Osiołkowi w żłoby dano

Naród podzielony to i popkultura, również popmuzyka, podzielona na dwa obozy. Z jednej strony ci, którzy zdecydowali się wystąpić w Opolu, przeniesionym na wrzesień wskutek pamiętnej zadymy o polityczne naciski, z drugiej ci, co wyrywają murom zęby krat. Oni i nasi. Albo odwrotnie. Na pewno nie razem.

Jubileuszowego koncertu Maryli Rodowicz nie widziałem (ale mam nagrany, jutro sprawdzę), włączyłem dopiero na Dodę wykonującą „Niech żyje bal”. Nie przekonała mnie, ale – przyznaję – nie pałam miłością ani do pieśniarki, ani nawet do piosenki, wolę jakieś 30 innych numerów Maryli. Załapałem się też na barokowe „Hej, sokoły”, wręczenie jubilatce nagrody godnej Królowej – pamiątkowej okładki „Super Expressu” (z kronikarskiego obowiązku: była też jakaś złota goła baba od TVP, ale nie wyjaśniono, co to za statuetka albo nie połapałem się w tej chaotycznej konferansjerce) – oraz pożegnalne „Ale to już było”, podczas którego Maryla zrobiła rundkę po publiczności.

To wszystko mieściło się w granicach opolskiego standardu, niestety później przyszła pora na nocne Polaków rozmowy. O, na przykład takie:

– Pierwszy debiut pani w Opolu był w 69.?
– Nie, w 68.
– No tak, to pierwszy występ. Ale pierwszy debiut…

Na szczęście dużo tego gadania nie było, bo zaczął się koncert Debiutów właśnie – od kolektywnego wykonania pieśni „Wszystko się może zdarzyć”. Pan prowadzący zinterpretował to dość brawurowo: że taki koncert może wylansować niejedną gwiazdę. Ciekawe kiedy ostatnio wylansował – aż z litości nad uczestnikami nie chce mi się sprawdzać. Ale na pewno byłaby to jeszcze skuteczniejsza trampolina do kariery, gdyby koncert nie kończył się, ale zaczynał po północy…

Rzecz warta pochwały – od roku opolscy debiutanci śpiewają własne (lub dla nich napisane) numery, nie covery hitów. To na pewno zmniejsza telewizyjną atrakcyjność koncertu, bo mniej przypomina teraz „Jaką to melodię?”, ale za to pozwala się zaprezentować młodzieży w pełnej krasie. Co oczywiście nie każdemu służy. Większość tych wokalistek/wokalistów/zespołów po prostu przynudzała, poprawnie odśpiewując nijakie piosenki o niczym. Zdarzał się też propozycje wstrząsające, jak dramatyczna Octavia Kay (tak, to Polka, z Londynu), która zaproponowała coś pomiędzy tą Ukrainką od „Wild Dances” a wczesnym Bajmem. Interesującą, choć nieco pretensjonalną postacią wydał mi się Szymon Pejski, hipis w czarnej skórze i białych sofiksach, choć piosenka mnie nie porwała. Fajnie się zapowiada najmłodsza w konkursie Dominika Ptak. Mile zaskoczył duet Moa, którego wokalistka może nie zaimponowała wielkim głosem, ale charyzmą, przekonującą interpretacją – owszem (pisałem to na bieżąco, przed ogłoszeniem wyników – okazało się, że wygrali te Debiuty, zasłużenie).
Niestety, większość propozycji miała poziom oryginalności i finezji kwadratowo poprockowego zespołu Ogień, który pieśnią „Mary Jane” kazał mi lecieć „z piekła aż do nieba bram”. Było to wystarczająco banalne i natarczywe, by ustrzelić nagrodę publiczności. Jezu, kto te Debiuty ogląda…

No, ale czego się spodziewać po skompromitowanym, zubożonym, przygotowywanym na łapu-capu przez telewizję Kurskiego festiwalu, który jest cieniem dawnego Opola. Wszyscy przecież odtrąbili jego klęskę, zanim się zaczęło. Co innego ta bardziej światła & światowa część polskiej estrady. Oni nie pozwoliliby sobie na rzecz tak przaśną, nijaką i krzykliwą zarazem, jak te mieniące się kolorami tęczy opolskie śpiewogry… oh, wait…


