Krajobraz po wojnie

Wczoraj zakończyła się kolejna, ósma już edycja Blitzkrieg – dorocznej, jesiennej rundy Vadera po Polsce. Kto był ten wie, że zespół jest w świetnej formie i przygotował dla swoich fanów nie tylko zestaw żelaznych klasyków, ale też kilka nowych, naprawdę dobrych numerów (przebojowe, heavymetalowe „Go to Hell” i „Triumph of Death” to sceniczne pewniaki, ale bardzo się cieszę, że zespół włączył też do repertuaru „Hexenkessel”, mój ulubiony numer z nowej płyty), a dodatkowo podgrzewał atmosferę obficie dawkowaną pirotechniką.

Widziałem koncert w Olsztynie, pod zamkiem, który był uwerturą do tej trasy, widziałem i ten w Krakowie. To dla mnie ważne chwile, bo wreszcie na koncercie Vadera nie musiałem doklejać sobie brody, przemykać chyłkiem, przy ścianie, i stawać w najbardziej zacienionym miejscu, by nie narazić się na pytania: „Kiedy książka?”, „Co tak długo”, „Pewnie Kmiołek zatrzymał?” 🙂
Tym razem czekały mnie chwile triumfu (of death) – z przyjemnością wysłuchiwałem zarówno pochwał, jak i zastrzeżeń wobec „Wojny totalnej” oraz odpowiadałem na liczne pytania. Niektóre z nich tak często się powtarzały, a zarazem były na tyle ciekawe, że postanowiłem odnieść się do nich tutaj, raz na zawsze.

1. Czy Mariusz „Zło wcielone” Kmiołek albo Peter-despota cenzurowali książkę? (częściej występował wariant: Co Mariusz i Peter ocenzurowali?)
Nie cenzurowali. Peter był rozmówcą idealnym, podczas autoryzacji nie skreślił ani jednego słowa, co najwyżej poprawiając ze trzy daty oraz korygując tu i ówdzie nazwisko lub miejsce. Sugerował przy tym, żebym przedstawiał różne punkty widzenia (szczególnie, gdy była mowa na przykład o usuwaniu muzyków z zespołu), choć oczywiście nie trzeba mnie było do tego namawiać. Mariusz natomiast, choć był przy książki tej poczęciu, nie asystował przy porodzie – po raz pierwszy zobaczył tekst na oczy, gdy mu ją wysłałem, na papierze, już oficjalnie wydaną.

2. Dlaczego więc brakuje wypowiedzi tego i tamtego?
Nie do wszystkich dotarłem. Nie wszyscy chcieli się wypowiedzieć. Nie wszyscy, którzy obiecali się wypowiedzieć w końcu to zrobili. Nie wszyscy, którzy się wypowiedzieli powiedzieli coś ciekawego. Udostępnienie miejsca absolutnie wszystkim bohaterom tej opowieści byłoby po prostu niemożliwe, ale i niepotrzebne – przestałem węszyć, pytać i drążyć, kiedy doszedłem do wniosku, że materiał, który mam jest wyczerpujący i ciekawy.

VADER Wojna totalna _web72DPI

3. Dlaczego nie ma – wzorem rozbierania repertuaru Slayera na części pierwsze w „Bez litości” – szczegółowych omówień wszystkich utworów?
Slayer nie przeszkadzał mi w pisaniu książki, ale też nie pomagał. Opierałem się więc na archiwaliach i rozmowach z ich współpracownikami. Wielu rzeczy musiałem się domyślać, niektóre zgadywać. Omówienie utworów miało uczynić „Bez litości” książką bardziej kompletną, w miarę możliwości wyczerpującą temat.
Przy „Wojnie totalnej” miałem nielimitowany dostęp do zespołu (w co najmniej trzech jego wcieleniach) i wszelakich archiwaliów (widzieliście mobilizujący list Zbyszka do Petera, który zapewne odmienił losy zespołu? wypas, prawda?), i moim problemem był raczej nadmiar materiałów i ich selekcja, niż niedobór.
Poza tym po latach zrozumiałem, że moje skrajnie subiektywne wybory i opinie mogą być interesujące w recenzjach, ale już niekoniecznie w książce, która zostaje na zawsze – w „Bez litości” nie wszystkim się podobały moje arbitralne sądy – szczególnie tym, co lubią „Divine Intervention” 😉 – i doszedłem do wniosku, że jest w tym jakaś racja, że nie mogę zawłaszczać sobie dorobku zespołu przez ukazywanie go w wygodnym dla mnie świetle, tylko dlatego, że jestem autorem książki.
Ale jeśli ktoś pyta, to odpowiadam – moje ulubione materiały Vadera to „Morbid Reich”, „De Profundis”, „Black to The Blind”, „Impressions in Blood” oraz „Tibi Et Igni”. Fajnie, że książka wyszła równolegle z tak mocną płytą.

4. Czemu nie ma więcej zdjęć i/lub szczegółowej dyskografii?
Zdjęć upchaliśmy tyle, ile się dało zmieścić w tak wydanej książce. Papier to nie internet, nie jest z gumy. I w sumie dobrze, trzeba było sobie przypomnieć zapomnianą sztukę selekcji materiałów. Dyskografia – Peter chciał, ale ja protestowałem, twierdząc, że to niepotrzebne, że wszystko jest w sieci, że nikt tam nie zajrzy. Myliłem się.

5. Czy będzie wersja angielska (albo jakaś inna)?
Angielska na pewno. Jakaś inna – zobaczymy.

6. Kto następny (w domyśle: jakiego metalowego zespołu biografię napiszę teraz)?
Napisałem biografię najważniejszego dla mnie zespołu metalowego ze świata. Potem napisałem biografię najważniejszego dla mnie zespołu metalowego z Polski. Niech tak zostanie. Pewnie jeszcze niejedna fajna historia została do opowiedzenia, ale niech ktoś inny się tym zajmie. Ja, owszem, mam pisarskie plany, ale póki co nic związanego z metalem. Sorry.

Muszę powiedzieć, że dopiero teraz, parę miesięcy po premierze książki, dociera do mnie fakt, że w końcu się udało, że to naprawdę istnieje i chyba fajnie wyszło 🙂
Dziękuję wszystkim, którzy przez cały czas wierzyli, że „Wojna totalna” powstanie i trzymali kciuki – a nie było ich wcale tak wielu.

Jeśli ktoś jeszcze nie ma, a chciałby – zapraszam na zakupy tutaj.

Na koncerty Vadera zapraszam nieustannie, na którymś na pewno się spotkamy.

