Rdza

Wyobraźcie sobie, że startujecie w „Milionerach”. Ostatnie pytanie, za milion:

– W którym roku nagrody Grammy w kategoriach rock/metal zgarnęli Paul McCartney, Led Zeppelin i Black Sabbath:

a) 1971
b) 1974
c) 1983
d) 2013

No dobra, powiedzmy, że tamto pytanie było za pół miliona. Za milion będzie takie:

a) Czy metal – a może w ogóle rock – naprawdę do tego stopnia pożera własny ogon, że najlepsze, na co możemy teraz sobie pozwolić, to celebrowanie starych mistrzów?

b) Czy ciało przyznające nominacje oraz cała szanowna Akademia nic nie kuma i wybiera tylko własnych rówieśników? Ale czemu w takim razie Imagine Dragons można było nominować i nagrodzić, Lorde też, a metalowców współczesnych nijak?

c) Czy to może ekstremalna otoczka ideologiczna najciekawszych zjawisk w metalu ostatnich 20 lat sprawia, że mainstream pozostaje ślepy i głuchy na wszystko, co pojawiło się po thrash metalu (i nie jest Kornem oraz Slipknotem)?

d) A może to fani rocka/metalu nie chcą zmian, są najbardziej konserwatywną publicznością na świecie i nie obchodzi ich muzyka, lecz sentymenty? Dlatego w tej branży powroty, reedycje i jubileusze są obchodzone znacznie huczniej niż w jakiejkolwiek innej, a stadiony wypełniają tylko Metallica, Maiden, AC/DC i Black Sabbath?

Kiedy byłem młodzieńcem, wydawało mi się, że jazzu słuchają wyłącznie starcy. Mam wrażenie, że jesteśmy na dobrej drodze, by miano największej konserwy, nadającej się do spożycia jedynie przez cierpiących na syndrom Piotrusia Pana seniorów, przejął metal. Co byłoby nawet zabawne, bo od kiedy pamiętam metalowcy leczą kompleksy, wynikające z niedoceniania ich artystycznej propozycji, porównaniami do jazzu właśnie.

Słucham metalu… Nie, inaczej – jestem metalowcem od 1986 roku. Oczywiście, pociągała mnie diaboliczna otoczka, satysfakcję dawało poczucie przynależności do grupy, ale też bardzo ważny był zawsze aspekt artystyczny – metal był najbardziej progresywną odmianą gitarowego grania, zmieniał się z roku na rok, zaskakiwał, przekraczał granice, które wydawały się nie do przekroczenia.

Co się z tym wszystkim stało?

PS. Jako ilustracja piosenka o ponad 20 lat starsza od wczorajszych laureatów Grammy…

Polski pop – R.I.P.

Dowiedziałem się wczoraj z głównej Onetu, że „Debiut” Czesława jest na pierwszym miejscu OLIS-a, bo wokalista zaśpiewał gościnnie cover Metalliki na nowej płycie Acid Drinkers: „Ten duet musiał spowodować ogromny wzrost popularności muzyka – i co za tym idzie zwiększoną sprzedaż jego płyt”. Nie wiem jak autor tej karkołomnej koncepcji wyliczył, że dzięki płycie, która jest na pozycji piątej rzeczonej listy, album faceta, który odśpiewuje tam ledwie epizodyczną rolę, znalazł się na samym szczycie. Nie wiem też dlaczego ktoś, kto pisze podsumowanie najlepiej sprzedających się płyt nie ma pojęcia, że Empik (a więc największy polski sprzedawca) robi właśnie z „Debiutem” akcję promocyjną – wystawił go przy kasach i w przyjaznej cenie 19,90, i może właśnie dzięki temu Czesław znów szczytuje. Nie wiem też, dlaczego tylko Mystic potrafi w tym kraju sprzedawać płyty – może tylko im zależy?

Wiem za to, że na normalnie funkcjonującym rynku Czesław Mozil nie powinien świętować pierwszego miejsca „Debiutu” 29 miesięcy po premierze, że wokalista jest silny słabością konkurencji. No bo gdzie są te wszystkie wielkie zespoły z Inwazji Mocy, gdzie pięknie śpiewające panie (tylko Chylińską i Dąbrowską stać było w ostatnim czasie na więcej niż epizod w czołówce OLIS-a), gdzie gwiazdy tańczące w TVN-ie? Gdzie produkty z „Fabryki gwiazd”, idole z „Idola” i utalentowani wokaliści płci obojga z „Mam talent”? Gdzie śpiewający (podobno) rezydenci Pudelka? Gdzie się podział polski pop? Oj, nie spodziewał się Czesław, wybierając tytuł swojego drugiego albumu solowego – to „POP” właśnie – że rzeczywistość dopisze do jego ironicznej zagrywki tak poważne drugie dno.