Teledysk jest samokomentujący się, więc nie będę się pastwił. Zresztą Facebook już go zdążył rozszarpać na kawałki. Owszem, Łona się broni, ale jego grzechem jest to, że się tu dograł, podobnie jak ci wszyscy miotacze z solówkami pod koniec. Może więc przy okazji któryś wyjaśni, po co to? I dlaczego nikt z wielkich, którzy wzięli udział w tym pospolitym ruszeniu, nie zawołał na którymś etapie: „Elo, koledzy, król jest nagi. Nie bardzo nam wychodzi, może zaczniemy od nowa?” Czy naprawdę ktoś myślał, że to jest fajne? Że porwie tłumy?

Dobra, chyba powinienem zmienić tytuł tego wpisu na „Pomiędzy młotem a kowadłem”. Na szczęście jest nadzieja. Wszystko wskazuje na to, że ratunek przyjdzie z Niemiec…

Czy to przeszłość, czy to przyszłość?

„Na czym polega fenomen Twin Peaks?“ – dopytywali ci, których pierwsze dwie serie nie przekonały, albo ominęły. Podsmażeni na ogniu hajpu przed premierą trzeciego sezonu, do którego skwapliwie dorzucali ciągle tacy jak ja – Wychowani Na Twin Peaks – próbowali zrozumieć, czemu właśnie ten dziwny twór uznawany jest przez niemałe grono widzów za telewizyjne arcydzieło, serial wszech czasów.

Przyznaję, moje oczekiwania były więcej niż wyśrubowane jeszcze przed końcem ubiegłego roku – kiedy ukazała się książka Marka Frosta „Sekrety Twin Peaks”. Zapowiadano ją jako pomost pomiędzy dawnymi a nowymi czasy, ale okazała się bełkotliwym apokryfem, z Twin Peaks połączonym scenografią i nazwiskami głównych bohaterów, ale na pewno nie duchem. Czytając ją, miałem wrażenie, że Frost – przecież współtwórca tego świata – sam nie do końca rozumiał, na czym polegał fenomen miasteczka, które z Davidem zbudowali.
Oglądając pierwsze dwa odcinki trzeciego „Twin Peaks” nabrałem przekonania, że David Lynch też nie wie. Albo wie – i celowo to odrzucił. Bo przecież już wtedy nie chodziło o daglezje, sowy, czerwone zasłony, zygzaki posadzki i cholernie dobrą kawę, lecz o połączenie banału opery mydlanej (czy wręcz – to w drugim sezonie – sitcomu) z horrorem o ambicjach moralitetu. Chodziło o barwne postacie, krwiste charaktery, absurd dnia powszedniego, ale i jakąś uniwersalną prawdę o gatunku ludzkim.

Tego wszystkiego w trzecim sezonie nie ma. Tu mówi się do nas o czymś innym i zupełnie innym językiem. Póki co mamy do czynienia z „Mulholland Drive” albo „Inland Empire”, tyle że z obsadą „Twin Peaks” i w (częściowo) twinpeaksowych dekoracjach. Nie ma opowieści są sceny i obrazy, a wszystkie przerysowane i śmiertelnie poważne. Promyczek nadziei pojawia się na końcu drugiego odcinka… ale jakoś nie chce mi się wierzyć, by nagle wszystko odwróciło się o 180 stopni.

Dlaczego mnie to nie martwi?

Po pierwsze ten balon oczekiwań wobec nowej odsłony „Twin Peaks”, który sam z całych sił pomagałem pompować, zaczął mnie w końcu przerażać. Nie tylko dlatego, że nikt nie byłby w stanie owym oczekiwaniom sprostać, ale i dlatego, że już oczyma duszy mojej widziałem modę na „Twin Peaks” porównywalną do tej, która bezpowrotnie zraziła mnie do „Star Wars”. No więc ewentualna – i coraz bardziej prawdopodobna – komercyjna klapa nowego „Twin Peaks” oznaczać będzie, że miasteczko zostanie zwrócone prawowitym właścicielom. Czyli tym, co nie wyprowadzili się z niego w trakcie drugiego sezonu, kiedy już zagadka kryminalna została rozwiązana.

