Ja wiem, że „Obcy“ i „Piraci z Karaibów“, że „Twin Peaks” w telewizorze, a lato we łbie, ale proszę, uprzejmie proszę, idźcie na „Martwe wody” Dumonta, póki w kinach dają.
Idźcie, jeżeli lubicie filmy Brunona Dumonta, choćby za leniwe tempo, zakazane gęby i nieoczekiwane najazdy metafizyki na realizm. Idźcie, jeżeli najbardziej ukochaliście „Małego Quinquina” – choćby za pokraczne dialogi, rubaszne żarty, z których trochę głupio się śmiać i ekstremalne, naturalistyczne wrzutki w sielskich dekoracjach.
„Martwe wody” – tytuł polski uzasadniony, choć lepszy jest oryginalny, czyli „Ma Loute”, bo kierujący uwagę widza na głównego bohatera – to trochę kryminał, niby komedia, jakby krytyka stosunków społecznych, ale pełną gębą groteska. To film, który może zaskoczyć i zaszokować już na poziomie kreowania postaci, od bohatera tytułowego, przez inspektora Machina (który jest tak gruby, że musi się położyć na boku, żeby przyjrzeć się śladom zbrodni, kocham!) i szalonego hrabiego Van Peteghema, aż po Billy’ego i jego neurotyczną matkę… Ale i fabuła kryje niespodzianki – dość powiedzieć, że jeśli w pewnej chwili przypomną wam się placuszki pani Lovett ze „Sweeneya Todda”, nie będę zaskoczony.
Przede wszystkim jednak idźcie na „Martwe wody”, jeśli kochacie twórczość Witolda Gombrowicza. Nie wiem, czy Dumont zna powieści i/lub dramaty polskiego pisarza, ale trudno mi sobie wyobrazić, że nie, tak bardzo gombrowiczowski to film. Mamy do czynienia z tym samym wyczuciem absurdu i zarazem tragizmu ludzkiego życia, tą samą fascynacją przyciągającymi się i zarazem niszczącymi się wzajemnie opozycjami. W „Martwych wodach” napięcie przebiega pomiędzy młodością a starością, godną pogardy, zdegenerowaną arystokracją a zdrowym ludowym jądrem, czy wreszcie pomiędzy kobiecością a męskością. Brzmi znajomo? Bohaterowie uwięzieni w swoich rolach (gębach), drepczą niezdarnie, czasem przyspieszając do biegu kurczaków z poobcinanymi łbami, zderzają się ze sobą, próbują komunikować – ale zwykle z marnym skutkiem. Francuskiemu reżyserowi udało się w dodatku wszystko to, na czym potykał się Andrzej Żuławski w swojej wizji „Kosmosu” – groteska „Martwych wód” nie jest pozbawiona sensu, a aktorskie szarże nie odbierają postaciom wiarygodności.
Więcej nie napiszę, żeby nie spoilować, choć u Dumonta – jak w „Kosmosie” czy „Pornografii”, bo z tymi powieściami Witolda Gombrowicza najbardziej mi się francuski film kojarzy – przebieg intrygi to rzecz drugorzędna. Ledwie pretekst do studiowania ludzkiej natury, zderzonej z codziennymi rytuałami, społecznymi konwenansami czy wreszcie piekłem innych ludzi.
Znakomity film, idźcie.