Owszem, polska muzyka na OLIS-ie dominuje, ale ci wszyscy, których w mediach na wyrost nazywa się największymi polskimi gwiazdami nie wytrzymują konfrontacji z niemal anonimowymi poza swoim środowiskiem raperami, wykonawcami alternatywnymi czy metalowcami, którzy mają fanów mniej licznych, za to wiernych i zdyscyplinowanych. I nie pomoże ustawowe zmuszanie radiowców do grania polskich piosenek, bo politycy i urzędnicy owszem, mogą opracować procentowe parytety, ale nie zdecydują za dyrektorów programowych, co to będą za piosenki. Dostaniemy więc jeszcze więcej Kombii i cudownie nawróconej na italo disco Agnieszki Chylińskiej. W najlepszym wypadku! Bo czarny scenariusz jest taki, że w ogóle nie będzie więcej nowości, za to hitami sprzed dwóch i trzech dekad nasz Wewnętrzny Mamoń będzie się cieszył trzy razy częściej.

Dziwili mi się mądrzy i życzliwi ludzie, że oglądałem transmisje koncertów opolskich. No fakt, oglądałem. W kratkę, bom wrażliwy i mnie szlag szybko trafiał, ale oglądałem. Pamiętam bowiem czasy, kiedy tam naprawdę coś się działo, kiedy Opole było ważne. Nawet jeśli nie była to sztuka wysokich lotów, wiadomo było, że ci artyści się podobają, że są słuchani, że ich piosenki śpiewa cała Polska. Dzisiaj Opole jest tylko urągającą własnej tradycji akcją autopromocyjną TVP, świadectwem tego, że polska piosenka umarła, a już na pewno ledwie zipie… Za to polska muzyka owszem, ma się całkiem dobrze. Jeśli nie wierzycie, wybierzcie się na koncerty towarzyszące bardzo zacnej imprezie Don’t Panic We’re From Poland – tu jest życie, tu na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli nie będzie to nowa lepsza Monika Brodka, to The Complainer, też nowy i lepszy, albo zawsze znakomity Maciek Cieślak, tym razem w towarzystwie uroczych Księżniczek. I jeszcze Kapela Ze Wsi Warszawa, i Julia Marcell, Gaba Kulka, Orange The Juice, Paula i Karol, Pustki, The Car Is On Fire, Paris Tetris, Levity… – każdy inny i wszyscy świetni.

Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dopóki mamy tylu dobrych wykonawców to tak po prawdzie – po co nam pop? Ja tam nie będę po nim płakał.

Zdrada!

Zauważyliście, że najważniejszym newsem dotyczącym premiery płyty jest teraz fakt ujawnienia okładki? O muzyce jakoś mniej chętnie się pisze. Złośliwi powiedzą, że to dlatego, że nie ma kto pisać i dla kogo, ale ja tam nie będę słuchał toksycznych podszeptów tryskających żółcią mizantropów, pewnie nie pisze się o muzyce, bo nie ma miejsca. Skład, producent, studio, o tekstach nie mówiąc – to wszystko nudy, nie warte uwagi. Za to kiedy wydawca jednym kliknięciem puszcza w świat okładkę – strona główna w popularnym portalu murowana.

Po co to robią? Dlaczego cieszy się to tak wielkim zainteresowaniem? Żadna tajemnica. News taki jest dla większości fanów zespołu jedyną okazją, by okładkę owej płyty zobaczyć. A nie po to się artysta z menedżerem i A&R-em nagłówkowali, nie po to się pan fotograf czy grafik pocili, nie po to wytwórnia do sakiewki sięgała, żeby tego dzieła nikt potem nie oglądał. No, oczywiście poza twórcami i fanami rankingów w rodzaju „Najgłupsza okładka pod słońcem”, bo ci wszystko wygrzebią, choćby i spod ziemi.

Zastanawiałem się tylko, dlaczego niemal wszyscy ten uroczy proceder rozsyłania okładek mailem w świat nazywają „zdradzaniem”. Ten zdradził okładkę płyty, tamci uroczyście zdradzą za tydzień… Aż wreszcie zrozumiałem, że tu chodzi o subtelną analogię sytuacji, w której znalazła się fonografia, do starego dowcipu o plemnikach: Płyną sobie plemniki i płyną, płyną, płyną. Nagle ten, który był na czele stawki zatrzymuje się i krzyczy: Panowie, zdrada! Jesteśmy w dupie!

Muzyka, biznes, króliczek

Piątek w Warszawie. Konferencja „Muzyka a Biznes” na SGH. Zacna inicjatywa, goście ciekawi. Najmniej podobał mi się panel, w którym sam uczestniczyłem, bo przygotowałem się do dyskusji o tym, jak internet zmieni(ł) dostęp do muzyki, a większość czasu upłynęła przedstawicielom różnych firm na prezentacji ich świetnych ofert. Z drugiej strony, i tak nie byłbym w stanie powiedzieć czegokolwiek sensownego, bo miałem taki atak alergii, że właściwie nie odrywałem chusteczki od nosa…
Chodzi jednak o to, żeby te minusy nie przysłoniły nam plusów – paru ciekawych rzeczy można się było dowiedzieć, kilka interesujących spostrzeżeń zapamiętać, garść adresów do nowopoznanych ludzi zanotować. „Muzyka a Biznes” to fajna rzecz i będę trzymał kciuki, niech im się wiedzie.

