Underground

Co narusza raz ustalony szyk,
zgrabnym słowem nazywać człowiek zwykł
Co ucieka w bok lub wyłazi z ram
o tym mówi się to Underground
Kto nie myśli jak pozostali w krąg
nie jest z prądem lub nie daj Boże pod
Kto nie rzuca nut, barw czy słów na wiatr,
ten skazany jest na Underground

To tekst piosenki otwierającej debiutancką płytę Mariusza Lubomskiego, czyli „Śpiewomalowanie” z 1994 roku. Ale jaki to był wtedy underground? Wolne żarty… Twórczość Lubomskiego poznałem za sprawą RMF-u i singla „Spacerologia”, który nuciła cała Polska. Widywałem go też regularnie w telewizorze, a po płytę grzecznie poszedłem do pierwszego lepszego sklepu płytowego (były takie) i po prostu kupiłem, bez przeszkód.

Mam do Lubomskiego wielki sentyment. Jest artystą osobnym, trudnym do porównania z jakimkolwiek innym polskim wykonawcą (pewnie dlatego w jego kontekście często wymienia się Waitsa czy Conte’a, których piosenki Mariusz zresztą śpiewa, podobnie jak Byrne’a – ma w repertuarze świetną wersję „Psycho Killera”). Głos ma człek równie potężny, co aksamitny i podobną aparycję – rozmarzonego wielkoluda.
Bardzo lubię teksty Sławka Wolskiego, z którym Lubomski na stałe współpracuje. A moja córka ma na imię Anastazja głównie z tego powodu (autorem tych słów jest akurat Jonasz Kofta).

Poznałem Mariusza Lubomskiego przypadkiem dobrych parę lat temu, w hotelowej knajpie w Niepołomicach. On był po koncercie, ja po jakimś szkoleniu. Uznałem za stosowne zawracać mu głowę przez kilka godzin, a on cierpliwie słuchał, albo równie cierpliwie odpowiadał… Fajny, skromny facet, bardzo świadomy tego, co robi.

Straciłem go z oczu na kilka następnych lat. Wiedziałem, że powiększyła mu się rodzina, więc myślałem, że na jakiś czas po prostu odpuścił nagrywanie nowych rzeczy. Kiedy więc spotkałem go ponownie, przy wejściu do toalety męskiej na imprezie po jednym z koncertów wrocławskiego PPA, zapytałem przede wszystkim, kiedy nowa płyta.
Już jest – odparł z uśmiechem. – Rok temu wyszła.
Jak to rok temu?!! Czemu ja nic nie wiem? Nigdzie nie widziałem recenzji, reklamy…
A bo wiesz, wydałem to sam, pomogło miasto, pomógł sponsor. Sprzedaję sam, na koncertach i przez internet. Wysłałem paru znajomym, którzy pracują w kolorowych gazetach, ale mi powiedzieli, że nie mogą napisać, bo to zbyt niszowe, więc przestałem rozsyłać. Ale i tak jest dobrze, dwa tysiące płyt już poszło…

I ja zamówiłem sobie „Ambiwalencję”. Przyszła po paru dniach. Uczucia mam dalekie od ambiwalentnych. To pięknie wydana i – co najważniejsze – dobra płyta. Mniej euforyczna niż debiut, bardziej stonowana, ale w gruncie rzeczy podobna. Brzmienie naturalne, zdrowe, zespół znakomity – m.in. Krawczyk na gitarze, Smoczyński na fortepianie i organach… Okazało się przy tym, że na „Śpiewomalowaniu” Lubomski nie kłamał. Jednak jest artystą undergroundowym pełną gębą. Nie wiem, czy to powód do radości, czy do zmartwień, ale skoro już o tym wiem, obiecuję sobie, że będę na jego stronę zaglądał nieco częściej. Nie chcę o kolejnej fajnej płycie dowiedzieć się z rocznym opóźnieniem.

Wizja kontra logika

Doktor Parnassus opowiada w filmie pewną historię. Piękna jest, ale trochę nieskładna. W dodatku ciągle ktoś lub coś mu przeszkadza i Parnassus swojej opowieści nie kończy… Podobnie jest z filmami Terry’ego Gilliama. Zwykle oszałamiają rozmachem, imponują odwagą, zachwycają scenografią i zdjęciami, ale mniej lub bardziej kuleją na poziomie narracji (no, może z wyjątkiem „Fisher Kinga” i „Brazil”, chociaż i te scenariusze dałoby się przyciąć). Nie żebym narzekał. Kocham oglądać Gilliama, szczególnie w kinie. Na „Parnassusie” siedziałem w drugim rzędzie i z wywieszonym ozorem nurkowałem w te wszystkie kolorowe fajerwerki… Nie zdradzę też wiele, jeśli napiszę, że pomysł na połączenie Ledgera, który zmarł przed ukończeniem filmu, z Deppem, Lawem i Farrellem znakomity, a jego wykonanie – mistrzowskie! Do tego pyszny Tom Waits, który awansował do roli samego Diabła (w „Drakuli” był jeno jego marnym sługą) i nieźle się nią bawi.
Szkoda tylko, że do pełni szczęścia zabrakło „Parnassusowi” wewnętrznej spójności. Można odnieść wrażenie, że wszyscy świetnie się przy kręceniu tego filmu bawili, a kiedy Gilliam wreszcie spojrzał na zegarek i do sakiewki, okazało się, że na odkręcenie tego, co zakręcił, nie ma już czasu, ani pieniędzy. Ostatni kwadrans jest więc gonitwą na skróty i więcej gmatwa niż wyjaśnia, choć prowadzi do jednoznacznego finału. Może nawet zbyt jednoznacznego?
I jeszcze ten polski podtytuł: „Człowiek, który oszukał diabła”. Oszukał? Naprawdę? Przecież Parnassus jest zbyt dupowaty i bezradny, by oszukać tak wytrawnego przeciwnika i raczej dostaje od Diabła prezent… Ale sza! Nic więcej nie powiem. Idźcie do kina.

A teraz coś z zupełnie innej beczki. Hucznie obchodziliśmy dzisiaj urodziny Elvisa Presleya, kompletnie nie pamiętając o urodzinach Davida Bowiego (to już 63 lata!). Czy dlatego, że Presley był taki wybitny, a Bowie jest taki mierny? Nie, bynajmniej nie dlatego. Przewaga Presleya nad Bowiem polega na tym, że ten pierwszy od dawna nie żyje, a ten drugi owszem. Świętowaliśmy urodziny mitu, półboga, popkulturowego herosa, zapominając o człowieku z krwi i kości.
Panie Davidzie, z serca życzę, by jak najdłużej o Pana urodzinach nie pamiętano…