I siadam do pisania. Czas na nową opowieść…

Ten sthrashny thrash

Tygodnik „Wprost” dokonał sensacyjnego odkrycia: na koncercie Metalliki nie należy się spodziewać tłumu nastolatków w czarnych koszulkach i glanach, bo „większość fanów to panowie w wieku 30-50 lat, którzy (…) marynarkę od garnituru zostawią w samochodzie”, albowiem „trash metal stał się muzyką klasy średniej”.

No więc właśnie. Pomijając oryginalność tej myśli (za 10 lat „Wprost” odkryje fanów rapu, którzy nie noszą czapek z daszkiem do tyłu i workowatych, opuszczonych w kroku spodni – dziennikarskie śledztwo pewnie już ruszyło…), chciałbym zauważyć, że poświęcając cztery strony jakiemuś zjawisku warto byłoby zajrzeć do słownika – albo chociaż do google’a, to takie trudne?! – i sprawdzić ortografię. Thrash. THRASH. T-H-R-A-S-H. Ta muzyka to thrash metal, z dwoma „h”, do cholery!

Większość polskich mediów od ćwierć wieku pisze o „trash metalu”. Jakoś zakumali, że „jazz”, a nie „jezz”, i że „punk”, nie „pank”, ale z thrashem wyraźnie im nie po drodze. Rozumiem, że przez lata można było olewać niepiśmiennych gówniarzy, słuchających tej muzyki, a poważnym czytelnikom i tak było wszystko jedno czy „thrash”, czy „trash”, czy może „fuckoffanddie”, ale autorom artykułu we „Wproście” i redaktorom tegoż trochę się jednak dziwię. Naprawdę chcecie zadzierać z klasą średnią?

To jest TRASH:

A to THRASH:

To niestety nie jedyna wpadka. Z tekstu dowiecie się również, że Metallica nagrała płytę „Ride the Lighting” – chodzi o przejażdżkę na żyrandolu? Liźniecie też trochę historii. Oto jeden z bohaterów tekstu zeznaje, że w każdą niedzielę wstawał o 6.30 rano, by słuchać w radiu audycji „Metalowe tortury”, prowadzonej przez Marka Gaszyńskiego. Godne podziwu poświęcenie, ale… w niedzielne ranki była „Muzyka młodych”, na Programie Drugim PR. Trójkowe „Metalowe tortury” były w poniedziałki, po południu i prowadził je Roman Rogowiecki (a przed nim ponoć Wojciech Mann). Bohatera tekstu pamięć mogła zawieść, to naturalne, ale dziennikarze powinni to sprawdzić. Znowu: google daje prawidłową odpowiedź w kilka sekund, bo fani trash metalu z klasy średniej są sentymentalni i wypisują to wszystko na fanowskich stronach, dyskutują na forach i nie jest to jakaś wiedza tajemna.

Ja wiem, fajnie, że „Wprost” poświęcił aż tyle miejsca na tekst o metalu, w dodatku bez straszenia ludności Rogatym (choć wtręt o satanistach z Ostrołęki – palce lizać!), ale dlaczego wyszło jak zwykle?

No dobra, już nie marudzę. Prasuję marynarę, tę co to ją zostawię w samochodzie i do zobaczenia na Bemowie, na koncercie Slayera i supportów 😉

Akcja specjalna

Mamy nową świecką tradycję. Nie wystarcza już, że zespół na koncercie robi nam show za nasze pieniądze. Szczytem fanowskiej ambicji jest teraz zrobienie show dla zespołu. To chyba jakiś nowy wariant staropolskiej gościnności – skoro nie da się zaprosić Bono na niedzielny rosół, a Gahanowi postawić dużego piwa, to można przynajmniej kolektywnie zrobić na nim wrażenie spod sceny.

Jutro i pojutrze w Łodzi, na koncercie Depeche Mode (uprzedzając komentarze – tak, wyzłośliwiam się, bo nie mogłem pojechać, a bardzo chciałbym) w ściśle określonych momentach widownia będzie świecić komórkami i zapalniczkami, dmuchać balony i śpiewać a capella pieśni, których zespół sam śpiewać nie chce.
Trochę martwię się, że niedługo na koncertach nie będę mógł się zapomnieć w słuchaniu muzyki czy pogawędce ze znajomymi, bo terroryzowany przez zdyscyplinowany legion wyznawców Artysty będę musiał z zegarkiem w ręku uważać, kiedy mam wyciągnąć kolorową szmatkę, kiedy włączyć i wyłączyć komórkę, zrobić przysiad, piruet, podskoczyć, złapać się za nogę, pomachać ręką, zagwizdać, zaklaskać… Ale jako że bezpiecznie jest stanąć po stronie większości, niniejszym pozwalam sobie wyjść przed szereg i kilka kolejnych akcji specjalnych zaproponować.

Jean Michel Jarre (1.03, Spodek, Katowice)
Wymyśliłem tylko, żeby w połowie koncertu skorzystać z butli z tlenem. Ale przy tych nudach to żadna akcja specjalna, to konieczność…

Rammstein (12.03, Łódź, Arena)
Kiedy zespół zaczyna grać „Pussy”, kopulujemy radośnie, wykrzykując głośno „Ja, ja, gut, gut!”.

Katatonia (31.03-1.04, Rotunda, Kraków / Stodoła, Warszawa)
Przynosimy łóżka polowe. Zasypiamy zwinięci w pozycję embrionalną, ssąc kciuk i pochlipując z cicha.

Mono (1-2.04, Centralny Basen Artystyczny, Warszawa / Blue Note, Poznań)

Zapychamy sobie gotowanym ryżem jedno ucho. Przed rozpoczęciem akcji ryż należy przestudzić.

Pete Doherty (7.04, Sala Kongresowa, Warszawa)
Gdy artysta pojawia się na scenie, witamy go deszczem kwiatów. Preferowane czerwone maki. No, chyba, że komuś akurat w doniczce pejotl zakwitł…

Emmanuelle Seigner (29.04, Palladium, Warszawa)
Ostentacyjnie palimy opakowania z czekolad Milka, Alpen Gold i Lindt. Sery odpuszczamy – nie dość, że trudno je rozpalić, to jeszcze obrzydliwie cuchną.

AC/DC (27.05, Bemowo, Warszawa)
Dobrze, że przyjeżdżają w maju, bo na koncert idziemy oczywiście w krótkich spodniach. Przy „High Voltage” przykładamy sobie baterię R9 do języka (tymi dwoma dzióbkami, bez lalusiowania!), przy „Cover You In Oil” polewamy się olejem napędowym wysokooktanowym i modlimy się, żeby nie zagrali „Shot Down in Flames”, bo wtedy czeka na „Highway To Hell”.