Pochwalę się przy okazji laurką, którą publicznie wystawił działowi muzycznemu „Przekroju” Piotr Kabaj, szef EMI, podczas debaty nad tym, czy polska branża muzyczna to ekstraklasa czy może zaścianek. Oczywiście, sprawa nie została jednoznacznie rozstrzygnięta (chociaż przeważały opinie, że jesteśmy – cytując Ściankowego Maćka Cieślaka – „w dupie”), ale na marginesie tej dyskusji Kabaj powiedział, że bardzo ceni dział muzyczny „Przekroju”, również za to, że piszemy o muzyce, której niemal nikt w Polsce nie słucha, że niesiemy kaganek oświaty. Jako przykład podał nasze redakcyjne podsumowanie roku – z płyt zagranicznych, jak twierdzi, znał tylko jedną, z polskich niewiele więcej. Sądzę, że dla efektu nieco przesadził (swoją drogą, ciekawe, którą miał na myśli – Them Crooked Vultures? Sonic Youth? Dave Matthews Band?), ale przesłanie było jednoznaczne: dziennikarze-pięknoduchy niech edukują, jeśli tylko chcą i mogą, ale prawdziwy rynek muzyczny jest gdzie indziej.

Fajnie, fajnie, ale w gruncie rzeczy, nie ma się z czego cieszyć. Skoro facet, który całe swoje życie poświęcił muzyce (a poświęcił, to nie jest typ biznesmena, któremu wszystko jedno, czy handluje pietruszką czy piosenkami), ma spory kłopot z rozpoznaniem terytorium, po którym się w „Przekroju” poruszamy, to co dopiero powiedzieć o statystycznym Kowalskim, o przeciętnym polskim zjadaczu muzyki? Czy on jest w stanie cokolwiek u nas dla siebie znaleźć? Pewnie nie. Może dwa razy w roku. Albo trzy. Kiedy piszę o świątecznych składankach i kiedy spuszczamy manto jakiejś beznadziejnej gwieździe z telewizora (czego nie robimy często, bo miejsca szkoda).
A ja żyłem w przeświadczeniu, że w gruncie rzeczy jesteśmy dość mainstreamowi, że idziemy bardzo szerokim frontem… W przekonaniu tym utwierdzają mnie zresztą niektórzy czytelnicy, albo opętani muzyką znajomi, o paru współpracownikach nie wspominając – raz na jakiś czas wytykają mi przegapienie jakiegoś superważnego, przełomowego, totalnie modnego zespołu, którym „już od trzech tygodni zachwyca się Pitchfork” 😉

Co robić i o czym pisać, żeby ograniczona objętościowo rubryka muzyczna tygodnika traktowała o rzeczach ważnych, wartościowych i aktualnych, ale zarazem była interesująca dla kogokolwiek poza autorami, wydawcami płyt i tą setką młodych ludzi, którzy i tak wszystko już słyszeli, a poza tym nigdy by się kupieniem gazety papierowej nie splamili? Trudne zadanie. Na szczęście z gatunku tych, w których nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go… Choć czasem westchnie człowiek ciężko, mając świadomość, że o czymkolwiek byśmy nie pisali, pan i tak kupi U2, pani „Best Smooth Jazz Ever Vol. 4”, ty chłopczyku „Letnią składankę RMF”, a ty dziewczynko „High School Musical Karaoke”. I że podobno trzeba się cieszyć, że w ogóle ktokolwiek cokolwiek jeszcze kupuje.

Underground

Co narusza raz ustalony szyk,
zgrabnym słowem nazywać człowiek zwykł
Co ucieka w bok lub wyłazi z ram
o tym mówi się to Underground
Kto nie myśli jak pozostali w krąg
nie jest z prądem lub nie daj Boże pod
Kto nie rzuca nut, barw czy słów na wiatr,
ten skazany jest na Underground

To tekst piosenki otwierającej debiutancką płytę Mariusza Lubomskiego, czyli „Śpiewomalowanie” z 1994 roku. Ale jaki to był wtedy underground? Wolne żarty… Twórczość Lubomskiego poznałem za sprawą RMF-u i singla „Spacerologia”, który nuciła cała Polska. Widywałem go też regularnie w telewizorze, a po płytę grzecznie poszedłem do pierwszego lepszego sklepu płytowego (były takie) i po prostu kupiłem, bez przeszkód.

Mam do Lubomskiego wielki sentyment. Jest artystą osobnym, trudnym do porównania z jakimkolwiek innym polskim wykonawcą (pewnie dlatego w jego kontekście często wymienia się Waitsa czy Conte’a, których piosenki Mariusz zresztą śpiewa, podobnie jak Byrne’a – ma w repertuarze świetną wersję „Psycho Killera”). Głos ma człek równie potężny, co aksamitny i podobną aparycję – rozmarzonego wielkoluda.
Bardzo lubię teksty Sławka Wolskiego, z którym Lubomski na stałe współpracuje. A moja córka ma na imię Anastazja głównie z tego powodu (autorem tych słów jest akurat Jonasz Kofta).

Poznałem Mariusza Lubomskiego przypadkiem dobrych parę lat temu, w hotelowej knajpie w Niepołomicach. On był po koncercie, ja po jakimś szkoleniu. Uznałem za stosowne zawracać mu głowę przez kilka godzin, a on cierpliwie słuchał, albo równie cierpliwie odpowiadał… Fajny, skromny facet, bardzo świadomy tego, co robi.

