przedstawiona jest w tak bezpretensjonalny, wdzięczny sposób, jak w przypadku obu tych filmów.

„Sing” to wariacja na temat talent-show (choć bez telewizji, konkurs odbywa się w oldskulowym teatrze – dokładnie takim, w jakim Mia w „La La Land” wystawiała swój monodram) i pięknie wykorzystuje klisze do bólu zgrane przez producentów tych programów, serwując nam wyciskające łzy historie uczestników konkursu. Wśród głównych bohaterów mamy więc i zbuntowaną nastolatkę, którą rzucił chłopak i która nie do końca wie, czego chce, i kurę (czy raczej świnkę) domową, i pewnego siebie cwaniaczka, wytrawnego łowcę nagród, i łobuza z patologicznego środowiska, który ma złoty głos i złote serce, i jeszcze skrajnie nieśmiałą, za to niewiarygodnie utalentowaną szarą myszkę o gołębim sercu. Która nie jest ani myszką, ani gołębiem.

I najważniejsze – „Sing” ma lepsze piosenki. Z tym zastrzeżeniem, że „La La Land” to muzyka oryginalna, napisana na potrzeby tej produkcji, zaś animacja Gartha Jenningsa korzystała niemal wyłącznie z szafy grającej. Słuchamy więc m.in. numerów z repertuaru Steviego Wondera, Gipsy Kings, Queen, Franka Sinatry, Lady Gagi, Leonarda Cohena i Eltona Johna (niektóre w oryginalnych wykonaniach, inne nieźle zaśpiewane przez obsadę musicalu) i nasz wewnętrzny inżynier Mamoń fika koziołki ze szczęścia. Można więc powiedzieć, że w tej kategorii „Sing” pokonał „La La Land” ciosami poniżej pasa, że to nie była uczciwa konfrontacja.
No, ale to przecież show-biznes, tu wszystkie chwyty są dozwolone…

Daj mi tę noc

Przemijająca bezpowrotnie – chociaż ostatnie ogniska oporu tlą się tu i ówdzie – kultura dancingów zasługuje na ocalenie od zapomnienia. Podobnie jak zawód cinkciarza, który nigdy oficjalnie nie istniał, choć przecież wszyscy obywatele PRL-u z usług tych panów (właśnie – były cinkciarki?) korzystali. A jeśli cinkciarza wysłać na dancing i dorzucić wątek kryminalny to już ho, ho – zapowiada się świetna historia!

smutek_cinkciarza

„Smutek cinkciarza” niestety marnuje ten potencjał. Fajnie jest jeszcze na poziomie barwnych anegdot z życia PRL-owskich klubów tanecznych oraz ich pracowników i stałych bywalców – muzyków, prostytutek, striptizerek, kelnerów, cinkciarzy, iluzjonistów… Choć autorka mogłaby się pokusić o selekcję, bo wystrzeliwanie anegdot całymi seriami osłabia ich moc. Niektóre zresztą nie są pierwszej świeżości: rozpoznaję w nich PRL-owskie dowcipy, tu przerobione na „true story, bro”.

Ale, jak wspomniałem, te historyjki – mniej lub bardziej zabawne – ratują „Smutek cinkciarza”, który na poziomie fabuły i psychologii zupełnie mnie nie przekonuje. Nie wierzę głównemu bohaterowi, i narratorowi zarazem, gdy pisze o swoich życiowych rozterkach (nie wierzę też, że zna wszystkie słowa, którymi się posługuje), nie wzruszają mnie jego relacje z dziadkiem, ojcem, bratem, synem. Nie działają też – aż dziwne, bo na mnie to ZAWSZE działa – tytuły rozdziałów zaczerpnięte z tekstów piosenek (jak w „Innej duszy” Orbitowskiego) i fragmenty tekstów utworów wplecione tu i ówdzie. Mam wrażenie, że niektóre puzzle zostały na siłę wciśnięte w tę układankę, że tu po prostu nie pasują. Wydaje mi się, że Sylwia Chutnik tak skupiła się na zebranych w „Smutku cinkciarza” mikrohistoryjkach, że zaniedbała tę najważniejszą historię, która mogłaby je zorganizować w większą, ważniejszą, zapamiętywalną całość. Są detale, nie ma big picture.

No więc świat cinkciarzy, którzy już wyginęli, jak dinozaury i świat dancingów, które odpływają, jak te kawiarenki… – wciąż są literacko do obrobienia.

Satu Mare

Mamy taką rodzinną tradycję, że na te kilka chwil pomiędzy świętami a sylwestrem wymykamy się na południe. Słowacja, Czechy, najczęściej Węgry – to tematy lubiane i dobrze już rozpoznane. Tym razem postanowiliśmy zapuścić się krok dalej, do Rumunii. Na kilka godzin, do pierwszego przygranicznego miasta, tylko po to, żeby sprawdzić, jak tam świeci słońce, jak pachnie powietrze, jak smakuje chleb.