Po drugie – sam jestem zawstydzony, jak bardzo uległem sentymentowi. A nienawidzę sentymentów, szczerze gardzę retromanią. „Czy to przeszłość, czy to przyszłość?” – dopytuje jednoręki Mike w którymś z nowych odcinków, więc grzecznie odpowiadam: „Przyszłość”. Miasteczko Twin Peaks nie ma już tej cudownej, złotej poświaty, moi ulubieni bohaterowie są starsi i brzydsi, bo i ja nie mam 18 lat, i też jestem starszy i brzydszy. To se ne vrati, nie będę po raz kolejny – udało się tylko Nadine – w trzeciej klasie liceum i nie będę ponownie wchodził z niezapisaną kartą w kuszącą i zarazem przerażającą dorosłość.

Ta guma, którą lubiłeś… już jej nie produkują. Pogódź się z tym.

Z archiwum Twin Peaks

Jedną z moich ulubionych baśni Andersena są „Nowe szaty cesarza”. Życiowe takie. Czerpiąc zatem inspirację z literatury, nie przedłużając i nie klucząc, niechętnie, ale z przekonaniem – krzyknę, że król jest nagi. Otóż, Panie Frost, ktoś Pana wprowadził w błąd. To nie ten serial. Pana książka nie jest apokryfem do „Twin Peaks”, ale do „X-Files”. Wystarczy zmienić ilustracje i parę nazw własnych, przepakować i wszystko będzie w porządku. Cieszę się, że mogłem pomóc. Czuwaj.

owl1

Na nic chyba tak w życiu nie czekałem – no, może poza beztroską emeryturą na Kanarach – jak na nowe wieści z tego miasteczka. Torturę miała złagodzić książka Marka Frosta, współtwórcy serialu, wypełniająca 25-letnią fabularną lukę pomiędzy Twin Peaks, które opuściliśmy, a tym do którego wejdziemy (już podobno) w kwietniu.
Byłem tak podjarany informacją o „The Secret History of Twin Peaks”, że marzyłem o przetłumaczeniu książki i nawet próbowałem się zgłosić do tego zadania. Zrobiłbym to za darmo, z potrzeby serca, święcie przekonany, że oto właśnie wypełniam swoje przeznaczenie, że ten przekład jest dziełem mojego życia. Na szczęście nic z tego nie wyszło, opatrzność czuwała… Na szczęście, bo nie przetłumaczyłbym tego lepiej niż Agnieszka Sobolewska, ale przede wszystkim dlatego, że śmiem przypuszczać, iż w połowie pracy rzeczone serce by mi pękło.

Spodziewałem się może i nudnej, pewnie lekko grafomańskiej, ale klimatycznej opowieści o tym, jak dorastają dzieci Lucy i Andy’ego, informacji o tym, że Bobby jednak wyszedł na ludzi, a Norma musiała sprzedać swój lokal, bo ją wykosił Subway. Liczyłem na zamknięcie kilku mało znaczących wątków, zasygnalizowanie innych. I na 350 stron dostałem takich może 30, w dodatku głównie dotyczących wydarzeń, które już znamy z serialu, ale tu ukazanych z innej perspektywy. Zupełnie zresztą niepotrzebnie – dzisiaj o niektórych mieszkańcach Twin Peaks wiem więcej niż o członkach własnej rodziny, ale nie mam pojęcia, po co mi ta wiedza.

Przede wszystkim bowiem liczyłem na to, że Frostowi wystarczyło ćwierć wieku, żeby zrozumieć, co było największą siłą jego własnego serialu. Podpowiadam: zagadka, nie jej rozwiązanie. Ale także uniwersalność przekazu. Nie wiadomo było, o co tak naprawdę chodzi, jakie siły reprezentuje Bob, jacy inni szatani są tam czynni – więc łatwo mogliśmy poczuć, że „Twin Peaks” opowiada nam też coś o nas i naszym najbliższym otoczeniu. Przecież bohaterowie Twin Peaks to też zwyklaki ze zwyczajnego miasteczka, w którym niby wszystko się zgadza, ale za (czerwoną) zasłoną rzeczywistości kryje się inny, mroczny świat, rządzący się swoimi prawami.