Elton John (30.05, Stadion Polonii, Warszawa)
O nie, nie… Ja o takich rzeczach nawet nie myślę…

Sonisphere Festival (16.06, Bemowo, Warszawa)
Slayer – przy pierwszych taktach „Raining Blood” wyciągamy zza pazuchy chomika, kanarka albo małego kurczaka i wyciskamy go sobie na głowę.
Metallica – przy „Seek and Destroy” szukamy i niszczymy, przy „For Whom The Bell Tolls” wyciągamy zza pazuchy baranie dzwonki i brzęczymy, przy „Whiskey In The Jar” – wiadomo. A jeśli ochrona skonfiskuje nam słoiki z łyskaczem, wpadamy w „St. Anger” i robimy im takie „Hit The Lights”, że zostają „Broken, Beat & Scarred”.

Dziękuję, Panie Redaktorze

Przełom czerwca i lipca 2004 roku. Wstaję wcześniej niż powinienem, bo mam pomysł na tekst. Nikt go nie zamówił, bo też w tamtym czasie nikt tekstów u mnie nie zamawiał. Owszem, pisałem sporo, do magazynu „Mystic Art”, którego w tamtym czasie byłem czymś na kształt redaktora prowadzącego, ale od dłuższego czasu rozwodzenie się o ekstremalnym metalu w prasie dla fanów takowego przestawało mi wystarczać. Po pierwsze, ze względu na pewne ograniczenia formy, choć kombinowałem jak mogłem (to na łamach „Mystic Art” zadebiutował, wówczas jako cykl felietonów-wstępniaków „Mocny w gębie”), a po drugie dlatego, że coraz mniej metalowych płyt robiło na mnie wrażenie i coraz chętniej słuchałem zupełnie innych klimatów. Zresztą, chciałem pisać nie tylko o muzyce, wydawało mi się, że o paru innych sprawach też mam coś do powiedzenia…   

Kłopot polegał jednak na tym, że nikt mnie nie chciał. A ci, co chcieli, padali jak muchy – „Machina” i „Muza” przykładem. Wymyślałem więc sobie tematy, pisałem teksty i rozsyłałem po redakcjach. Słałem je do dzienników, tygodników, miesięczników. Na adresy działów i do konkretnych redaktorów. Prawie nigdy nie dostawałem odpowiedzi, od wielkiego dzwonu „Dziękujemy, ale nie skorzystamy”, ale zdarzyło się też, że korzystali, wyciągając z mojego tekstu, co im pasowało i nawet nie dziękując. Czułem się jak pieprzony Martin Eden. I podobnie jak on byłem odporny na niepowodzenia. Nie chcą? Trudno. Może zechcą następnym razem.

Aż przyszedł wspomniany już letni poranek. Parę dni wcześniej Blabbermouth napisał o nieoczekiwanym i w sumie idiotycznym zamieszaniu wokół nazwy Decapitated, a że podobne problemy przeżywał wcześniej Anthrax, postanowiłem połączyć te historie w jednym tekście. Wysłałem go do faceta, który zajmował się muzyką w „Przekroju”, niejakiego Bartka Chacińskiego. Wcześniej nie próbowałem do niego pisać, bo „Przekrojowy” dział muzyczny wydawał mi się zbyt alternatywny, ambitny i wydumany, jak na moje postmetalowe gusta, ale wiedziałem, że inni i tak mnie nie chcą, więc postanowiłem spróbować. Zresztą, pewnie do innych też wysłałem, ale dzisiaj już nie pamiętam do kogo, bo tylko Bartek odpowiedział. Napisał, że fajny tekst i że może się przydać do zapowiedzi warszawskiego koncertu Anthrax. Byłem wpiekłowzięty. Choć kiedy to się ukazało, byłem w lekkim szoku. Redaktor Chaciński potraktował moje wypociny dość brutalnie, wywalając jakieś 70% tego, co napisałem do kosza 😉 Ale i tak byłem szczęśliwy. Bo włożyłem stopę w drzwi i nie zamierzałem jej wyjąć.

Później już poszło z górki, pisywałem do „Przekroju” coraz częściej i coraz większe teksty. Kiedy Bartek zasłużenie awansował na wicenaczelnego, oddał mi swój ukochany dział muzyczny pod opiekę. Co było dla mnie zaszczytem i wyzwaniem. Tym większym, że mamy odmienne gusta, często się różnimy i spieramy. Ale mało jest fajniejszych rzeczy od spierania się z kimś, kto po pierwsze słucha, po drugie potrafi zarówno przekonać cię do swoich racji odpowiednimi argumentami (nigdy nie wykorzystując pozycji zawodowej!), ale i ustąpić, kiedy widzi, że racji nie ma. No dobra, żeby nie było za słodko, zamknę dalszą część tej laurki w krótkich, żołnierskich słowach: Bartek to zajebiście kumaty facet i w dodatku świetny redaktor.

Wczoraj zrezygnował z pracy w „Przekroju”, podobnie jak naczelny, Jacek Kowalczyk (nie mam żadnej anegdoty w rękawie, więc mogę tylko powtórzyć to, co napisałem o jego zastępcy: fajny człowiek i świetny fachowiec, bardzo się cieszę, że miałem szczęście go poznać i pod jego przywództwem uczyć się dziennikarskiego rzemiosła). Nie powinienem i nie chcę ich decyzji komentować, ale oczywiście, bardzo żałuję. I życzę im jak najlepiej, i wiem, że cokolwiek teraz będą robić, będą to robić dobrze. Przede wszystkim jednak chciałem za te pięć lat z okładem pięknie podziękować. To był dobry czas.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

PS. Znalazłem ten tekst o Decapitated i Anthrax, dzięki któremu wszystko się zaczęło. Jeśli kogoś to interesuje, proszę bardzo. Po raz pierwszy w całości, choć dzisiaj sam bym go chętnie przyciął. Bartku, stworzyłeś potwora 😉

Głośni sojusznicy Al-Kaidy

Nazwy i teksty metalowych zespołów nie budziły nigdy zainteresowania mas. Trochę śmieszne, trochę straszne, obchodziły tylko oddanych fanów tej muzyki. Aż do 11 września 2001 roku. Wtedy zaistniało podejrzenie, że metalowcy mogą być piątą kolumną Al-Kaidy.

Pierwszy podpadł Anthrax (ang. – wąglik). Nowojorska formacja od 1981 roku występuje pod nazwą, która nikomu dotąd nie przeszkadzała. Mało kto zresztą wiedział, co tak naprawdę oznacza. Sytuacja zmieniła się w październiku 2001 roku, kiedy na Florydzie odkryto bakterie wąglika, którym rzekomo mieli posłużyć się terroryści. Wybuchła panika, a z braku lepszego celu, metalowy zespół stał się jej jedyną ofiarą.