Jedziemy więc do Satu Mare, a moje dzieci – jak zwykle w takich przypadkach – domagają się opowieści. Stojąc w kolejce pod szlabanem (Rumunia nie należy do Schengen, ale można wjechać na dowód) z przerażeniem uświadamiam sobie, jak niewiele wiem o tak bliskim nam przecież państwie, o jego długiej i barwnej historii. Że imperium rzymskie, że później najazdy Turków i… skok do czasów Ceaușescu. Niedobrze. Rumunia dzisiaj? Jeszcze gorzej.

img_3491

Spacerujemy więc po Satu Mare urzeczeni echami dawnej świetności, spoglądającymi na nas z tablic i pomników, które budzą szacunek, choć kompletnie nic nam nie mówią. Kościoły pilnowane przez kamiennych, uzbrojonych świętych o obcych imionach. Skwery nad którymi górują anonimowi bohaterowie. Ulice o dziwnych, niemożliwych do zapamiętania nazwach. Wreszcie jest – wilczyca kapitolińska, karmiąca Romulusa i Remusa. To znam. To dziedzictwo do którego i ja się przyznaję, choć z zapuszczającymi się na północno-wschodnie obrzeża Imperium rzymskimi legionistami mam jeszcze mniej wspólnego niż obecni mieszkańcy tego miasta. No, ale przecież ja z Dukli, oni z Satu Mare – wszyscy jesteśmy z Europy. No nie? Przynajmniej trochę. Niechby w połowie.

img_3465

Szybko odkrywam jednak, że po niemal dwóch tysiącach lat spędzonych obok siebie, ale jednak zupełnie osobno, połączyło nas nowe imperium. Święte Cesarstwo Popkultury ze stolicą w Hollywood. I trochę śmieszne to, i trochę straszne, że mój wspólny kod kulturowy z sąsiadami z Rumunii (samochodem z Dukli dojadę do Satu Mare szybciej niż do Poznania, Gdańska czy Białegostoku) opiera się na takich znakach jak Al Bundy i Jackass, ale inaczej być nie chce.
Wrócę do domu to trochę o Rumunii poczytam – obiecuję sobie – a póki co, Satu Mare, niech moc będzie z tobą.

img_3423img_3471img_3433img_3416

„Przekrój”: Przebudzenie

Ja też przestałem już wierzyć, że wróci. Ale dziś mogę – niewierny Jarosław – czytać, kartkować, wąchać papier. Jest. Nowy numer „Przekroju”. Od deski do deski pochłonę go dopiero w czasie okołoświątecznej flauty, ale uważnie przejrzałem, tu i ówdzie zatrzymałem się na dłużej i powiem wam, że jeśli „Przekrojowi” powrót może się udać – to właśnie takiemu.

To nie jest ten „Przekrój”, który wstydliwie zszedł ze sceny kilka lat temu. Ale też nie ten, którego miałem zaszczyt być częścią przez dobrych parę lat. To nie tygodnik opinii, który próbuje nadążać, komentować rzeczywistość, odpowiadać na najnowsze trendy, albo nawet je kreować.
To jest „Przekrój” uszyty ze wspomnień jajogłowych w średnim wieku, ze wspomnień pachnących kuchnią w domu babci. Ulepiony z tęsknot i wyobrażeń aspirujących dwudziestolatków, którzy się nie załapali. Odpowiadający na potrzeby tych, których jest tak mało, że w badaniach konsumenckich robią za błąd statystyczny.

przekroj

Jest więc miejsce na literaturę (nie tylko recenzje książek – ale i długie opowiadanie czy wiersz!), architekturę, teatr, film, muzykę, sztuki plastyczne i modę, sprawy społeczne i przyrodę. Są komiksy i rysunki – m.in. Mrożek i Raczkowski, dużo Raczkowskiego – jest humor zeszytów szkolnych, jest Wacuś i Filutek, jest Ludwik Jerzy Kern, są aż dwie krzyżówki. Są teksty o problemach współczesności i skarby wydobyte z przepastnych archiwów „Przekroju”.

Jeżeli czegokolwiek nowemu „Przekrojowi” brakuje to… umiaru. Chodzi zarówno o ilość zgromadzonego materiału, jak i – a może przede wszystkim – sposób jego podania. Łatwo się zagubić w naszpikowanym michałkami layoucie, który w dodatku jest zamierzenie vintage’owy, otwarcie nawiązujący do „Przekroju” Eilego, a więc odległy od tego, do czego dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni.