sekretyo

Frost tymczasem postanowił w „Sekrety Twin Peaks” wrzucić wszystkie tajemnice nie tylko miasteczka, ale w ogóle całej Ameryki i okolic. Nie dość więc, że w raczej niedorzeczny sposób miesza wszystko ze wszystkim – klątwę Indian, Wielką Stopę, masonów, Roswell, Aleistera Crowley’a, prezydenta Nixona, scjentystów… – to jeszcze pozbawia tym samym miasteczka jego uniwersalnego charakteru. Z „Sekretów Twin Peaks” wynika bowiem, że mamy do czynienia z jakowymś pępkiem (innego) świata, z miejscem od stuleci niezwykłym, raz po raz rozbłyskającym nadprzyrodzonymi fajerwerkami. Takie miasto jest więc tylko jedno, skryte gdzieś w malowniczych lasach stanu Waszyngton, a więc ta historia nijak mnie nie dotyczy. Symboliczny, czy wręcz archetypiczny, charakter „Twin Peaks” zastępuje bełkotliwa dosłowność. Czar pryska.
Ostatnio byłem równie rozczarowany, kiedy dowiedziałem się, że ćwiczenia koncentracji i woli nie wystarczą: nigdy nie będę rycerzem Jedi, bo jak ostatnio robiłem sobie morfologię, to się okazało, że stężenie midichlorianów w mojej krwi jest równe zeru. Od tamtej pory Gwiezdne Wojny nie toczą się już w moim imieniu.

Przestrzegam więc – choć zdaję sobie sprawę z tego, że za późno, bo każdy zainteresowany pewnie rzucił się na nią tuż po premierze – honorowych obywateli Twin Peaks: ta książka nie jest tym, czym się wydaje.

Ogniu krocz ze mną

I ja tam byłem, ciasto jadłem, kawę piłem. Przy wodospadzie przez pół godziny gapiłem się z klifu na brzeg, na którym Pete znalazł owinięte w folię ciało Laury Palmer. Spacerowałem po śladach agenta Coopera, szeryfa Trumana i – oczywiście – Audrey Horne. Dałbym sobie rękę uciąć (jak Mike!), że raz czy dwa kątem oka dostrzegłem znikającego za węgłem Boba, ale równie dobrze mogła to być jakaś wracająca z popołudniowych zakupów starsza pani…

TP1„Twin Peaks” to dzieło wybitne – nie będę się teraz na ten temat rozwodził, bo po pierwsze poczyniłem to właśnie na łamach tygodnika „Polityka” (wersja papierowa od wczoraj w kioskach), a po drugie, mądrzejsi ode mnie już sto razy rzecz przeanalizowali i opisali. Napiszę za to, że pierwsza emisja „Twin Peaks” była dla mnie – i wielu moich rówieśników – doświadczeniem formacyjnym. Nie chodziło wyłącznie o to, że w arcyprzaśniej wówczas TVP pojawił się wreszcie aktualny, dobry amerykański serial, ale o to, że wtedy właśnie znaleźliśmy się – jak mieszkańcy Twin Peaks – pomiędzy dwoma światami. Między naiwnym dziecięctwem, a brutalną i grzeszną dorosłością. Między znanym i nudnym światem peerelowskiej prowincji, a wielką niewiadomą nowej Polski, równie kuszącą, co niebezpieczną. Soundtrackiem do naszego gwałtownego dojrzewania były sugestywne snuje Badalamentiego. Naszym tajnym kodem – obrazy i strzępy dialogów z serialu. Nasze zmysły pracowały na pełnych obrotach, wyobraźnia fikała koziołki i ekstrawagancje serialu nie wydawały nam się dziwne, ani głupie – my też tak widzieliśmy świat.

Poza tym, mieszkałem w Dukli. Miasteczku, które przypominało Twin Peaks nie tylko wizualnie, ale również dlatego, że za sielankową fasadą ukrywało sporo mrocznych tajemnic. Tylko Jednookiego Jacka w okolicy nie było – a już na pewno nic o tym nie wiem 😉

TP2Cieszę się, że „Twin Peaks” powróci w 2016 roku. I tą swoją radością dzielę się ze wszystkimi, którzy chcą czytać lub słuchać (dzisiaj o przed szóstą rano entuzjastycznie tokowałem o „Twin Peaks” w TOK.FM, tu zapis rozmowy).

