Z życia skrzatów

– Ale miałam dzisiaj przygodę… Byłam na biurku, odebrałam telefon i rozmawiałam z człowiekiem.
– Prawdziwym?
– No.
– No i co mu powiedziałaś?
– No, to co oni. Gwiazdkowy bezlik rozmów po minucie za darmo.
– I tyle?
– Nie no, co ty? Jeszcze o nas powiedziałam. Że jesteśmy kabaretem, a może nawet teatrem. Że nie mieszkamy w telewizorze. Że mamy talent i ambicje, że pisaliśmy świetne programy, doskonale przyjmowane przez publiczność i krytyków. Że stać nas na znacznie więcej niż niekończące się pasmo reklam i gościnne występy w komediach romantycznych.
– I uwierzył?
– Nie no, co ty? Śmiał się…

Śmierć kabaretu, czyli znowu o kodzie kulturowym

Moje dramatyczne pytanie retoryczne na końcu poprzedniego wpisu było podszyte ironią, ale komentarz emerencjanny uświadomił mi, że sprawa nie jest tak oczywista, jak mi się zdawało. No to rozwinę myśl, tym razem bez mrugania okiem i metafor 😉

Po pierwsze, emerencjanno, Gombrowicza w to nie mieszaj. Bo cytowanie wiadomego fragmentu „Ferdydurke”, jako argumentu w obronie ignorancji i nieuctwa, oznacza albo złą wolę, albo nieznajomość „Ferdydurke”, albo w najlepszym razie nieznajomość kontekstu (w tym innych pism Gombrowicza, ze szczególnym wskazaniem na „Dzienniki”). Zresztą, emerencjanno, używając cytatu z lektury przeciw lekturom, tak naprawdę dostarczyłaś argumentu za nimi – bo skąd niby miałbym wiedzieć, o co ci chodzi, gdybym z Gombrowiczem w szkole się nie zetknął? W telewizorze tego nie pokazują.

Żeby rozmawiać o kulturze – ba! żeby w ogóle rozmawiać o czymś więcej niż napełnianiu brzucha i napełnianiu skarbonki – musimy mieć jakiś wspólny punkt odniesienia, jakąś trampolinę, od której możemy się odbić. To nam właśnie daje edukacja, osobliwie nauki humanistyczne (nie deprecjonuję bynajmniej przedmiotów ścisłych, bo po latach skutecznego ich unikania w podstawówce i ogólniaku dopiero niedawno uświadomiłem sobie, jaki byłem głupi i jak bardzo lepsza ich znajomość teraz by mi się przydała), dzięki którym komunikacja nie polega wyłącznie na łączeniu wyrazów w zdania, ale również na odwoływaniu się do pewnego wspólnego doświadczenia. Mogą nim być zarówno lektury, jak i przekazy historyczne, ale też filmy czy piosenki. Stąd zresztą taki szał na klimaty ejtisowe („Born in the PRL” chociażby), bo to ostatni czas, kiedy cały naród, od Szczecina po Wetlinę, czytał te same książki i gazety, oglądał te same filmy, żuł tę samą gumę i prał te same gacie w tym samym proszku. W tej samej pralce oczywiście. Dzisiaj mamy taką mnogość możliwości, że każdy z nas, kierując się wyłącznie własnym gustem i zasobnością portfela, może sobie zaprogramować życie jak chce, a przy tym zgoła odmiennie, niż sąsiad czy kolega z pracy. Oczywiście, cieszy mnie to raczej, niż martwi, ale jeśli przy tym odpuścimy „młodzieży chowanie”, jeśli skasujemy listę lektur obowiązkowych, to za parę lat okaże się, że nie ma żadnej płaszczyzny porozumienia, że nic nas nie będzie łączyć poza tym, że zupełnie przypadkiem przyszliśmy na świat w obrębie tej samej jednostki administracyjnej.

To już się zaczęło. Popatrzcie w telewizor. TV publiczna przez lata miała polskie kabarety w dupie, a teraz pokazuje je bez umiaru. Polsat też. Dlaczego? Bo się telewizyjni decydenci otworzyli na kulturę? Przeciwnie – bo kabaret się na kulturę zamknął. Kabareciarze już się nie wymądrzają, nie konstruują karkołomnych metafor i hermetycznych odwołań do dawno nieżyjących poetów. Kabaret oczyścił się sam ze zbędnego balastu erudycji, nie ma w nim już miejsca nie tylko na Starszych Panów, ale również na Konia Polskiego i Rafała Kmitę. Nowe polskie kabarety ograniczają się głównie do parodiowania seriali i reklam proszków, więc pomiędzy serialami i reklamami proszków jest ich miejsce. Lepiej nie będzie. Rozmawiałem niedawno z koleżanką, która jest wielką figurą w tym świecie i która autentycznie cierpi z tego powodu, że od dobrych paru lat nic ciekawego się w jej branży nie pojawiło, a na festiwalach nie przyznaje się głównych nagród, bo nie ma komu… Dlaczego kabarety w Polsce zdychają? Bynajmniej nie dlatego, że młodzież mamy mniej rozgarniętą od kabareciarzy o siwych skroniach i również nie dlatego, że ich rówieśnicy z publiczności są mniej inteligentni, ale właśnie dlatego, że albo jedni, albo drudzy (a może i jedni, i drudzy) nie znają „Lalki”. W dodatku wierzą – bo tak im powiedziano – że tak jest dobrze, że nic się nie stało, że to wszystko kwestia gustu i subiektywnego wyboru. „Lalka” czy „Władca pierścieni”, Homer czy Terry Pratchett, a może w ogóle nic, bo po co tracić cenny czas na czytanie – to właściwie wszystko jedno. Niestety, ludzie bez wspólnego kodu kulturowego, choć mogą żyć obok siebie i to nawet żyć w zgodzie, nie mogą się zrozumieć, bo nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Dlatego wystarczyły dwie dekady opacznego rozumienia Gombrowicza, a już odchodzą w przeszłość literackie kabarety, dziennikarze muszą pisać coraz prościej i coraz głupiej, coraz mniej sensu mają piosenki, które nucimy przy goleniu…

Napiszę więc wprost: Tak, potrzebne nam lektury obowiązkowe. Potrzebne jak cholera.