Może więc ja muszę przywyknąć, może redakcja powinna jeszcze niektóre rzeczy uporządkować, może warto byłoby tu i ówdzie znaleźć miejsce na odrobinę oddechu, może wyraźniej oddzielić aktualności od archiwaliów… Nie wiem, to tylko pierwsze wrażenia. Ale wiem, jak to jest, kiedy ma się dużo fajnych treści do upchania na ograniczonej powierzchni papieru, więc nie będę tu robił za kocioł, który garnkowi. Nie będę czarno widział. Przeciwnie: nikt mocniej ode mnie nie wierzy w to, że papierowy kwartalnik o kulturze ma szansę powodzenia.

Trzymam kciuki, będę czytał, na krzyżówce pewnie znów polegnę. Niech żyje!

PS. Ciekawe, czy jest wersja na iPada. 😉

KęKę, czyli warto rozmawiać

Fajnie jest porozmawiać z kimś podobnym do siebie. Można się nawzajem ponakręcać, utwierdzić w jedynie słusznych poglądach, miło i przyjemnie spędzić czas. Wiem, że dla ludzi mniej społecznie upośledzonych ode mnie nie będzie to żadne odkrycie, ale ja dopiero na starość zaczynam rozumieć, że rozmowa naprawdę ma sens, gdy rozmawia się z kimś, kto wydaje ci się inny. Wystarczy słuchać, nie przekonywać na siłę do swoich racji i robi się ciekawie…

Zanim ukazały się „Trzecie Rzeczy” nie przyszłoby mi do głowy, żeby umówić się na wywiad z KęKę – zresztą mam wrażenie, że on nie chciałby wtedy rozmawiać ze mną. Fascynował mnie, choćby tym, że nie ruszając się ze swojego Radomia podbił całą Polskę, ale jednocześnie odpychał. Jego rap? Nie podobał mi się i nie próbowałem się do niego przekonać. Ale kiedy ukazała się nowa płyta, od razu wiedziałem, że trzeba pogadać. Niby niewiele się zmieniło, ale zarazem zmieniło się wszystko i chciałem zrozumieć, czy raczej w nim – nadawcy komunikatu – czy we mnie, jako odbiorcy. Dlaczego nagle KęKę, wcześniej za grubym murem, znalazł się w mojej głowie?

Mail? Telefon? Skype? Nieee, to ostateczność. Może fajnie zadziałać, kiedy się znacie. Ale tu nie było innego wyjścia – wsiadłem do czerwonego autokaru i pojechałem do Radomia. Poznałem rodzinę Piotrka, zjedliśmy razem po kotlecie w jego ulubionym barze, gadaliśmy w aucie, czekając aż jego syn wyjdzie ze szkoły. Cud, że nas wtedy nie gliniarze nie zgarnęli – dwie takie gęby czające się pod szkołą, to mogło budzić podejrzenia 😉

No i chyba wyszło dobrze. Albo inaczej – wyszło tak, jak trzeba. Mało pytałem, dużo rozmawialiśmy. Poważnie, otwarcie i szczerze. Dlatego polecam tę rozmowę i – oczywiście – ostatnią płytę KęKę, która jest dla tego wywiadu niezbędnym kontekstem.


Jeszcze jedno. Po tej mojej wycieczce do Radomia oraz po niedawnej rozmowie z Mesem (to już w kolejnym numerze „Gazety Magnetofonowej”), uświadomiłem sobie, że bardzo lubię robić wywiady z raperami. Oni bowiem, czy chcą czy nie, są zakładnikami obowiązującej na tej scenie szczerości i otwartości. Nie takiej szczerości, jak z rockowej kliszy, która opiera się na kilkudniowym zaroście i staniu na scenie w rozkroku – raperzy po prostu muszą mówić prawdę. Nie ma przyzwolenia na uniki, nie ma tematów tabu. Można ewentualnie nie rozmawiać w ogóle, ale jak już gadasz, musi być do spodu.

Czy na szczerości można stracić? Oceńcie sami. Polecam szczególnie tym muzykom, którzy zgadzają się na wywiad, ale boją się powiedzieć cokolwiek w trosce o wizerunek. Może zresztą słusznie. Może o wizerunek nie muszą się martwić tylko ci, którzy mają charakter i charyzmę.

Marta i Piotrek, dzięki za spotkanie.

Za młody na Cohena

Jako pacholę przeżyłem krótki okres fascynacji twórczością Leonarda Cohena. Szczególnie płytami „Various Positions” i „I’m Your Man”, bo to był ich czas (zresztą „First We Take Manhattan”, niezależnie od brzmienia, to jedna z tych piosenek, które należy ocalić od nuklearnej zagłady), ale nawet na Cohena w wersji Zembatego z radością się załapałem, bo jeszcze language był dla mnie tajemnicą, a tu tekst przecież ważna rzecz.