Davidzie, Marku – nie spieprzcie mi tego.

Na krawędzi chaosu

Uwielbiam talent-shows. Tak już mam i inaczej nie będzie. Co nie zmienia faktu, że wściekam się przed telewizorem na wyciskające łzy felietony o uczestnikach (najlepiej: kalekich sierotach z popegeerowskiej wsi w Bieszczadach, które do szkoły muzycznej miały sto kilometrów, w dodatku w obie strony pod górkę), wkurza mnie karygodnie wąski repertuar, zasmucają popisy ludzi, którym ambicja odbiera rozum, żenują grube dowcipy lub udawane wzruszenia jurorów.

Oglądam właściwie wszystkie talent-shows w których się śpiewa, ale gdy parę lat temu usłyszałem o pracach nad The Voice of Poland, uwierzyłem, że to będzie zupełnie nowe otwarcie. Miałem nadzieję, że program zwany pieszczotliwie i swojsko Wąsem będzie najbardziej profesjonalnym i bezpretensjonalnym talent-show, bo tu przecież nie chodzi o powierzchowność delikwentów, o pióra w dupie i kabaretowe wejście, ale tylko o głosy, wyłącznie o muzykę.

W ostatnim odcinku VoP młodzieńca, który zaśpiewał „Trójkąty i kwadraty” Edyta Górniak tak bardzo chciała mieć w swojej drużynie, że wbiegła na scenę, by go obmacać i kazać mu się powąchać (!). Chłopiec, wyraźnie zawstydzony, posłusznie pociągnął nosem, ale wybrał jednak Justynę, więc został dodatkowo wyściskany i wygłaskany przez panią Steczkowską. Edytę wtedy obmacywał, na pocieszenie, jeden z tych dwóch z Afromental. A później był czas na komentarze jurorów – o tym, jak uczestnik zaśpiewał ani słowa. Za to dowiedziałem się, że Edyta jest urażona, a Justyna boi się wyjść ze studia, bo fani tej pierwszej mogą czekać z siekierą.

Włączyłem VoP na kilka minut, trafiłem na opisaną powyżej scenę i wyłączyłem. Nie dałem rady. Żałuję, że Edyta i Justyna – przecież topowe polskie wokalistki – muszą odgrywać role z kanału Romantica rodem, żeby przyciągnąć przed telewizory widzów. (swoją drogą – może ktoś nakręci telenowelę z nimi, w dwóch, antagonistycznych rolach? oglądałbym!) Z przykrością patrzę na to, jak gładko w te role wchodzą… Bo jeśli one nie chcą lub nie potrafią dowieść, że muzyka sama w sobie jest wystarczająco atrakcyjna, to kto ma to zrobić?

Tytuł tej notki pochodzi z tekstu wklejonego powyżej hymnu VoP – ale nie traktujcie tego jako zachęty do jego przesłuchania 😉

Prawda ledwie muśnięta

Kolega dziennikarz zapytał mnie niedawno, czy z serial „Touch” może dawać jakieś pojęcie o autyzmie. Nabyłem więc pierwszy sezon, obejrzałem i odpowiadam: nie może.

touch-2012

Głównym bohaterem serialu jest autystyczny jedenastolatek Jake, który nie mówi, nie znosi jak się go dotyka, ma mimikę pokerzysty, ale za to dostrzega niewidzialne połączenia pomiędzy ludźmi i wydarzeniami, i potrafi je zapisać za pomocą cyfr. Właściwie to jest mądrzejszy od wszystkich wokół, bo potrafi nie tylko odczytać z powietrza przyszłe losy ludzi, których nigdy nie spotkał, ale w dodatku, z pomocą wiecznie zdziwionego tatusia (Kiefer Sutherland jadący przez cały sezon na dwóch minach, ratunku!), umie je modyfikować, naprawiając krzywdy, osuszając łzy i czyniąc dobro. Żaden więc autyzm – raczej science-fiction z moralizatorskim smrodkiem. Jeśli ktoś sądzi, że spodoba mu się połączenie „Lost” (podobnie bełkotliwa, choć frapująco zrealizowana mieszanka teorii spiskowych i pseudonauki) z „Dotykiem anioła” albo „Autostradą do nieba”, to zapraszam.

