Pewnego pięknego popołudnia, jesienią 2007 roku, zadzwonił do mnie Michał Wardzała, szef Mystica i zapytał, czy nie wybrałbym się na koncert-niespodziankę. Wieczór miałem wolny, a że Michał nie proponuje mi zwykle wspólnego przeżywania wydarzeń kulturalnych, wietrzyłem w tym jakiś fortel i oczywiście połknąłem haczyk. Musiałem sprawdzić, co on tam knuje…
Niewielka salka krakowskich „Krzysztoforów”, półmrok. Na widowni 30 osób, nie więcej, głównie przedstawicielki płci pięknej. Koncert? Za dużo powiedziane. Jakiś facet wygrywa na akordeonie, klawiszach albo melodyce proste melodyjki i podśpiewuje do tego dość zabawne, przewrotne teksty. Często się myli, przerywa, mówi ze śmiesznym akcentem, w dodatku jakieś głupoty. Nawet to zabawne. Ale miał być koncert nie kabaret…
Kiedy kończy, podchodzi do naszego stolika. Michał nas sobie przedstawia. Czesław. Jakżeby inaczej? Gdyby rodzice nie dali mu tak na imię, powinien przyjąć taki pseudonim. Doskonale pasuje do jego wizerunku scenicznego… Hm, wizerunku? Rozmawiamy i ze zdziwieniem odkrywam, że to nie była kreacja, on naprawdę taki jest. Ujmująco roztrzepany, trochę zagubiony i zabawny, ale też emanujący jakąś siłą, dobrze rozumianą pewnością siebie.
Kiedy jakaś dziewczyna odciąga Czesława na bok, Michał oznajmia:
– Podpisałem z nim kontrakt.
– Uhm – odpowiadam dyplomatycznie.
– Co o tym myślisz? Ma potencjał?
Tak postawionego pytania ominąć się nie da. Odpowiadam więc, że oczywiście, że fajnie, że to świeże i trzeba stawiać na młodych artystów. Ale mówię też, z pełnym przekonaniem, że z tej mąki chleba nie będzie. Że to nie jest dla ludzi, że nikt tego nie będzie chciał słuchać, poza samotnymi studentkami polonistyki, a ile samotne studentki polonistyki mogą kupić płyt? 200? 500? Michał oczywiście oponuje, ja grzecznie kiwam głową, mówię, że może, może, niezbadane są ścieżki Pana, ale swoje wiem. Kto tu w końcu jest mądrym panem redaktorem od muzyki? Kto tu jest mocny w gębie? No kto?
Puentę znacie. Nigdy się nie pomyliłem, aż tak bardzo, ale też nigdy nie przyznawałem się do błędu z równą radością. Triumfalny pochód Czesława przez naszą krainę mlekiem i miodem płynącą to już nie niespodzianka, nie sezonowy fenomen, ale jedno z najważniejszych wydarzeń ostatnich lat na polskim rynku muzycznym. Bo o to, czy „Debiut” jest fajny, czy niefajny oczywiście można się spierać, ale nie można zignorować faktu, że facet wyskoczył jak diabeł z pudełka i w kilka miesięcy zdemolował branżę. Nie miał wielkiej promocji, bo możliwości niezależnej wytwórni są ograniczone. Nie puszczały go radia żółte i niebieskie (w ogóle jak on się ośmielił zostać gwiazdą bez konsultacji z panem Kozyrą, gówniarz bezczelny?!), nie pokazywały telewizory (choć teledysk świetny). Za to jeździł po całej Polsce, w rok odwiedził chyba wszystkie miejsca, w których da się zagrać, a o których istnieniu większość Ważnych Artystów z Warszawy nawet nie słyszała. Śpiewał ludziom, opowiadał im te swoje historyjki, rozmawiał z nimi. Pokochały go babcie, córki i wnuczki. Panowie też polubili, bo to taki swój koleś jest. Nazywany przez mądrali „artystą niszowym”, zjednoczył grupę demograficzną właściwie niemożliwą do zebrania pod jednym dachem. Od sierot po Ich Troje, do bywalców stołecznych salonów, którzy upatrzyli sobie w Czesławie nowego pupilka (co, młody Koterski już się znudził?). Ale Czesław, choć na scenie sprawia wrażenie pluszowego misia, zagłaskać się nie daje. Wie, skąd przyszedł i gdzie jest jego miejsce. Zapraszają go do głupich programów telewizyjnych, chcą go ucelebrycić, pieniądze pokazują, ale on woli jechać gdzieś na prowincję, zagrać w odrapanym domu kultury. Albo na scenie MySpace na Off Festivalu. Za darmo. Zapytałem go wtedy, dlaczego się zgodził.
– Bo to jest moja publiczność – odpowiedział.
Fryderyka za debiut mógł się spodziewać. Tego w kategorii „najlepsza płyta pop” na pewno nie. Ale zwyciężyć w sms-owym głosowaniu publiczności? Nie, to po prostu było niemożliwe. Przecież Piotr Kupicha anioła głosem powinien wskazać temu śląsko-duńskiemu przybłędzie, gdzie jego miejsce! Tym bardziej, że – uwaga, uwaga! – w telewizyjnym dżinglu zachęcającym do głosowania, fragmenty wszystkich nominowanych piosenek wycięte były z refrenu. Tylko „Maszynka do świerkania” była w wersji… instrumentalnej. Cóż za fatalny zbieg okoliczności, prawda?
Czesław nie spodziewał się, że wygra, więc popijał już napoje wyskokowe w barze na dole. Na scenie konsternacja – bo to przecież telewizja, transmisja na żywo, poważna sprawa. A ten koleś nie dość, że triumfuje, to jeszcze ma to w dupie. I nie, nie chodzi o jakiś tam protest przeciwko Fryderykom, manifest niezależności czy coś. On te statuetki z radością przyjmuje, ale się nimi, a już szczególnie towarzyszącą im oprawą, nadmiernie nie przejmuje.
Czesław, jesteś mocarz. Tylko proszę, nie zepsuj się teraz.
PS. Za miesiąc w „Machinie” mój wywiad z Czesławem. Żeby nie było – zrobiłem go tydzień przed Fryderykami. Tym razem instynkt mnie nie zawiódł 😉