Potem jednak wykoncypowałem sobie, że przecież jestem piękny i młody, pełen radości i testosteronu, więc co ja będę sobie życie marnował na słuchanie jakiegoś marudy, który – jak Herod – nigdy nie był młody. Odpłynąłem więc od Leonarda, którego szanowałem, ale omijałem. Bo przecież dowcip, który zrobił mi ukochany wówczas (i w sumie wciąż) Nick Cave, który gdzieś na wysokości „The Boatman’s Call” postanowił zostać Cohenem, chyba się nie liczy?
Nie liczy się też zapewne nawet to, że „Waiting For the Miracle” (przede wszystkim) i „The Future” kochałem na zabój – bo ścieżka dźwiękowa „Urodzonych morderców” to jedna z moich ulubionych płyt wszech czasów.


No więc Cohen… Chyba nie ominęła mnie żadna studyjna płyta od tamtych czasów, od lat 80., ale też przy żadnej nie zatrzymałem się zbyt długo. Przecież to Cohen, rzecz dla jajogłowych czterdziestolatków, a ja jestem piękny i mło… aaaaaaaaaa….

Trochę mam za złe Cohenowi, że dał mi się dogonić, bo nie planowałem nigdy być panem w średnim wieku, a już na pewno nie planowałem nim być w tym stuleciu. No, ale stało się i muszę przyznać, że „You Want It Darker” zrobił na mnie duże wrażenie….

….i tyle, Drogi Czytelniku, zdążyłem napisać przed tygodniem. Dalej miało znaleźć się kilka zdań recenzji nowej płyty Kanadyjczyka. Niestety, nie było czasu, nie było weny, potem wypadło z głowy. A dzisiaj to już przecież nie ma sensu, bo nowy, żałobny kontekst i tak większość moich wywodów pozbawiłby znaczenia, a resztę by wypaczył. Dzisiaj nie trzeba analizować płyt Leonarda Cohena, na to jeszcze przyjdzie czas. Dzisiaj wystarczy posłuchać w milczeniu, choćby tej ostatniej, bo jest wybitna.
Można też westchnąć, ale nie trzeba płakać, bo jak się zdaje, Cohen był gotowy.


A ty, Roku 2016, obrzydliwy sukinsynu – mam nadzieję, że dałeś nam co najmniej tylu wybitnych artystów, ilu zabrałeś, tylko po prostu jeszcze o tym nie wiemy…

2019 kilometrów później

Przyznaję to bez dumy: w szczycie sezonu festiwalowego zaniedbuję rodzinę – prawie nie ma mnie w domu, a kiedy jestem to też właściwie mnie nie ma. Dlatego gdy tylko wróciłem z Sziget, małżonka wręczyła mi dzieci wraz z dokumentacją, wypchnęła nas na klatkę schodową i zaryglowała drzwi. Po czym otworzyła, wystawiła walizki i znów zamknęła.

No dobra, to dokąd jedziemy? Nie miałem wcześniej głowy, czasu i budżetu, by coś zaplanować i zarezerwować, więc wręczyłem potomstwu księgę o kraju naszym ojczystym, proponując, by znaleźli kilka miast lub regionów, które chcą odwiedzić. Nie było ich kwadrans, po czym wrócili – dumni i przejęci – z liczącą blisko 15 punktów listą.
Po odsianiu dużych miast zostało nam co następuje: Ciężkowice, Szczebrzeszyn, Kazimierz Dolny, Biebrza, Mazury, Bałtyk, Ciechocinek.

IMG_0164 IMG_0261 IMG_0443 IMG_0471

IMG_0641

Zaśmiałem się i już miałem powiedzieć, że to nie ma sensu, że trzeba się na coś zdecydować… – po czym otworzyłem Google Maps, sprawdziłem i doszedłem do wniosku, że w sumie czemu nie? Sam bym takiej trasy nie wymyślił, więc zamiast marudzić, powinienem podziękować tym, co jeszcze nie wiedzą, że się nie da 😉

Mieliśmy dużo szczęścia. Kiedy po śniadaniu w Szczebrzeszynie zastanawiałem się, co można by w mieście zobaczyć – poza zastawioną na turystów pułapką w postaci pomnika świerszcza grającego na skrzypcach, który udaje chrząszcza brzmiącego – okazało się, że właściciel hotelu zgromadził ogromną kolekcję minerałów i skamielin. W Sztabinie z kolei zupełnie przypadkowo zatrzymaliśmy się na noc u państwa, którzy organizują wyprawy tratwami po Biebrzy i którzy w dodatku okazali się na tyle mili, że podpowiedzieli nam skąd dokąd popłynąć Krutynią i gdzie najlepiej można zjeść w Mikołajkach. I tak dalej, i tak dalej…