Z jednej strony fajnie, że takie produkcje powstają, bo zwracają uwagę na problem autyzmu, ale z drugiej strony, wykorzystując nikłą świadomość istoty problemu, produkują na jego temat jakieś koszmarne mity. Że w sumie to fajny ten autyzm, bo co prawda dzieciak nie mówi (no i dobrze, nie zadaje głupich pytań, nie hałasuje, jak chcemy poczytać gazetę), ale za to kiedy jego rozbrykani rówieśnicy pocić się będą na maturze, on będzie zgarniał Nobla za napisanie oprogramowania do stacji kosmicznej bez użycia komputera.

Angelina i nóż

Nie mogę pozbyć się dojmującego absmaku, jaki pozostawił na mej krystalicznie czystej, piękna i dobra łaknącej duszyczce wczorajszy odcinek „Kuby Wojewódzkiego”. Z dwóch powodów. Jeden może i jest błahy, ale drugi bardzo poważny.

1. Współczuję – zupełnie bez ironii – gospodarzowi programu, że grzęda z gwiazdami & celebrytami, które mógłby zaprosić do programu, jest tak krótka i że wszystkich, co się nadawali oraz zgodzili się przyjść już gościł. Niektórych parokrotnie. Współczuję mu też, że choć mało jest w polskich telewizorach większych kozaków, mimo wszystko jest kozakiem za małym, żeby czasem zaprosić postaci ciekawe, ale dla przeciętnego zjadacza TVN-u anonimowe: czyli kogoś spoza klucza „aktor z serialu / muzyk, co go znacie z telewizji / polityk, który pięknie się kłóci w TVN24 / prowadzący inny flagowy program rodzimej stacji”.
Ale przykro było patrzeć, jak wczoraj zupełnie się poddał. Rzucił ręcznik zapraszając jakiegoś biedaczynę, którego przepustką do nieśmiertelności jest to, że był domniemanym narzeczonym Joli Rutowicz oraz tę star wannabe o mentalności stalkerki. Była co prawda cudownie wystraszona i niedorzecznie miła dla tych samych ludzi, których do tej pory mieszała z błotem w nadziei, że Onet to przeklei z jej bloga na stronę główną – ale to chyba za mało, żeby poświęcać jej tyle czasu antenowego. Zresztą, nie wiem, może się mylę. Nie mój czas, nie moje małpy.

2. W programie gościła również Agnieszka Orzechowska, zwana ponoć (ciekawe przez kogo) polską Angeliną Jolie. Zapraszanie do talk-show i wciąganie do niby-dowcipnego, smalltalkowego ping-ponga takich postaci jest równie zabawne, jak poważne dyskusje o polityce z panem Kononowiczem. Jak reklamy z Gracjanem. Jak poszturchiwanie, parodiowanie, wyszydzanie rudych, grubych, jąkałów, ślepych, garbatych, pryszczatych, downów i wszystkich innych nie dość zajebistych, by mogli w jednym szeregu z tym naprawdę zajebistymi stanąć. Grzechem Orzechowskiej jest to, że chce być sławna i kochana, że wbiła sobie do łba jakieś dziwne ambicje, marzenia i aspiracje, więc pan Wojewódzki i pani Czubaszek postanowili urządzić sobie zabawę jej kosztem, raz po razie puszczając oko do telewidza, żeby nie miał wątpliwości kto tu naprawdę jest bystrzakiem, jastrzębiem ironii i krynicą humoru.
Ale spoko – i do tego przywykłem, nie produkowałbym się tutaj, gdyby tylko o to chodziło. Otóż w pewnej chwili stało się coś nieprzewidzianego, coś co nie pasowało do scenariusza. Angelina, zapytana o operacje plastyczne, zaczęła mówić o tym, jak maltretował ją ojciec-alkoholik. Jak złamał jej nos, okaleczył nożem. Masakra… i zarazem temat, w który dziennikarz powinien natychmiast zanurkować. Bo to było coś ważnego, w tym całym nieprawdziwym programie, w którym wszyscy udawali mądrzejszych, piękniejszych i bardziej różowych niż są, to była chwila brutalnej prawdy. Gdyby to był jeden z tych talk-shows, na których Kuba Wojewódzki rzekomo się wzoruje, wysłuchalibyśmy wstrząsającej historii. Może dowiedzielibyśmy się, dlaczego ta dziewczyna woli być Angeliną niż Agnieszką. Może parę milionów rozrechotanych Polaków przestałoby rechotać i przypomniało sobie o przemocy rodzinnej, domowej. Może jednego ruszyłoby sumienie, może drugi zareagowałby na to, co czasem w nocy słyszy za ścianą…
Ale nie, to przecież nieciekawe. Smutne. Mroczne. Poza kręgiem zainteresowań targetu oraz potencjalnie szkodliwe dla brandu. Zanim więc zrobiło się groźnie, Kuba sprawnie uciął wyznanie Angeliny, obrócił w żart i już znowu było zabawnie, kolorowo i światowo.