Straciłem go z oczu na kilka następnych lat. Wiedziałem, że powiększyła mu się rodzina, więc myślałem, że na jakiś czas po prostu odpuścił nagrywanie nowych rzeczy. Kiedy więc spotkałem go ponownie, przy wejściu do toalety męskiej na imprezie po jednym z koncertów wrocławskiego PPA, zapytałem przede wszystkim, kiedy nowa płyta.
Już jest – odparł z uśmiechem. – Rok temu wyszła.
Jak to rok temu?!! Czemu ja nic nie wiem? Nigdzie nie widziałem recenzji, reklamy…
A bo wiesz, wydałem to sam, pomogło miasto, pomógł sponsor. Sprzedaję sam, na koncertach i przez internet. Wysłałem paru znajomym, którzy pracują w kolorowych gazetach, ale mi powiedzieli, że nie mogą napisać, bo to zbyt niszowe, więc przestałem rozsyłać. Ale i tak jest dobrze, dwa tysiące płyt już poszło…

I ja zamówiłem sobie „Ambiwalencję”. Przyszła po paru dniach. Uczucia mam dalekie od ambiwalentnych. To pięknie wydana i – co najważniejsze – dobra płyta. Mniej euforyczna niż debiut, bardziej stonowana, ale w gruncie rzeczy podobna. Brzmienie naturalne, zdrowe, zespół znakomity – m.in. Krawczyk na gitarze, Smoczyński na fortepianie i organach… Okazało się przy tym, że na „Śpiewomalowaniu” Lubomski nie kłamał. Jednak jest artystą undergroundowym pełną gębą. Nie wiem, czy to powód do radości, czy do zmartwień, ale skoro już o tym wiem, obiecuję sobie, że będę na jego stronę zaglądał nieco częściej. Nie chcę o kolejnej fajnej płycie dowiedzieć się z rocznym opóźnieniem.

No i gdzie byliście?!

W miniony czwartek i piątek miałem przyjemność moderować konferencję New Directions, która odbyła się w Centralnym Basenie Artystycznym. Debatowaliśmy w gronie skromnym, ale bardzo zacnym – organizatorzy festiwali z innych krajów przybyli opowiedzieć o swoich doświadczeniach z lokalnymi władzami i rozwiązaniami prawnymi, ludzie z zagranicznych biur eksportu muzyki opowiadali o tym, jak promować muzykę nieanglojęzyczną w krajach zapatrzonych w Anglię i Amerykę, natomiast waleczni pracownicy polskich instytucji kulturalnych za granicą relacjonowali swoje zmagania z żywiołem. Na koniec wisienka na torcie – Karl Bartos walnął multimedialny wykład o tym, jak to dźwięk oderwał się od czasu i przestrzeni (czyli usianą filmami i fotami opowieść o historii rejestracji dźwięku).
Organizatorom konferencji dziękuję za zaproszenie i już nie mogę się doczekać podobnej imprezy. Takie spotkanie raz na dwa lata – to zdecydowanie zbyt rzadko.

Myślicie pewnie, że na sali tłoczyli się przedstawiciele rodzimej branży? Ludzie ze ZPAV-u, z wytwórni, instytucji kulturalnych, organizatorzy festiwali? A może dziennikarze, którzy lubią – a nawet muszą – wiedzieć wszystko o wszystkim, znać ludzi i mechanizmy, żeby móc to potem czytelnikom objaśniać? Menedżerowie lub marzący o karierze zagranicznej ich podopieczni? Może ktoś z Ministerstwa Kultury?

Nie. Nie było prawie nikogo. Kolega z „Przekroju” wpadł na chwilę, pilnie przysłuchiwał się wszystkim dyskusjom Jacek Lachowicz, menedżer Out Of Tune również. Do tego kilka młodych dziewcząt, zapewne tuż po studiach albo i w trakcie, trochę osób związanych zawodowo z kulturą (jak wnioskuję z rzeczowości zadawanych pytań), ale zupełnie mi nie znanych. I już, to wszystko…

Szefowa programowa Sziget pytała mnie później, jak to możliwe, że przyjechała między innymi po to, by poznać ludzi i polską muzykę, może potem kogoś zaprosić na koncert, a wyjeżdża bez choćby jednej polskiej płyty, bez jednej wizytówki człowieka z wytwórni płytowej… O to samo pytała mnie Angielka, Duńczycy też, i Francuz, i Fin. Kolega z Instytutu Francuskiego nie mógł się nadziwić, że dyskusji o eksporcie muzyki (w której brały udział niezłe szychy, w tym szef Europejskiego Biura Muzyki, który na tę okoliczność przybył z Brukseli) nie przysłuchiwał się NIKT z Polski, kto byłby zawodowo związany z tym tematem.