Muzycy grupy próbowali obrócić wszystko w żart i ogłosili, że od tej pory występować będą pod szyldem Koszyk Pełen Szczeniąt. Ale że był to czas w którym w Ameryce nikt nie opowiadał dowcipów, ich deklarację wzięli serio zarówno ci, którzy domagali się zmiany nazwy, jak i obrońcy zespołu. Dymiły jeszcze zgliszcza WTC, kiedy narodowa dyskusja na temat Anthrax nabrała groteskowych rozmiarów. Spierali się dziennikarze i politycy, fora internetowe pękały w szwach od opinii poruszonych doniosłością sprawy obywateli. “Do tej pory jedyną przerażającą rzeczą związaną z nami były fryzury, które mieliśmy na okładce pierwszej płyty. Teraz nasza nazwa symbolizuje przerażenie, paranoję i śmierć. Nagle przestała być fajna” – oświadczenie lidera grupy, Scotta Iana, cytowały najpoważniejsze światowe media. – “Nie chcemy jej zmieniać, bo mamy nadzieję, że nic złego się już nie stanie i że to nie będzie koniecznie. Modlimy się o to, by ten problem przeminął raz na zawsze, byśmy mogli utyć i zestarzeć się w spokoju”. Pomimo nieco żartobliwego tonu oświadczenia, muzycy Anthrax podeszli do problemu bardzo poważnie. Adres swojej oficjalnej strony internetowej odstąpili witrynie na której publikowano informacje, jak ustrzec się wąglika, a sami zaopatrzyli się w cipro, antybiotyk zwalczający bakterię. “Nie chcę umrzeć ironiczną śmiercią” – tłumaczył dziennikarzom Ian.

Finał sprawy odbył się w atmosferze patriotycznej manifestacji. 28 listopada 2001 roku Anthrax wziął udział w charytatywnym koncercie, z którego dochód trafił do rodzin nowojorskich strażaków, poległych pod gruzami World Trade Center. Członkowie grupy specjalnie na tę okazję przywdziali kombinezony ze słowami, które ułożyły się w komunikat “Nie zmieniamy nazwy”, a przedstawiciele miejskich służb mundurowych oficjalnie wsparli muzyków całym swoim autorytetem. Jako, że ze strażakami i policjantami z Nowego Jorku nikt w Ameryce wówczas dyskutować nie śmiał, Anthrax zachował swą oryginalną nazwę. Dziś promuje płytę DVD, opatrzoną tytułem “Muzyka masowego rażenia”.

Minęły ponad dwa lata, zanim prześmiewca Howard Stern, gwiazdor amerykańskiego radia, zorientował się, że album kalifornijskiej formacji Slayer zatytułowany “Bóg nienawidzi nas wszystkich” ukazał się w ów straszny dzień – 11 września 2001 roku. Do tego współpracownik Sterna dosłuchał się w jednym z utworów ryku silników pikującego samolotu i pokrętny wniosek gotowy: “Slayer przewidział atak!”. Choć Sterna nie powinno się traktować serio i teoretycznie wszyscy o tym wiedzą, w praktyce rzesze Amerykanów czerpią wiedzę o świecie z jego programu. Slayer będzie się im już zawsze kojarzył z atakiem terrorystów na WTC.

Aby uniknąć podobnego losu popularna grupa Dream Theater naraziła się na spory wydatek, związany z wycofaniem ze sklepów całego nakładu płyty koncertowej “Live Scenes From New York”. Album, podobnie jak wydawnictwo Slayera, miał za Oceanem premierę 11 września 2001 roku. Jego okładka przedstawiała wieże WTC w płomieniach. Makabryczny zbieg okoliczności przekreśliłby karierę zespołu, gdyby nie błyskawiczna reakcja muzyków.

W ostatnich tygodniach amerykańskie media znalazły sobie nową ofiarę. Jest nią grupa Decapitated z Krosna, wykonująca bardzo szybką i brutalną odmianę metalu, zwaną death metalem. W połowie czerwca tygodnik “Entertainment Weekly”, zwany biblią amerykańskiej rozrywki, poświęcił naszym rodakom spory artykuł, w którym potępił grupę za używanie kontrowersyjnej nazwy, kojarzącej się z… egzekucją amerykańskiego jeńca Nicka Berga przez islamskich terrorystów. Tyle tylko, że nasi zdolni rodacy występują jako Ścięci od niemal 10 lat i za nic nie chcą się przyznać do wspierania terroryzmu. Nie zamierzają również zmieniać nazwy.

“Nasza nazwa nasuwa oczywiste skojarzenia i o to właśnie chodziło. Death metal to muzyka bezkompromisowa, ale tylko muzyka. Nie trzeba doszukiwać się w niej jakichkolwiek ideologii, a tym bardziej powiązań politycznych” – tłumaczy Martin, basista Decapitated. Śmieszy go nieoczekiwane zamieszanie wokół zespołu. – “Media są nieobliczalne, potrafią ze zwykłego absurdu stworzyć temat na pierwsze strony gazet, więc nie wiadomo, czego jeszcze możemy się spodziewać. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby przypisano nam przynależność do jakiejś organizacji terrorystycznej. Z drugiej strony to dla nas darmowa reklama. Amerykańscy dziennikarze oddali nam więc niemałą przysługę.”

Nie ważne jak piszą, byle by pisali – w myśl tej zasady, Decapitated rzeczywiście powinni zacierać ręce z radości. Dawno – jeżeli kiedykolwiek! – amerykańska prasa nie poświęciła wykonawcy z Polski tyle miejsca i uwagi. Lecz niechciana popularność może mieć i ciemną stronę. Decapitated koncertowali już w USA i w najbliższej przyszłości zamierzają tam powrócić. Już w lipcu będą jedną z gwiazd dorocznego festiwalu organizowanego w Milwaukee, w stanie Wisconsin. O ile urzędnik, przed którym staną po wyjściu z samolotu nie zdecyduje inaczej. Tylko od niego zależeć będzie los bezczelnych młodzieńców z dalekiego kraju, którzy chcą zrobić karierę kosztem tego nieszczęśnika Berga. Przystawi pieczątkę czy odeśle ich do domu?

“Nie wszystkim w Ameryce kojarzymy się źle, a ludzie odpowiedzialni za wydawanie wiz umożliwiających wjazd do USA musza kierować się przepisami, a nie swoimi przekonaniami czy skojarzeniami” – wierzy Martin. Ale z niecierpliwością wygląda dnia, w którym szukający dziury w całym dziennikarze zapomną o Decapitated i pogonią za nowym sensacyjnym tematem.