Tu możecie zobaczyć ten fragment. Zwróćcie uwagę na to, jak jest zatytułowany.

Muzyka nie zna grenzen

Zamiast motta haiku (własne, ha!):
Krzyś ma osiem lat
Śpiewa Niemena jak chwat
Jestem tąpnięty

Wstęp:
W telewizorze dzisiaj zderzyły się TVP2, uzbrojona w „Bitwę na głosy” („Glee” plus „Milionerzy” plus „I ty zostaniesz Indianinem”), z Polsatem, wymachującym „Must Be The Music” („Mam talent” minus żonglerzy, akrobaci i zwierzęta minus Wojewódzki plus charyzmatyczny frontman legendarnego Afromental). Są ofiary w ludziach.

Rozwinięcie:
1. Polsat powinien zwolnić scenografa, bo posadził Łozo po złej stronie stołu.
2. „Must Be The Music” warto oglądać dla min Sztaby. On się naprawdę dziwi.
3. Wiśniewski ma nową sukienkę, ale starą krawcową.
4. I nie ma wstydu (ale to też nic nowego) – bo wepchnął do swojego chóru wokalistkę Ich Troje i kazał im wszystkim śpiewać „Keine Grenzen”.
5. Co się dzieje – przypominam – w publicznej. Której władze nie mogą się nadziwić, że spadają przychody z abonamentu, w związku z czym nie dają już rady nadawać o trzeciej w nocy programów o sztuce (wszyscy cierpiący na bezsenność miłośnicy Cezanne’a i Becketta zamierzają rozpocząć głodówkę protestacyjną).
6. Wojciech Jagielski uwierzył w talent Urszuli Dudziak.
7. Ale co, do cholery, ona tam robi????!!!!
8. Wykonywanie piosenek Niemena w takich programach powinno być karalne. Skoro sądy 24-godzinne tak świetnie radzą sobie z zatrzymanymi za posiadanie, to myślę, że w sobotni wieczór mogłyby też obsłużyć paru piosenkarzy.
9. Za śpiewanie „Dziwny jest ten świat” – czapa.
10. Za zmuszenie dziecka do śpiewania „Dziwny jest ten świat” – wpierdol. A potem czapa.

Deus (no, powiedzmy) ex machina:
Uwagę mam podzielną jak Tytus de Zoo, więc skacząc z kanału na kanał prowadzę ożywione dyskusje na fejsie i sprawdzam maile. W trakcie tych śpiewogier przychodzą dwa. Od menedżerki jakiejś Pauli. Pierwszy to zaproszenie na koncert artystki, „pierwszy po jej powrocie z Indii”. Aaaa, OK, pewnie wyjechała tam 30 lat temu, dlatego o niej nie słyszałem. Drugi to zaproszenie na premierę płyty Pauli – rzecz odbędzie się w Zakładzie Karnym we Wrocławiu. Mam wziąć dowód. O szczoteczce i pidżamie ani słowa, ale co mi tam, wezmę, ciężkie nie są.

Epilog (nieoczekiwany):
Moja żona, głęboko poruszona tym co zobaczyła, mówi: „Nie wierzę, że Polacy słuchają złej muzyki”. Martwię się o nią. O siebie. O świat.