Pewnie jesteście tak zajebiści, że nie potrzebujecie tego wszystkiego wiedzieć. Albo tak beznadziejni i świadomi swej beznadziejności, że już nic wam nie pomoże. A może gardzicie festiwalem na 400 000 widzów na Węgrzech, albo takim na 50 000 w Danii, bo interesuje was tylko kariera w Londynie i Nowym Jorku?
Tak czy owak, nie chcę już słuchać jęków, że to takie trudne, że ciężko się przebić, że nas tam nie chcą. I radzę zmienić zawód.

Szatan, jazda próbna i gra w grę

Dlaczego 9.09.09 to ważna data? Po pierwsze dlatego, że jak odwrócisz te cyferki do góry kołami, otrzymasz trzy szóstki, a więc Liczbę Bestii. Pojawienie się Szatana maszerującego na rękach po tym łez padole mogło wam jednak umknąć, bo działy się dzisiaj rzeczy o wiele bardziej doniosłe – światowa premiera długo oczekiwanych, zremasterowanych wersji 14 kanonicznych płyt The Beatles oraz gry „The Beatles: Rock Band”. Alleluja! Cały dzień paraduję więc w bluzie Bitli, jak święto to święto…

Remasterów jeszcze nie słuchałem, w grę też nie grałem, bo jestem na wakacjach, a tu w górach nie ma sklepów muzycznych. Na promocyjne egzemplarze tym razem nie można było liczyć, bo wydawca strzegł swych skarbów jak oka w głowie. Myślałem, że chodzi o względy bezpieczeństwa, że bossowie od fonografii boją się, iż taki Szubrycht zaraz wrzuci podrasowanego „Revolvera” na rapidszera i cały misterny plan rozpętania Beatlemanii 2.0 legnie w gruzach. Ale okazuje się, że nie, że w ogóle nie zasłużyliśmy. Nawet teraz, po premierze, na promocję w Polsce nie będzie ponoć ani sztuki. Jeśli chcemy boks obejrzeć, obwąchać i odsłuchać, życzliwy wydawca może go nam wypożyczyć… Dobre. Jak w branży motoryzacyjnej – jazda próbna. Choć w sumie nie dziwię się zbytnio. Po co mają rozdawać, skoro dziennikarze muzyczni boksy Beatlesów i tak zapewne kupią. Ale moje jest moralne zwycięstwo: Nie zaliczę się wam do wyniku sprzedaży, bo w płyty zaopatruję się w Amazonie 😉

A jeśli okaże się, że ochy i achy, które zawarłem w tekście w „Machinie” były na wyrost, obiecuję, że wszystko tu, na tym blogu, odszczekam 🙂

Oczywiście, remastery Beatlesów to dla mnie priorytet, ale mam przeczucie, że tak w ogóle, dla ludzkości, ważniejsza jest gra. Sam nie gram od wielu lat. Nie dlatego, że nie lubię, ale dlatego, że jestem obrzydliwym nałogowcem. Wsiąkam bez pamięci i bez sensu. Kiedy przeszedłem „Quake 2” z wszystkimi dostępnymi nakładkami i podliczyłem, ile czasu przy tym spędziłem, natychmiast wykasowałem z twardziela wszystko, łącznie z pasjansem i od tamtej pory trzymam się od gier z daleka. Ale z „The Beatles: Rock Band” chciałbym się zmierzyć, nie powiem. Zajawki, które można znaleźć na YT wyglądają po prostu fantastycznie.

W ogóle, tyle się u nas (na tym blogu też) dyskutuje o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia: zwolennicy empetrójek naparzają się z wyznawcami cedeków, raz na jakiś czas spotykając się na neutralnej ziemi wielbicieli streamingów. Jakoś umyka nam temat gier wideo, które są przecież doskonałym medium do popularyzacji i dystrybucji muzyki. Do jej promocji być może też, co testują właśnie organizatorzy festiwalu Sacrum Profanum (mam szukać muzyki w wirtualnym Krakowie) i Sidney Polak (z którym mam jeździć jakimś skuterem), ale zupełnie mnie to nie bierze. Pewnie jestem poza targetem.

Do niedawna nie zdawałem sobie też sprawy z tego, że oryginalne ścieżki dźwiękowe z gier mogą mieć fanów nie mniej oddanych, niż promowana przez radio pieśniarka ze Skandynawii czy uwielbiany przez gazetę bard zza Oceanu. Okazuje się, że pod szyldem Video Games Live przyjeżdżają do nas w listopadzie jacyś dziwni, ponoć światowej sławy, ludzie, którzy w dużych salach, przy pomocy orkiestry symfonicznej, tłumu śpiewaków, tancerzy i – uwaga! – graczy on-line prezentować będą niezapomniane melodie z tak kultowych tytułów jak „Tetris” (to nawet ja znam), „Warcraft”, „Diablo”, „Call of Duty” czy „Super Mario Bros”. Nie umiem sobie takiego koncertu wyobrazić, więc… trzeba się będzie wybrać. Kto wie, może stąd właśnie idzie nowe?
Albo to Bigda idzie. Na dwoje babka wróżyła.