Ludzie napotkani na szlaku dzielą się na bardzo serdecznych i pomocnych (większość) oraz martwych przedstawicieli lokalnej branży usługowej, obsługujących klientów siłą odruchów bezwarunkowych (irytująca mniejszość). Najgorsi są jednak turyści, którym się spieszy – stukilowy chłop, który potrafi się wepchać w kolejce do śniadaniowego szwedzkiego stołu przed dziewięcioletnią dziewczynkę, bo spośród 20 leżących na półmisku kiełbasek on sobie upatrzył tę jedną, jedyną i pewnie by nie przeżył, gdyby smarkula właśnie ten kawałek świni mu od ust odjęła. Albo baby ze smartfonami, które pędząc przed sobą grupkę obojętnych na uroki muzeum czterolatków, rozpychają się łokciami, bo muszą wszystko natychmiast sfotografować – obejrzeć na miejscu nie mają czasu i ochoty. Nie wiem, ile razy musiałem w trakcie tych 10 dni odpowiedzieć na pytanie: „Tato, dlaczego musimy stać w kolejce, skoro inni nie stoją?”. Za dużo.

Podróżowaliśmy samochodem, meleksem, tratwą, kajakiem, statkiem (x3), pociągiem, busem i pieszo, ale dystans podany w tytule niniejszego wpisu to oczywiście tylko dane z licznika auta – myślę, że lekką ręką moglibyśmy dodatkowe sto kilometrów dorzucić. Wielka ta Polska.

Oraz piękna nasza Polska cała. A najpiękniejsza z daleka lub z okna samochodu rozpędzonego na tyle, żeby zlały się szczegóły. Bo jak się zatrzymać – na poboczu, na parkingu przy leśnej polance, na stacji, pod sklepem… – to okazuje się, że żyjemy na śmietnisku. Niezależnie od tego, czy jest kosz w zasięgu wzroku, zawsze znajdzie się jakiś dureń, który rzuci plastikową butelkę / puszkę / foliową torebkę / buta / kondoma / spodnie / czajnik / skorupki z jajek / …….. pod drzewo albo do rowu. Bo tak. Jedynym naprawdę dziewiczym zakątkiem Polski, nieskażonym piętnem kalającego własne gniazdo chama, który udało nam się odwiedzić, była Biebrza. Odcinek Krutyni pomiędzy Uktą a Nowym Mostem, który przepłynęliśmy kajakiem, też nienajgorszy – choć raz czy dwa zamajaczyła na dnie powyginana pucha z napisem Tatra.

Stragany i sklepiki z pamiątkami zostały zamrożone w czasie, najdalej w 1996 roku i poza sezonowymi modami (w tym roku jest to takie blaszane duże, co wisi na sznurku, kręci się wokół własnej osi i niby faluje, tak że można puścić pawia) nic się tam nie zmienia. Wszystko oczywiście zeszło z tej samej chińskiej taśmy, wszystko krzykliwe i brzydkie. Z jednej strony szkoda marnowanego potencjału, z drugiej – nawet pożądające błyskotek i pierdółek dzieci po dwóch, trzech dniach znieczuliły się na ten syf i omijały stragany szerokim łukiem.

IMG_0490 IMG_0578 IMG_0874 IMG_0950 IMG_1031

IMG_1074

Nie tylko pamiątki wpadły w pętlę czasu. Na letniskowym szlaku można przypomnieć sobie muzykę, której już miało nie być: pierwsze hity O.N.A, „Dla mnie masz stajla” (aaaaj!), „Dragostea din teï”… Miałem też okazję zaimponować potomstwu, śpiewając wraz z artystami pieśni Bajmu, Sztywnego Pala Azji i De Mono. Wszystko to dzięki lokalnym radiostacjom (niestety, dłużej niż 30 minut przy jednej nie byłem w stanie wytrzymać) i lokalom gastronomicznym.

A skoro już o gastronomii mowa – litościwym milczeniem pominę barbarzyńską modę na spożywanie pizzy i pizzopochodnych z czosnkiem rozpuszczonym w śmietanie, albo (nie wiem co gorsze) topienie wszystkiego w sosie balsamicznym, bo w sumie nikogo nie interesuje co jest na talerzu, bo ważne, żeby było dużo. Zdaje się, że Polak na wczasach jak na wojnie, uważa, że każdy posiłek może być jego ostatnim. Dlatego większość restauracji, barów, smażalni i kawiarni nieszczególnie dba o jakość, za to brnie w gramaturowy wyścig zbrojeń. Kotlet musi być z połowy świni, do najmniejszej porcji lodów trzeba zużyć wiadro mleka, a ryby – cóż, dobrze że Ruskim potonęły te łodzie atomowe, bo przecież w normalnych warunkach nikt by nie wyhodował takiej flądry, jakiej życzy sobie turysta, który płaci i wymaga… A właśnie: płaci i jęczy, że drogo. Tylko jak ma nie być drogo, skoro w ramach jednego posiłku zażyczyłeś sobie tygodniową porcję kalorii?!