Jak poznałem Barney’a

Każdy ma jakąś grzeszną przyjemność. Ja pewnie znalazłbym kilka, ale tym razem przyznam się do jednej, mało oryginalnej zresztą – to seriale. I nie tylko takie kultowe, dla koneserów i twardzieli, nie tylko „Twin Peaks”, „Rodzinę Soprano”, „Sześć stóp pod ziemią” i „Californication”, ale też komediowe familijne pierdoły. Nazywając rzecz po imieniu – „Jak poznałem waszą matkę” rządzi!

„Jak poznałem waszą matkę” to tacy „Przyjaciele”, ale mniej głupawi, mniej poprawni politycznie i znacznie bardziej absurdalni. Tu się pije do urwania filmu, uprawia seks z nieznajomymi i używa wulgaryzmów. Oto w 2030 roku niejaki Ted Mosby opowiada swoim dzieciom… no właśnie, jak poznał ich matkę. Ale że młodym człowiekiem będąc nie dość, że był beznadziejnie romantyczny i równie pierdołowaty, to jeszcze miał bardzo wysokie wymagania, więc szło mu jak po grudzie. Męczy się biedaczyna już szósty sezon i końca nie widać… Nawiasem mówiąc, autorzy serialu nakręcili jego finał – czyli wyjawienie tożsamości mamusi – już cztery lata temu, obawiając się, że skoro tak dobrze żre, to zanim dojdą do końca produkcji, dzieciaki z 2030 roku będą dorosłe. A to oznacza, że wbrew pozorom, jakiś koniec, jakiś happy end jest przewidziany. Sam obstawiam, że tą matką będzie Robin, ale co ja tam wiem…

Nie dla Teda jednak, ani dla Robin, ani dla słodziaków Lily i Marshalla ogląda się „Jak poznałem waszą matkę”. Nawet nie dla epizodów z gwiazdami z innej bajki – zaskoczyli mnie pysznie autoironiczni Enrique Iglesias i Britney Spears, zachwycił George Clinton, który pozwolił się Lily tytułować „legendą funku” i głaskać po dreadach.
Wszyscy oni bledną jednak przy absolutnie niesamowitym (awesome!) Barney’u Stinsonie, japiszonie doskonałym, urodzonym bawidamku, Casanovie XXI wieku. Dzięki Barney’owi mogę, nie wychodząc spod pantofla szanownej małżonki, regularnie nacieszyć ucho i serducho starym dobrym męskim szowinizmem i lekko tylko ucywilizowanym machismo. Barney mówi i robi wszystko to, na co zawsze byliśmy zbyt dobrze wychowani, zbyt nieśmiali, albo za mało pomysłowi. A skoro o pomysłach mowa – dwa tomy książki „The Bro Code”, z jego poradami i życiowymi mądrościami są już w sprzedaży. Oto mały z nich wyimek:

HOW TO DUMP A CHICK IN SIX WORDS OR LESS
„Maybe try a side salad instead”
„Cute! You’re growing a mustache, too!”
„She looks like a younger you”
„I will finance a boob job”
„Sorry I threw out your shoes”
„Your sister let me do that”

I jeszcze złota rada od Barney’a, doskonała choćby na takie ponure dni, jak dzisiejszy: „When I get sad I stop being sad and be awesome instead”.

Z życia skrzatów

– Ale miałam dzisiaj przygodę… Byłam na biurku, odebrałam telefon i rozmawiałam z człowiekiem.
– Prawdziwym?
– No.
– No i co mu powiedziałaś?
– No, to co oni. Gwiazdkowy bezlik rozmów po minucie za darmo.
– I tyle?
– Nie no, co ty? Jeszcze o nas powiedziałam. Że jesteśmy kabaretem, a może nawet teatrem. Że nie mieszkamy w telewizorze. Że mamy talent i ambicje, że pisaliśmy świetne programy, doskonale przyjmowane przez publiczność i krytyków. Że stać nas na znacznie więcej niż niekończące się pasmo reklam i gościnne występy w komediach romantycznych.
– I uwierzył?
– Nie no, co ty? Śmiał się…