Fryderyku, poznaj Czesława

Pewnego pięknego popołudnia, jesienią 2007 roku, zadzwonił do mnie Michał Wardzała, szef Mystica i zapytał, czy nie wybrałbym się na koncert-niespodziankę. Wieczór miałem wolny, a że Michał nie proponuje mi zwykle wspólnego przeżywania wydarzeń kulturalnych, wietrzyłem w tym jakiś fortel i oczywiście połknąłem haczyk. Musiałem sprawdzić, co on tam knuje…
Niewielka salka krakowskich „Krzysztoforów”, półmrok. Na widowni 30 osób, nie więcej, głównie przedstawicielki płci pięknej. Koncert? Za dużo powiedziane. Jakiś facet wygrywa na akordeonie, klawiszach albo melodyce proste melodyjki i podśpiewuje do tego dość zabawne, przewrotne teksty. Często się myli, przerywa, mówi ze śmiesznym akcentem, w dodatku jakieś głupoty. Nawet to zabawne. Ale miał być koncert nie kabaret…
Kiedy kończy, podchodzi do naszego stolika. Michał nas sobie przedstawia. Czesław. Jakżeby inaczej? Gdyby rodzice nie dali mu tak na imię, powinien przyjąć taki pseudonim. Doskonale pasuje do jego wizerunku scenicznego… Hm, wizerunku? Rozmawiamy i ze zdziwieniem odkrywam, że to nie była kreacja, on naprawdę taki jest. Ujmująco roztrzepany, trochę zagubiony i zabawny, ale też emanujący jakąś siłą, dobrze rozumianą pewnością siebie.
Kiedy jakaś dziewczyna odciąga Czesława na bok, Michał oznajmia:
– Podpisałem z nim kontrakt.
– Uhm – odpowiadam dyplomatycznie.
– Co o tym myślisz? Ma potencjał?
Tak postawionego pytania ominąć się nie da. Odpowiadam więc, że oczywiście, że fajnie, że to świeże i trzeba stawiać na młodych artystów. Ale mówię też, z pełnym przekonaniem, że z tej mąki chleba nie będzie. Że to nie jest dla ludzi, że nikt tego nie będzie chciał słuchać, poza samotnymi studentkami polonistyki, a ile samotne studentki polonistyki mogą kupić płyt? 200? 500? Michał oczywiście oponuje, ja grzecznie kiwam głową, mówię, że może, może, niezbadane są ścieżki Pana, ale swoje wiem. Kto tu w końcu jest mądrym panem redaktorem od muzyki? Kto tu jest mocny w gębie? No kto?

Puentę znacie. Nigdy się nie pomyliłem, aż tak bardzo, ale też nigdy nie przyznawałem się do błędu z równą radością. Triumfalny pochód Czesława przez naszą krainę mlekiem i miodem płynącą to już nie niespodzianka, nie sezonowy fenomen, ale jedno z najważniejszych wydarzeń ostatnich lat na polskim rynku muzycznym. Bo o to, czy „Debiut” jest fajny, czy niefajny oczywiście można się spierać, ale nie można zignorować faktu, że facet wyskoczył jak diabeł z pudełka i w kilka miesięcy zdemolował branżę. Nie miał wielkiej promocji, bo możliwości niezależnej wytwórni są ograniczone. Nie puszczały go radia żółte i niebieskie (w ogóle jak on się ośmielił zostać gwiazdą bez konsultacji z panem Kozyrą, gówniarz bezczelny?!), nie pokazywały telewizory (choć teledysk świetny). Za to jeździł po całej Polsce, w rok odwiedził chyba wszystkie miejsca, w których da się zagrać, a o których istnieniu większość Ważnych Artystów z Warszawy nawet nie słyszała. Śpiewał ludziom, opowiadał im te swoje historyjki, rozmawiał z nimi. Pokochały go babcie, córki i wnuczki. Panowie też polubili, bo to taki swój koleś jest. Nazywany przez mądrali „artystą niszowym”, zjednoczył grupę demograficzną właściwie niemożliwą do zebrania pod jednym dachem. Od sierot po Ich Troje, do bywalców stołecznych salonów, którzy upatrzyli sobie w Czesławie nowego pupilka (co, młody Koterski już się znudził?). Ale Czesław, choć na scenie sprawia wrażenie pluszowego misia, zagłaskać się nie daje. Wie, skąd przyszedł i gdzie jest jego miejsce. Zapraszają go do głupich programów telewizyjnych, chcą go ucelebrycić, pieniądze pokazują, ale on woli jechać gdzieś na prowincję, zagrać w odrapanym domu kultury. Albo na scenie MySpace na Off Festivalu. Za darmo. Zapytałem go wtedy, dlaczego się zgodził.
– Bo to jest moja publiczność – odpowiedział.

Fryderyka za debiut mógł się spodziewać. Tego w kategorii „najlepsza płyta pop” na pewno nie. Ale zwyciężyć w sms-owym głosowaniu publiczności? Nie, to po prostu było niemożliwe. Przecież Piotr Kupicha anioła głosem powinien wskazać temu śląsko-duńskiemu przybłędzie, gdzie jego miejsce! Tym bardziej, że – uwaga, uwaga! – w telewizyjnym dżinglu zachęcającym do głosowania, fragmenty wszystkich nominowanych piosenek wycięte były z refrenu. Tylko „Maszynka do świerkania” była w wersji… instrumentalnej. Cóż za fatalny zbieg okoliczności, prawda?