Najgłośniejsze miasto w Polsce? Nie Katowice podczas któregoś ze słynnych festiwali. Nie weekendowy Kraków oblężony przez turystów. Nie Warszawa nad rzeką, ani nie Zakopane pod górą. Żadne tam Dąbki czy Hel z dyskotekami przekrzykującymi się ze smażalniami. Najgłośniejsze miasto w Polsce to Ciechocinek. Nie wierzę, że da się żyć (wypoczywać? zdrowieć?!) w tym jazgocie, więc może to była jakaś wyjątkowa noc? Może trafiliśmy na początek karnawału?
Na stadionie Mrozu krzyczy „joł”, a na każdym rogu, w każdym lokalu jakieś pląsy – przeboje (raczej trzeciego) świata zderzają się w zdrowym, solankowym powietrzu z trzygodzinnym discopolowym megamixem, ale peerelowskie evergreeny również nie chcą oddać pola. Pan z panią, zapewne nie mogąc się zdecydować, który lokal wybrać, tańczą do „Cały świat za tę noc z Renatą” na ulicy, oświetleni przez latarnię i pełnię księżyca. Piękni są.

IMG_1075

Nasi święci

Młodzi ludzie rzadko mają osobiste powody, by chodzić na cmentarze – i dobrze, i oby jak najdłużej… Dlatego Święto Zmarłych – wtedy, jak mi się zdaje, częściej w użyciu była ta nazwa, niż obecnie forsowana: Wszystkich Świętych – zawsze dzieliło się dla nas na część oficjalną, z rodzicami, wujostwem i kuzynostwem, zadeptującymi się na wyścigi nad grobami wspólnych krewnych oraz nieoficjalną, tylko dla wtajemniczonych. Po odwiedzeniu mogił dziadków, których nie pamiętaliśmy i ciotek, których nigdy nie znaliśmy, mieliśmy czas na własny rytuał. Był w dukielskim parku kamienny mostek, na którym – od strony ostatniego stawu, trzeba było zejść na dół, żeby to zobaczyć – wypisywaliśmy nazwiska naszych zmarłych bohaterów. Ludzi, z którymi nie łączyły nas więzy krwi, ale porozumienie dusz. Nie wiem, kto to zaczął, nie wiem, jakie nazwisko pojawiło się na tym naszym mauzoleum jako pierwsze, ale czciliśmy pamięć ich wszystkich: Jimiego Hendriksa, Janis Joplin, Johna Lennona, Jima Morrisona, Cliffa Burtona… Każdy z nas przynosił jakiś znicz zwędzony z grobu dziadka, który miał ich aż za dużo, z rzadka trafiały się jakieś kwiaty – i staliśmy tam w milczeniu, kontemplując śmiertelność naszych bogów i swoją własną. Im dalej w noc, tym więcej nas się zbierało. Czasem kilka osób, czasem kilkanaście. Gdy byliśmy bardzo młodzi, jeszcze w podstawówce, po prostu staliśmy, czasem wymieniając półgłosem jakieś uwagi. Później, już w liceum, zdarzało się, że ktoś przyszedł z winem, albo dwiema puszkami piwa… Wieczór zwykle kończył się spacerem po cmentarzu, tym prawdziwym, skąpanym w nierealnym świetle tysięcy małych płomyków, ciepłym i pachnącym parafiną. To było ważne. To było religijne, choć niewiele miało wspólnego z modlitwami naszych starych. Czciliśmy ten dzień, te duchy, raczej na swój nieokreślony i nieumawiany, neopogański sposób.

Dukla Zdjęcia mostka nie znalazłem, ale kryje się tam w dali, za tym stawem (fota stąd)

Dwa tygodnie temu byłem na prawdziwym grobie Jimiego Hendriksa, odwiedziłem też miejsce, w którym spoczywają Bruce Lee i Brandon, jego syn. Nie wiem czego tam szukałem, po co się chodzi w takie miejsca. Trochę po to, by pokłonić się zmarłym – to na pewno. Ale bardziej chyba po to, by szukać z nimi jakiejś nieuchwytnej nici duchowego połączenia, by zbliżyć się do nich choćby w ten sposób, uszczknąć coś z ich talentu, z samej ich istoty, coś zrozumieć… Nie wiem co… To beznadziejna misja, szczególnie na nekropoliach tak zadbanych i nowoczesnych, jak amerykańskie. Duża przestrzeń, światło, pięknie przystrzyżone trawniki, pojedynczy przechodnie. Cmentarze tak higieniczne i estetyczne, że cień śmierci nie ma gdzie się schować. Raczej parki, niż bramy prowadzące ku zaświatom.