Gorąca 10 w zimowy wieczór

Za oknem śnieg, naprawdę Białe Święta! Ha, jeszcze raz udało nam się przechytrzyć globalne ocieplenie…
Oceniliśmy płytowy rok w „Przekroju”, oddałem również głosy w podsumowaniu „Dziennika” – w obu przypadkach wyszło nieco inaczej, choć w obu fajnie. Poniżej wklejam swoją prywatną Gorącą Dziesiątkę, keine grenzen i bez podziału na gatunki muzyczne, za to z krótkimi komentarzami. Dokładnie tę samą listę wysłałem „Dziennikowi”. Moje głosowanie w „Przekroju” wyglądało nieco inaczej, bo po pierwsze zrobiliśmy to nieco wcześniej i nie pamiętałem o wszystkich płytach (w późniejszej wersji na przykład Subtle wyparło Sa Ding Ding), a poza tym, w „Przekroju” zrobiliśmy podział na naszych i onych. Zastrzegam sobie przy tym nieustające prawo do zmiany zdania, choćby za pół godziny 😉 bo najfajniejsze w muzyce jest to, że każde przesłuchanie niemal każdej płyty oznacza odkrywanie jej na nowo.

1. Pivot – O Soundtrack My Heart
Wszystko tu postawione jest na głowie, ale Pivot jest z Australii i oni tam na dole tak ponoć na co dzień… Podbili my heart mieszanką elektroniki oldksulowej i wręcz obciachowej (takiej w typie Jarre’a czy innych „Rydwanów ognia”), za to łatwo przyswajalnej, z przekombinowanymi dziwolągami w rodzaju Autechre i rockowym instrumentarium, które jazzowe łamańce podaje z punkową ekspresją i surowością. W dodatku nie mają wokalisty, który najpewniej spieprzyłby to brzmieniowe status quo…

2. TV On The Radio – Dear Science
Potrzebowałem 20, może 30 przesłuchań, by od rozczarowania (spodziewałem się ciemności jak w cieniu Ciasteczkowej Góry, a tu klimaty dość neurotyczne, ale wsumie pogodne) przejść do zachwytu. Minął czas Radiohead, nadeszła epoka TV On The Radio.

3. Bon Iver – For Emma, Forever Ago
W tym roku subtelne, akustyczne, folkowo-songwriterskie brzmienia były już nieco passé, choć nie da się ukryć, że nowe albumy Calexico, Lambchop czy Micah P. Hinsona to kawał dobrej muzyki. W swojej kategorii wszystkich pokonał jednak, przez nokaut, Justin Vernon. Bartek tak ładnie opisał tę płytę w „Przekroju”, że lepiej nie potrafię, ale dodam tylko, iż w moim prywatnym rankingu pierwsze trzy albumy niniejszego zestawienia są tak naprawdę ex aequo.

4. Voo Voo – Samo
Rok, w którym Voo Voo wydają nowy album, inni nasi wykonawcy mogą sobie odpuścić. No, może poza Lechem, ale Lech to leń i nie wiadomo, kiedy znowu obudzi się z letargu… Wszyscy wychwalają pod niebiosa Pustki, sam pieję z zachwytu nad Von Zeit, ale nie ma przebacz – takiego feelingu, takiej kultury wykonawczej, takiej wszechstronności i własnego, niepowtarzalnego charakteru zarazem, jak Voo Voo, nie ma w Polsce nikt inny.

5. The Kills – Midnight Boom
Wiem, w kategorii „trochę gitar, trochę dyskoteki” było w tym roku dość suto. Najlepsze recenzje zbierali MGMT, zasłużenie chwaleni za „Oracular Spectacular”, choć mi bardziej przypadli do gustu inni debiutanci – The Ting Tings i ich „We Started Nothing” (może przez to, że mają w składzie ładną panią, w dodatku podobną do Debbie Harry). Najbardziej jednak podobała mi się nowa płyta The Kills, absolutnie nieoceniona w przepędzaniu doła. W dodatku bardziej jest punkowa, niż parkietowa i może właśnie dlatego wolę ją od wcześniej wymienionych oraz tych, których wymieniać mi się nie chce.

6. Meshuggah – ObZen
Trochę jak z Voo Voo. Rok, w którym Szwedzi wydają nowy album, inni metalowcy mogą sobie odpuścić. No i ci najważniejsi (nie mylić z „najbardziej popularni”) odpuścili – nowe albumy The Dillinger Escape Plan, Neurosis i Morbid Angel w 2009.

7. Nick Cave – Dig, Lazarus, Dig!!!
Nagrywał już lepsze płyty, ale jako że ostatnio nagrywał gorsze, z radością witam ten powrót Cave’a do formy.

8. Portishead – Third
Wszyscy spodziewali się raczej odcinania kuponów od chlubnej skądinąd triphopowej przeszłości, niż materiału, który stawi czoła nowym czasom, ale Portishead dali radę. Zachowali swój charakter, a przy tym wymyślili się zupełnie na nowo. Jakie to brzydkie i brudne momentami, pyszności! Nawet Tricky poległ w tej konfrontacji, choć „Knowle West Boy” wstydzić się nie musi, to również fajna płyta.

9. Subtle – ExitingARM
Ktoś zachwalał mi to porównaniami do TV On The Radio, inni mówią o alternatywnych rubieżach hip-hopu, ale jakkolwiek by tego nie nazywać, obok nowego albumu Subtle trudno przejść obojętnie. Zresztą, warto zwrócić uwagę na działalność całego kolektywu anticon., bo to póki co niewyczerpana kopalnia ciekawej muzyki.

10. Von Zeit – Ocieramy się
Myślałem, że to debiut, ale myliłem się. Co nie zmienia faktu, że to świetny album, choć nieco wyjaśnia, skąd w Von Zeit taka muzyczno-słowna dojrzałość. Mam nieodparte i zarazem przykre wrażenie, że ta płyta przeszła zupełnie niezauważona, więc niniejszym biję na alarm: Posłuchajcie Von Ziet! Koniecznie!!!

I jeszcze z zupełnie innej beczki, w pewnym sensie nawiązanie do dywagacji o lekturach… Oglądałem kilka dni temu kolejny odcinek „Californication”, w którym Hank, poza piciem i kopulacją oczywiście, udzielał wywiadu radiowego (dziennikarzem był Henry Rollins ;-)). Dowiedziałem się, że pisarz ów ma na koncie takie powieści jak „South of Heaven”, „Seasons in the Abyss” i – jakże by inaczej – „God Hates Us All”. Doskonałe! Nasi są wszędzie 🙂 Pomyślałem sobie przy tym, że skoro serial jest taki kultowy, to może ktoś naprawdę pomyśli o napisaniu tych powieści, tak jak swojego czasu córka Davida Lyncha spisała i opublikowała „Sekretny dziennik Laury Palmer”? Choć obawiam się, że treść mogłaby nie sprostać tytułom i oczekiwaniom.