Czesław nie spodziewał się, że wygra, więc popijał już napoje wyskokowe w barze na dole. Na scenie konsternacja – bo to przecież telewizja, transmisja na żywo, poważna sprawa. A ten koleś nie dość, że triumfuje, to jeszcze ma to w dupie. I nie, nie chodzi o jakiś tam protest przeciwko Fryderykom, manifest niezależności czy coś. On te statuetki z radością przyjmuje, ale się nimi, a już szczególnie towarzyszącą im oprawą, nadmiernie nie przejmuje.

Czesław, jesteś mocarz. Tylko proszę, nie zepsuj się teraz.

PS. Za miesiąc w „Machinie” mój wywiad z Czesławem. Żeby nie było – zrobiłem go tydzień przed Fryderykami. Tym razem instynkt mnie nie zawiódł 😉

Fryderyki odbite!

Nie dalej jak dwa dni temu, opisując rozdanie nagród Grammy, stwierdziłem, że to zabawa mejdżersów. Wymyślili ją sobie, czerpią z niej wymierne korzyści, więc strzegą miejsca przy korycie. A w Polsce? Tu wszystko się może zdarzyć. W tym roku niezależni ukradli mejdżersom Fryderyki i wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia raczej z trwałą zmianą układu sił, niż jednorazowym cudem nad Wisłą. Brawo!

W liczbach przedstawia się to mniej więcej tak, że w muzyce rozrywkowej Wielkiej Czwórce nie udało się zgromadzić nawet trzeciej części z 91 nominacji w 18 kategoriach. Ba, gdyby nie Sony/BMG z 19 nominacjami (Silver Rocket nie liczę, bo to samoróbka, Sony pełniło jedynie rolę dystrybutora), nie byłoby w ogóle o czym mówić: EMI wyskrobał ledwie 9 nominacji (z czego większość dla Feel, w dodatku za reedycję płyty z 2007 roku – jaja sobie robicie?!), a Universal i Warner ani jednej! Nie wstyd wam? Gigantów rozstrzelali niezależni, z Mystic i Kayaxem na czele, osłaniani na flankach przez Agorę i Polskie Radio.

Fryderyki zrobiły wielki krok w dobrym kierunku. Owszem, niektóre nominacje jak dawniej, budzą śmiech lub politowanie (Piotr Kupicha wśród najlepszych kompozytorów roku, deszcz nominacji dla Comy, Natalia Lesz wśród najważniejszych debiutantów, czy – z zupełnie innego powodu – skądinąd pięknie zinterpretowane przez Nosowską „Kto tam u ciebie jest?” wśród najlepszych utworów roku), ale w porównaniu z latami ubiegłymi, muszę przyznać bez bicia, jest dobrze:

1) Akademia Fonograficzna wreszcie zakumała, że składanek z „Najbardziej wakacyjnymi pierdołami ever” nie da się nominować właściwie w żadnej kategorii, a przecież majdżersi handlują głównie tego typu chłamem. Zamiast więc kasować kolejne kategorie, albo trzema wykonawcami na krzyż obsadzać wszystko, co się da, ktoś wreszcie zainteresował się muzyką spoza Wielkiej Czwórki. Oczywiście, wymagało to również aktywności ze strony mniejszych firm, które wreszcie uwierzyły, że zamiast narzekać na zmowę mają szansę powalczyć z dużymi. Bo dlaczego niby nie? Dawid przecież spuścił manto Goliatowi.

2) Konsekwencją powyższego jest pełne obsadzenie wszystkich kategorii, a nawet przywrócenie tego, czego ostatnio zabrakło. Tadam! Znowu mamy kategorię Heavy Metal (wierzę, że swoim głośnym narzekaniem tu i ówdzie również i ja swoje trzy grosze do tego dołożyłem) i Behemoth ściga się z Acid Drinkers, jak Pan Bóg przykazał, a nie z Heyem.

3) W pozostałych kategoriach też jakby mądrzej, a fakt, że najwięcej nominacji podzielili między siebie Ania Dąbrowska, Czesław Mozil i Maria Peszek oznacza, że Fryderyki 2009 mają dużą szansę trafić do rąk tych, którzy naprawdę na nie zasłużyli. O ile tylko ci, którzy teraz będą głosować, zechcą naprawdę nominowanych artystów posłuchać.

Zupełnie osobna sprawa to kategoria Najlepszy Album Zagraniczny, którą dziwnym trafem reformy ominęły. Niby to ja jestem ograniczonym metalowcem, ale tylko głusi mogą sądzić, że nowym wydawnictwom AC/DC i Metalliki należy się miejsce w gronie pięciu najlepszych płyt minionego roku. Drodzy nominujący, przestańcie tylko przy muzyce pracować, zacznijcie też jej słuchać.

Czemuś biedny? Boś głupi!