Bruce

Na szczęście – jak na tym mostku w dukielskim parku – ważniejsze od szczątków ukrytych pod ziemią i pomników nad nią wystających są strzępy pamięci i miłości, które żyjący przynoszą swoim zmarłym. Na grobie Bruce’a, pośród kwiatów i amerykańskich flag, leżał portret karateki, narysowany na kartce niewprawną ręką kilkuletniego fana. Obok, na płycie mogiły Brandona – dziewczęce kolczyki, dwie małe Myszki Minnie… Mauzoleum Jimiego Hendriksa natomiast, duże i dość wymyślne, jak na amerykańskie cmentarne standardy, we wszystkich miejscach, w których widnieje podobizna gitarzysty, naznaczone jest dziesiątkami, setkami całusów, pozostawionych przez wielbicielki, które przyszły mu się pokłonić. Zimny, szary marmur upstrzony gorącym karminem ust – czy może być lepszy dowód na triumf życia nad śmiercią?

Hendrix

Długi wpis o miłości, pisaniu i patrzeniu z góry

„Nie ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość. Rzeczywistość ze wszystkich sił stara się przypominać dobrze opowiedzianą historię“ – to Izaak Babel o tajemnicach swojego warsztatu. Ten sam Babel, od którego Jacek Hugo-Bader wypożyczył „jedwabne rzemyki przydymionych spojrzeń”. Przypadek? Nie sądzę.

xiazki

„Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”, najnowsza książka JHB to bestseller ostatnich miesięcy. Zamiast przynieść autorowi chwałę, pociągnął go jednak w dół, jak lawina. A zaczęło się, jak to z lawinami bywa, od małych kamyków. Ten zaklął szpetnie, że himalaizm nie tak wygląda i bywały już lepsze książki o Polakach wspinających się na ośmiotysięczniki, tamten zasugerował, że JHB wykorzystuje swoich bohaterów, ów podpowiedział, że książka w kilku miejscach mija się z prawdą. Potem już było tylko gorzej: Jacek Berbeka, szef wyprawy, w której brał udział JHB, zarzucił reporterowi manipulację, egocentryzm („To książka fabularna, poświęcona tylko i wyłącznie JHB”) i konfabulację. „Tygodnik Powszechny” odtrąbił z kolei, że JHB popełnił plagiat, kopiując fragmenty swojej książki z artykułu Bartka Dobrocha „Tryumf i dramat na Broad Peak”. Bełkotliwe tłumaczenie samego Hugo-Badera, coś o platynowych meteorytach i klątwach, mu nie pomogło… Śledziłem komentarze moich znajomych na Facebooku i nieznajomych pod medialnymi doniesieniami (dopóki mnie nie zemdliło), i obraz JHB, który się z nich wyłaniał był połączeniem złośliwej karykatury z portretem sądowym. Nawet anonimowi półanalfabeci wiedzieli na pewno: kiepski reporter, zły człowiek, kłamca i oszust. Na stos!

Nie mogę więc nie zabrać w tej sprawie głosu, nawet jeśli nikogo to nie obchodzi. Nie mogę, bo po pierwsze sam piszę, po drugie uwielbiam reportaże JHB, a po trzecie wreszcie, z lektury „Długiego filmu o miłości” wyciągnąłem zgoła odmienne wnioski, niż większość moich znajomych (i nieznajomych). Czasu i sił na wywód o rozmiarach adekwatnych do złożoności tematu nie mam, więc może w punktach:

1. Być może rację mają ci, co mówią, że na tle istniejącej literatury himalaistycznej „Długi film o miłości” się nie broni, może są lepsze teksty. Ja jednak ich nie czytałem, bo dopiero Hugo-Baderowi udało się pociągnąć mnie ku ośmiotysięcznikom, rozbudzić ciekawość. Kto wie, może takich jak ja jest więcej – i może na tym nie poprzestaną, może będą szukać dalej?

2. Nie rozumiem tych, którzy zarzucają JHB, że przedstawił ludzi gór w złym świetle, jako szaleńców, bezgłowych samobójców szukających efektownej śmierci. Nie rozumiem tych, co twierdzą, że Jacek Berbeka powinien się na JHB obrazić/pobić go/pozwać za to, jak w książce został przedstawiony. Ja bowiem po lekturze „Długiego filmu…” jestem bohaterami książki zachwycony. Najbardziej Jackiem. Twardym, trudnym, człowiekiem z krwi i kości, który robi to, w co wierzy, bez względu na okoliczności i opinie innych. Że nie przypomina w tej książce sympatycznego misia? A na pewno chciałby?

