„Na czym polega fenomen Twin Peaks?“ – dopytywali ci, których pierwsze dwie serie nie przekonały, albo ominęły. Podsmażeni na ogniu hajpu przed premierą trzeciego sezonu, do którego skwapliwie dorzucali ciągle tacy jak ja – Wychowani Na Twin Peaks – próbowali zrozumieć, czemu właśnie ten dziwny twór uznawany jest przez niemałe grono widzów za telewizyjne arcydzieło, serial wszech czasów.
Przyznaję, moje oczekiwania były więcej niż wyśrubowane jeszcze przed końcem ubiegłego roku – kiedy ukazała się książka Marka Frosta „Sekrety Twin Peaks”. Zapowiadano ją jako pomost pomiędzy dawnymi a nowymi czasy, ale okazała się bełkotliwym apokryfem, z Twin Peaks połączonym scenografią i nazwiskami głównych bohaterów, ale na pewno nie duchem. Czytając ją, miałem wrażenie, że Frost – przecież współtwórca tego świata – sam nie do końca rozumiał, na czym polegał fenomen miasteczka, które z Davidem zbudowali.
Oglądając pierwsze dwa odcinki trzeciego „Twin Peaks” nabrałem przekonania, że David Lynch też nie wie. Albo wie – i celowo to odrzucił. Bo przecież już wtedy nie chodziło o daglezje, sowy, czerwone zasłony, zygzaki posadzki i cholernie dobrą kawę, lecz o połączenie banału opery mydlanej (czy wręcz – to w drugim sezonie – sitcomu) z horrorem o ambicjach moralitetu. Chodziło o barwne postacie, krwiste charaktery, absurd dnia powszedniego, ale i jakąś uniwersalną prawdę o gatunku ludzkim.
Tego wszystkiego w trzecim sezonie nie ma. Tu mówi się do nas o czymś innym i zupełnie innym językiem. Póki co mamy do czynienia z „Mulholland Drive” albo „Inland Empire”, tyle że z obsadą „Twin Peaks” i w (częściowo) twinpeaksowych dekoracjach. Nie ma opowieści są sceny i obrazy, a wszystkie przerysowane i śmiertelnie poważne. Promyczek nadziei pojawia się na końcu drugiego odcinka… ale jakoś nie chce mi się wierzyć, by nagle wszystko odwróciło się o 180 stopni.
Dlaczego mnie to nie martwi?
Po pierwsze ten balon oczekiwań wobec nowej odsłony „Twin Peaks”, który sam z całych sił pomagałem pompować, zaczął mnie w końcu przerażać. Nie tylko dlatego, że nikt nie byłby w stanie owym oczekiwaniom sprostać, ale i dlatego, że już oczyma duszy mojej widziałem modę na „Twin Peaks” porównywalną do tej, która bezpowrotnie zraziła mnie do „Star Wars”. No więc ewentualna – i coraz bardziej prawdopodobna – komercyjna klapa nowego „Twin Peaks” oznaczać będzie, że miasteczko zostanie zwrócone prawowitym właścicielom. Czyli tym, co nie wyprowadzili się z niego w trakcie drugiego sezonu, kiedy już zagadka kryminalna została rozwiązana.
Po drugie – sam jestem zawstydzony, jak bardzo uległem sentymentowi. A nienawidzę sentymentów, szczerze gardzę retromanią. „Czy to przeszłość, czy to przyszłość?” – dopytuje jednoręki Mike w którymś z nowych odcinków, więc grzecznie odpowiadam: „Przyszłość”. Miasteczko Twin Peaks nie ma już tej cudownej, złotej poświaty, moi ulubieni bohaterowie są starsi i brzydsi, bo i ja nie mam 18 lat, i też jestem starszy i brzydszy. To se ne vrati, nie będę po raz kolejny – udało się tylko Nadine – w trzeciej klasie liceum i nie będę ponownie wchodził z niezapisaną kartą w kuszącą i zarazem przerażającą dorosłość.
Ta guma, którą lubiłeś… już jej nie produkują. Pogódź się z tym.
Już drugi sezon był miejscami jakby słabszy, więc do tego trzeciego jakoś mi nie spieszno… przy okazji obejrzę… Sentymenty i retro są bardzo spoko – teraz ciągle słucham płyty Master of Reality i jest cudownie.