Międzynarodowa Federacja Przemysłu Fonograficznego (IFPI) bije na alarm – 95 procent muzyki ściąganej z internetu to lewizna. Mądrzy ludzie z rzeczonej organizacji oszacowali, że w 2008 roku nielegalnie ściągnięto 40 miliardów plików muzycznych! Krótko mówiąc, każdy statystyczny mieszkaniec globu – w tym ja, ty, Angelina Jolie i Benedykt XVI – ukradł w ubiegłym roku sześć piosenek. Takie dane muszą robić wrażenie. Robią wrażenie. Jest źle. Ale…

1) W tym samym raporcie IFPI odnotowano 25-procentowy wzrost sprzedaży legalnych mp3. Rekordzista – Lil’ Wayne – opchnął ponad dziewięć milionów plików ze swoim „Lizakiem”. 9 000 000 plików! Gdyby 20 lat temu ktoś sprzedał tyle egzemplarzy singla, okrzyknięto by go z miejsca Królem Popu. Co tam królem – cesarzem! Fani muzyki nie przestali więc jej kupować i nie stali się nagle bardziej nieuczciwi, niż byli, ale po prostu zmienia się ich otoczenie, zmieniają się oni sami, ich zachowanie i upodobania. Nie da się ich na siłę nakłonić do kupowania tego, czego nie potrzebują i za cenę, o której wszyscy wiedzą, że jest wygórowana. Jeżeli więc branża fonograficzna chce utrzymać swój stan posiadania, musi przestać z internetem walczyć (to niewiarygodne, że wszyscy im to powtarzają od co najmniej dekady i wciąż niewiele się zmienia!) i zacząć z niego korzystać. Co prowadzi mnie do punktu drugiego, w którym zamierzam napisać, że…

2) Wielu ludzi kradnie muzykę, bo nie potrafi, albo co gorsza, nie może jej kupić! Amerykanie mają iTunesa, Rhapsody, sklep muzyczny MySpace i dziesiątki, jeśli nie setki innych serwisów, a każdy lepszy od drugiego. Mogą sobie kupować tego swojego Wayne’a na wiadra i niech im na zdrowie wyjdzie. My za to nie mamy prawie nic, a to co mamy, do niczego się nie nadaje – drogo, mały wybór, premiery spóźnione o lata świetlne. Ja to jeszcze jakoś sobie radzę, bo po pierwsze dostaję dużo płyt do recenzji, po drugie, jestem już duży, mam kartę kredytową i znam angielski, a po trzecie, czasem gdzieś mnie nosi po świecie i zdarza mi się robić zakupy w sklepach płytowych, w których można znaleźć coś oprócz soundtracku z „Mamma Mia”, czteropłytowego boksu „The Best Śpiewające Panie O Cielęcym Spojrzeniu… Ever!” i przecenionej dyskografii Rogera Watersa. Co jednak ma zrobić fan muzyki, który – jak to fan – żyć bez niej nie może, ale z zagranicznych serwisów z jakichś powodów nie może skorzystać, a w Polsce, ani w sklepie, ani w sieci nic nie kupi, bo nikt mu niczego nie chce sprzedać? Instaluje klienta p2p.

3) Ludzie nie kupują muzyki w sieci, bo wciąż jest zbyt droga. Niektóre wytwórnie płytowe prędzej padną, niż zejdą z ceny, choć żądanie za album w formacie mp3 tyle, co za kompakt, to czysty absurd. Żeby nie powiedzieć – rozbój w biały dzień. Kompakt trzeba bowiem wyprodukować, trzeba mu wydrukować okładkę, trzeba wlać benzynę do baku ciężarówki, która zawiezie go do sklepu i zapłacić panu, który tę ciężarówkę rozładuje oraz innemu panu, który tych panów nadzoruje, a także pani, która go potem na kasie przeciągnie przez czytnik kodów kreskowych. Również panu w mundurze, który stojąc w lekkim rozkroku za kasą będzie nam i pani kasjerce patrzył na ręce oraz pani, która ten bajzel wieczorem posprząta i jeszcze innej pani, która to wszystko na noc zamknie na klucz. Kompakt musi swoje kosztować, bo ma sporo gęb do wyżywienia, ale plik mp3 już nie – tu wystarczy dola dla idola oraz jego współpracowników, działka dla wydawcy, prowizja dla dystrybutora i koniec. Gdyby wszyscy zadowolili się takimi samymi kwotami, jakie im zostają po sprzedaniu kompaktu, problem by nie istniał, pliki byłyby odpowiednio tańsze. Niestety, zbyt duża część wydawców wciąż łudzi się, że skoro udało się obciąć koszta pośredników, to całą nadwyżkę można zatrzymać, rekompensując sobie tym samym bolesny spadek sprzedaży płyt CD. Wynik? Nie sprzedają się ani pliki, ani kompakty. Chciwy traci dwa razy.

Jedynie słuszny wniosek: Kto pierwszy w Polsce odpali serwis z dużym wyborem tanich plików mp3, za które w dodatku płacić będzie można nie tylko kartą kredytową czy przelewem (o abonamencie słyszeli?!), ten rozbije bank.

Zupełnie osobiste zastrzeżenie: Ja i tak będę kupował kompakty! A kiedy już naprawdę przestaną je produkować, wreszcie będę miał czas na przesłuchanie tych, które już kupiłem. Żyć nie umierać 😉