Medal za metal

Jak zrobić błyskawiczną karierę zagraniczną? Oryginalny repertuar, porywające przeboje, nietuzinkowy wizerunek? Nie, nie trzeba. Żadne też kontakty i kontrakty, żadne spiski i podlewane łapówkami miejsca na radiowych playlistach (pozdrowienia dla Yaro i Kasi K., jeszcze do Was wrócę 🙂 ). Wystarczy znaleźć sobie liczny, acz zakompleksiony naród uprawiający mniej lub bardziej intensywnie tzw. politykę historyczną, wystarczy wygrzebać w dziejach owej nacji jakieś wydarzenie ku pokrzepieniu serc służące i zilustrować je zupełnie przypadkowym dźwiękiem – i gotowe, i już ich macie, już jedzą wam z ręki. Sam jestem w szoku, że takie to proste.

sabaton

Nie, nie posądzam Szwedów z Sabaton o tak daleko posunięty cynizm. W ogóle o nic złego ich nie posądzam. To przeciętny, ale uczciwy zespół powermetalowy, który w swoich piosenkach chętnie porusza tematykę historyczną. Na nowej płycie „The Art Of War” (tytuł „Sztuka wojny” oczywiście pożyczony od Sun Tzu, książka zresztą dołączana była do limitowanego wydania albumu) postanowili na przykład opisać garść bitew, które zrobiły na nich szczególne wrażenie. Trudno podejrzewać ich o jakiekolwiek szczególne sympatie czy sentymenty, poza autentycznym uznaniem dla kunsztu wojennego – z równym entuzjazmem przejawianym pod adresem feldmarszałka Rommla („Ghost Divison” to wspomnienie triumfalnego pochodu przez Francję w 1940 roku), czy Sowietów, którzy dali Niemcom łupnia pod Kurskiem („Panzerkampf”). Pokłonili się też Polakom, którzy dzielnie stawali pod Wizną w trakcie kampanii wrześniowej, odpierając przez kilka dni miażdżące siły wroga. Swoją drogą, to naprawdę fajna sprawa – ponoć jakiś polski fan podsunął Szwedom opis bitwy, który zrobił na nich na tyle wielkie wrażenie, że napisali piosenkę, a później inny Polak (nie wiem zresztą, może ten sam), zrobił do kawałka „40 : 1” klip, bijący rekordy oglądalności na YouTube. Dzięki temu Sabaton miał na swoich październikowych koncertach w Polsce publiczność liczną i wdzięczną, w odróżnieniu od innych przedstawicieli gatunku, którzy zwykle mogą w naszym kraju liczyć jedynie na garstkę zapaleńców. No i dobrze, niech mają, niechby na tym się skończyło…

Ale nie, my przecież nie znamy umiaru. Zamiast potraktować zainteresowanie szwedzkich metalowców naszą historią jako miłą anegdotę, robimy z tego sprawę wagi państwowej. Informują więc o niej najpoważniejsze media, zgodnie ze swą rolą robiąc z igły widły, po czym dyskusja przelewa się na fora internetowe i blogi (od „Wpiszmy teksty Sabaton na listę lektur szkolnych!” po „Wyślijmy Grom, niech zlikwiduje satanistów, co śmią krwią polskiego bohatera swe wilcze gęby kalać!”), ale i na tym nie koniec. Oto bowiem przy okazji październikowych koncertów w Polsce szwedzkich muzyków zaproszono nad Wiznę, gdzie wkręcono ich w akademię . „Zostali przyjęci z honorami i złożyli kwiaty pod pomnikiem polskich bohaterów”, a harcerze sprezentowali im ręcznie haftowany ryngraf z polskim orłem. Szkoda, że nie zmuszono Szwedów do poprowadzenia w pobliskiej podstawówce lekcji wychowawczej… No, ale jedźmy dalej. Otóż kilka dni temu jeden z serwisów internetowych uznał za stosowne wysłać do najwyższych władz państwowych list z apelem o nadanie muzykom Krzyża Kawalerskiego Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej V klasy. Natychmiast przebił ich jednak arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, który obiecał liderowi Sabaton oryginalną oficerską szablę z czasów II Rzeczpospolitej. Wręczy mu ją pewnie osobiście, bo Szwedzi zagrają w Gdańsku już 11 listopada, jako główna atrakcja obchodów odzyskania niepodległości.

Dalszy ciąg? Będzie, oczywiście, że będzie. Sabaton – tu już ich o cynizm posądzam, niestety – rozpoczął ponoć pracę nad piosenką upamiętniającą bohaterskie przewagi Dywizjonu 303 w angielskich chmurach. Klip do tego powinien im nakręcić Mistrz Wajda, a kolejny koncert grupy musi się odbyć 15 sierpnia pod Grobem Nieznanego Żołnierza. Premier wręczy im wówczas honorowe obywatelstwo, generalskie lampasy, ordery Virtuti Militari i talon na węgiel, a prezydent uderzy się w obleczoną w t-shirt Sabaton pierś, przepraszając szwedzkich metalowców za Czarnieckiego, Kmicica i zawstydzająco niegościnną Częstochowę.

Na tym jednak nie kończą się nasze niewyrównane rachunki z zachodnimi muzykami, którzy żywią nas y bronią, którzy każdą struną, każdą pałeczką, kostką każdą walczą o wolność naszą i waszą.

Muzykom Slayera proponuję więc przypiąć co najmniej Ordery Odrodzenia Polski, choć znając ich zamiłowanie do militarnych artefaktów podejrzewam, że ucieszyłyby ich również Wojskowe Krzyże Zasługi z Mieczami. Tak czy owak, wysokie odznaczenia państwowe należą im się jak chłopu ziemia – w swojej piosence „Angel of Death”, zaczynającej się od słów „Auschwitz – znaczenie bólu”, nie wspomnieli bowiem ani słowem o „polskich obozach koncentracyjnych”. A przecież mogli.

Członkom blackmetalowej formacji Marduk – znów Szwedzi! – proponuję postawić pomnik nad Wisłą i powierzyć prowadzenie, albo chociaż honorowy patronat nad Muzeum Powstania Warszawskiego. W końcu nagrali utwór „Warschau”, o Powstaniu właśnie. Nie żeby jakoś szczególnie wychwalali bohaterstwo Polaków, zafascynowała ich raczej skala zniszczeń, zahipnotyzowało morze przelanej krwi – ale pierwsze koty za płoty. Da się im parę gadżetów, podkarmi na bankietach i będą, jak Sabaton, pisać to, co trzeba.

marduk1

Niestety, nie będzie łatwo pogodzić interesów Marduk z wdzięcznością dla francuskiej postpunkowej grupy Varsovie. Co prawda dopiero zaczynają swą karierę, ale po pierwsze całkiem nieźle grają, po drugie nazywają się odpowiednio, a po trzecie mają taką jazdę na Powstanie Warszawskie, że fotografują się z opaskami AK. Związek Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych powinien ich usynowić.