3. Czytałem, wyrażoną w „Dużym Formacie” i chętnie przytaczaną przez inne media, opinię Wojciecha Tochmana („Fakty są święte”) i wierzę, że wierzy w to, co mówi. Ale zarazem oglądam wiadomości, dotyczące tych samych wydarzeń, na różnych kanałach telewizyjnych, czytam o nich w różnych gazetach – i widzę, że te same fakty jednak różnią się od siebie. Jakże to tak?
Nie wierzę w subiektywne dziennikarstwo, a już w subiektywną literaturę – również „literaturę faktu” – ani trochę. Zanim pozwolę Hugo-Baderowi zmyślać (a za chwilę pozwolę), chciałbym zwrócić uwagę na sprawy tak oczywiste, że aż głupio o nich pisać: przecież wszystko, co widzimy i zapamiętujemy, filtrujemy przez pryzmat własnej kultury, wychowania, doświadczeń, samopoczucia itp. itd. Nie ma: „tak było”. Może być tylko „tak to zapamiętałem, tak to widziałem”. Z tego właśnie powodu chciałbym uchylić zarzuty, że to jest książka o JHB, nie o wyprawach na Broad Peak – takie książki zawsze są o ich autorach, ale nie wszyscy autorzy się do tego przyznają.

4. Świadome konfabulacje. No właśnie: dozwolone czy nie?
Moim zdaniem wszystko zależy od intencji i okoliczności. Dostosowywanie faktów do z góry narzuconej tezy, pokazywanie ich w jedynie słusznym świetle – niedobrze. Drobne korekty na skomplikowanej tkance rzeczywistości, by łatwiej ją było pojąć tym, co tego nie widzieli i nie przeżyli – dopuszczalne. Bo oczywiście szczegóły są ważne, ale co po szczegółach, jeśli przysłaniają big picture?

5. Plagiat. Niech rozstrzygnie sąd. Bez cienia wątpliwości wskazane przez „Tygodnik…” fragmenty są zbyt do siebie podobne, ale to jeszcze nie świadczy jednoznacznie o winie JHB. Każdy, kto pisał kiedyś piosenki, teksty lub wiersze, doskonale zna uczucie nieświadomej inspiracji – tak coś lubisz, tak czymś przesiąknąłeś, że później palce same układają się na gryfie. Biegniesz do kumpli z kapeli i chwalisz się: „Chłopaki, ale super numer wymyśliłem!” A oni słuchają uważnie i nie wiedzą, czy się śmiać, czy stukać w czoła. „Tak, ty wymyśliłeś. Ale wcześniej zrobiła to Nirvana. AC/DC. The Beatles”.
Wierzę, że taki właśnie jest przypadek Jacka Hugo-Badera. Nie znam człowieka, ale jestem w stanie uwierzyć, że jest skończonym egocentrykiem, natomiast nie potrafię uwierzyć, że jest głupi i świadomie skopiował te kilka zdań.

Czy zatem wszystko z „Długim filmem o miłości” w porządku, czy sam nie mam nic tej książce i jej autorowi do zarzucenia? Owszem, mam.

Przede wszystkim wydaje mi się, że powstała za szybko. Tak, rozumiem, że temat gorący, że inni też chcieli napisać, że wyścig. Ale teraz autor ponosi konsekwencje własnych decyzji. Nie pozwolił materiałowi odleżeć, nie poczekał aż opadnie kurz, wystygną emocje, obeschną łzy rodzin, więc ma za swoje. Wcisnął się ze swoją literaturą (tak, pamiętam, „literaturą faktu”), pomiędzy spory środowiskowe, szlam anonimowych forów internetowych i dziennikarzy głodnych krwawego newsa. Taki stary wyga, a nie był gotowy na burzę, którą przecież musiał zebrać siejąc ten wiatr… Swoją drogą, o pośpiechu świadczy także fakt dość niechlujnej redakcji książki – tak ważny tytuł, w takim wydawnictwie i z tyloma błędami? Nie wypada.

Co dalej? Pamiętam, ile radości dały mi wcześniejsze książki tego autora i zawsze będę mu za to wdzięczny. Bez względu więc na to, czy w tym przypadku winien czy nie, zawsze kiedy wchodzę do księgarni, dryfuję w kierunku półek z reportażami i oplatam je jedwabnymi rzemykami przydymionych moich spojrzeń w poszukiwaniu nowej książki Hugo-Badera.
Mam nadzieję, że już powstaje.