David Bowie, za kompozycję „Warszawa”, mógłby dostać przynajmniej Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie. Tak jakoś mi się skojarzyło, bo piosenka bez tekstu…

No i jest jeszcze Ian Curtis, poważna sprawa. Ten to powinien zostać odznaczony pośmiertnie Orderem Orła Białego. Po pierwsze za to, że nazwał swój zespół Warsaw. Po drugie dlatego, że w końcu zdecydował się na zmianę nazwy na Joy Division – dzięki czemu cała ta ponura historia z narkotykami, samobójstwem i depresyjną muzyką nie kala dobrego imienia naszej pięknej stolicy. Cześć jego pamięci!

Slayer and the Johnsons

Czwartek. Slayer w Hammersmith Apollo. Legendarne miejsce wypełnione niemal po brzegi, słyszę strzępy rozmów po polsku, nudzę się na Trivium, ale grzecznie czekam na gwiazdę wieczoru. W naszej części Europy Slayer ostatnio bywał wyraźnie wymęczony długimi podróżami, Araya miewał kłopoty z wokalem, nie zawsze udawało się utrzymać dramaturgię koncertu… Ale tutaj, w Londynie, na początku trasy, tak ważne miejsce – nie, tego nie mogą odpuścić.
Nie myliłem się. To był chyba najlepszy koncert Slayera, jaki widziałem (a z 10 pewnie widziałem), a już na pewno najlepiej zagrany i najlepiej brzmiący. Bardzo głośno, na szczęście dokładnie na tej granicy, kiedy hałas wciąż sprawia perwersyjną przyjemność, jeszcze nie boli. Bardzo selektywnie, co nie było łatwe do uzyskania przy takiej gęstości muzyki, no i przy tej głośności. Pysznie brzmiące bębny Lombardo, który zagrał fenomenalnie (nawet ten karabin maszynowy dwóch centralek w „Angel Of Death” – idealnie równo) i Tom w niespodziewanie wysokiej formie wokalnej. Oczywiście nie chodzi o śpiew, bo śpiewak z niego żaden, lecz o brzmienie, o siłę sygnału, o atak. Nawet te absurdalne górki z najstarszych kompozycji brał bez wysiłku! Repertuar niemal wymarzony, z mocnym zestawem wojennym na początek (m.in. „Chemical Warfare”, „War Ensemble”) i całym „Reign In Blood” na wielki finał. Piekielnie intensywny „Angel of Death”, adekwatnie ilustrowany zdjęciami dokumentalnymi z Oświęcimia i portretem uśmiechniętego Mengele – to robi wrażenie nawet na największych twardzielach. Kiedy wybrzmiewały ostatnie dźwięki „Raining Blood” czułem się wyczerpany, ale oczyszczony. Bo na koncert Slayera idzie się właśnie po to – by stawić czoła koszmarom, w bezpieczny sposób pozbyć się wściekłości i agresji. Żeby odreagować i poczuć się trochę lepszym, spokojniejszym, niż 90 minut wcześniej. Dziękuję Ci, Slayerze.

Piątek. Barbican. Antony Hegarty w towarzystwie London Symphony Orchestra. Ale ja oczywiście za późno wsiadłem do metra i jestem na miejscu dosłownie pięć minut przed rozpoczęciem koncertu. Niby nic, lecz problem polega na tym, że moja szanowna małżonka ma bilet, a ja nie – a impreza wyprzedana od miesięcy! Wściekły więc mruczę pod nosem, że ją tylko odprowadzam, że poczekam gdzieś w knajpie obok… i nagle wyrasta przede mną koleżka z pytaniem: Nie chciałbyś kupić biletu na dzisiaj? Mam jeden do sprzedania. W dodatku okazuje się, że facet nie jest konikiem, ale po prostu ktoś nie skorzystał i sprzedaje po kasowej cenie. Ale ze mnie farciarz 🙂
Pięć minut później siedzę już w sali koncertowej (spóźniliśmy się tylko na pierwszy numer) i zbieram szczękę z podłogi. Pięknie brzmiące miejsce, wspaniale grająca orkiestra, świetnie zaaranżowane numery Antony’ego – nabierają zupełnie nowego wymiaru w tym niemal klasycznym wydaniu. No i sam bohater wieczoru. Przez jakiś czas śpiewa skryty w ciemności, światła skierowane są wyłącznie na orkiestrę. Później wyławia go reflektor. Antony jest duży i trochę nieforemny, gesty przerysowane, do tego dziwacznie skrojona, wieczorowa suknia z jakiegoś szlachetnego, lejącego się materiału… Myślicie, że komuś to przeszkadza? Mógłby tam stanąć przebrany za ogórka, albo lampę nocną, a nikt nawet nie mrugnąłby okiem, wszyscy wielbiliby go jak króla, za ten jego królewski głos. Bo śpiewa pięknie. Lepiej niż na płytach. Z pasją, z tym charakterystycznym wibrato, ale też z wielką dyscypliną, czysto i pewnie. Przy „For Today I Am a Boy” gęsia skórka marszczy mi grzbiet, niewiasty (pewnie nie tylko one) płaczą jak bobry. Wielkie wrażenie robi również tytułowy numer z nowego mini-albumu – czyli „Another World” – dopiero na koncercie przekonałem się do tej kompozycji, wzbogaconej o ponurą, niepokojącą partię orkiestry. No, ale czas wyjść z katakumb, coś na odreagowanie – cover „Crazy in Love” Beyonce! Nigdy nie podejrzewałbym, że w tej piosence drzemie taki potencjał… Podobnie jak nie podejrzewałbym się o uczucia, które wywołał we mnie Antony. Słuchając jego głosu nie z tej ziemi, zupełnie bezzasadnie poczułem się lepszym człowiekiem i zupełnie bezpodstawnie myślałem sobie, że może powinienem pisać wiersze 🙂 Nie, nie bójcie się, już mi przeszło. Ale za te kilka minut, kiedy czułem w sobie poezję, dziękuję Ci, Antony.

Poznaj swojego wroga

Motto: „Och, minęło tyle czasu / Przepraszamy, że nas nie było / Byliśmy zajęci pisaniem piosenek dla was / Nie musicie się martwić, bo wciąż jesteśmy tym samym zespołem / Nie martwcie się…” (Panic At The Disco, „We’re So Starving”)

Zacytowana powyżej kuriozalna inwokacja to początek nowej, zaskakująco złej płyty Panic At The Disco. Próbowali nie dwie, ale dwieście srok za ogon złapać i wyszła im zupełnie niestrawna punk opera, coś jakby college’owa, smarkata wariacja na temat „Sierżanta Pieprza”, tudzież niestrawna parodia „American Idiot”. A wszystko przez to, że – jak mniemam – pomiędzy artystycznymi ambicjami muzyków Panic At The Disco i ich wyobrażeniami o gustach ich własnych fanów powstała przepaść, której nie da się zasypać, ani przeskoczyć.

Wszystkiemu winne dwie prędkości. Pierwsza z nich to prędkość, z jaką dojrzewają muzycy, nawet ci mierni. Z racji tego, że żyją muzyką na co dzień, że 24 godziny na dobę tkwią po uszy zanurzeni w dźwiękach, szybciej mają dość banałów, łatwiej zmieniają im się i dojrzewają gusta. Chętniej poszukują. Fani tymczasem – jak inżynier Mamoń oraz publiczność największych polskich (i nie tylko polskich, nie jesteśmy pod tym względem narodem wybranym) radiostacji – niestrudzenie domagają się powtórek ulubionych melodii, piosenek, płyt. Nie wszyscy oczywiście, ale większość owszem. Fani, nawet tych alternatywnych, niby niszowych gatunków, w swej anonimowej większości kierują się głównie sentymentami. Doświadczyli tego boleśnie niemal wszyscy wielcy – Pink Floyd, Metallica, REM, U2, Red Hot Chilli Peppers, nawet Slayer… Każdy, kto odważy się choćby lekko zboczyć z kursu obranego na płytach, które przyniosły mu sławę, uznanie i pieniądze, natychmiast naraża się na zimny prysznic. Nie wszyscy się tym przejmują. Pink Floyd na przykład się nie przejmował, nad czym wielce ubolewam 🙂 ale zwykle gwiazdy, nie chcąc narażać raz zdobytego terytorium, wracają na swoje miejsce i do końca mniej lub bardziej spektakularnej kariery grzecznie chodzą na pasku własnej publiczności. Na palcach jednej ręki da się policzyć tych, którzy nigdy nie dali się zapędzić w kozi róg i z każdej próby zaszufladkowania wychodzili obronną ręką. To oczywiście The Beatles (choć kto wie, co stałoby się, gdyby pograli dłużej i przetrwali nie tylko przypływ, ale i odpływ beatlemanii), David Bowie, a nawet… Madonna (choć w tym przypadku zawsze większe wrażenie niż zmiany stylu muzycznego robiły zmiany garderoby i uczesania).

Po co ja to wszystko piszę? No, zaprotestować chciałem… Czy raczej zaapelować. Nie do fanów, bo ci mają święte i niezbywalne prawo do złego gustu, niereformowalności, uporu. Chciałem zaapelować do artystów, by łaskawie odpieprzyli się od nas, dziennikarzy muzycznych i recenzentów. Nie my przecież rzucamy wam kłody pod nogi, nie my torpedujemy każdą próbę rozwoju, nie my każemy 60-latkom wykonywać w nieskończoność głupie piosenki, które niebacznie popełnili w wieku lat 18. To wasi ukochani fani was tak traktują. Więzi was ta sama ręka, która was karmi.

Miłe złego początki…

Pierwszy post. Koszmar z którym jakoś trzeba się uporać. Zamiast podsumowania roku, podsumowanie kilku ostatnich tygodni:

1. Już nie pracuję w Onecie, pracuję w Przekroju. W dziale kultury. Niniejszym dziękuję Bartkowi Chacińskiemu za zaufanie – awansował i oddał mi we władanie strony muzyczne, które w pocie czoła redagował dobrych parę lat. To bardzo odważny gest z jego strony, tym bardziej, że mamy nieco inny gust i od tej pory Przekrój będzie promował nie Sufjana Stevensa, ale Meshuggah 🙂

2. Już nie pracuję w Krakowie. To dość przykre, bo wciąż w Krakowie mieszkam i muszę dojeżdżać. Ale nie mogę nie docenić faktu, że redakcja Przekroju mieści się przy ul. Wiejskiej, więc zaliczyłem spory awans cywilizacyjny 😉 Tyko żona i dzieci narzekają, że jestem niedzielnym mężem i ojcem. No, ale to stan przejściowy…

3. Ukazało się niemieckie tłumaczenie „Bez litości”, nie wiedzieć czemu, pod anglojęzycznym tytułem „Show No Mercy”. Fajniej by to wygłądało, gdyby dali „Kein Barmherzigkeit” (czy jakoś tak), ale widać niemiecki wydawca doszedł do wniosku, że tak będzie bardziej światowo. Jego prawo. Poza tym niemieckie wydanie jest trochę grubsze, za to mniejsze i wydrukowane na gorszym papierze. Czyli lepiej mieć wydanie polskie.

4. Miesiąc temu z okładem ukazało sie też wreszcie polskie wydanie „White Line Fever”, czyli autobiografii Lemmy’ego. Nosi tytuł „Biała gorączka” (dzięki Grindak za podpowiedź!) i jeśli lektura wspomnień niezniszczalnego lidera Motorhead sprawi Wam choćby połowę tej radości, którą mi sprawiło ich tłumaczenie – sięgnijcie po tę książkę koniecznie.

5. Oficjalna biografia Vadera powstaje… W bólach… Mam już sporo materiału, ale jeszcze parę rozmów muszę przeprowadzić, kilka zakurzonych zinów przewertować. Będzie dobrze. Nie wiem jeszcze jakie dokładnie plany ma wydawca, ale rzecz na pewno ma się ukazać w 2008 roku, z okazji 25. urodzin grupy.

 6. Kończę właśnie tłumaczenie dokumentu „Ameryka kontra Lennon”, który ukaże się na DVD wczesną wiosną, wydany przez Kino Świat. Fajna rzecz, z której więcej dowiecie się o Ameryce przełomu 60. / 70. niż o Lennonie. A już na pewno nie o Lennonie-piosenkarzu. To raczej historia przemiany idola nastolatek w dojrzałego faceta, który znalazł sobie cel w życiu.

7. Skoro już o idolach mowa… Uwielbiam Davida Bowiego, ale czułem pismo nosem i odkładałem obejrzenie „Idola” tak długo jak to było możliwe. W Święta w końcu się przełamałem, zakurzone DVD z półki zdjąłem i… intuicja mnie – niestety – nie zawiodła. Co za pretensjonalne gówno! Ledwie dotrwałem do końca. Czemu martwi mnie poziom tego, zapomnianego już w sumie, filmu? Otóż „I’m Not There”, głośna opowieść o Bobie Dylanie (a właściwie o sześciu Dylanach), to dzieło tego samego reżysera, Todda Haynesa. Recenzje niby ma dobre, ale „Idol” sprawił, że czekam na polską premierę filmu z lekkim niepokojem…