Dwa szczyty

Znowu nie kupiłem pierwszego sezonu „Klubu szalonych dziewic”. Znowu musiałem sobie odmówić, bo dość dla mnie nieoczekiwanie ukazały się dwa inne tytuły, dwa szczytowe osiągnięcia telewizyjnego rzemiosła z końca ubiegłego stulecia – „Crime Story” oraz „Twin Peaks” – i budżet na seriale na ten miesiąc wyczerpany. Od lat tęsknie ich wyglądałem na sklepowych półkach i już wszelką nadzieję porzuciłem, a tu proszę, w tym roku Święty Mikołaj przyszedł wcześniej.

Zacznę od „Twin Peaks”, bo to nie tylko serial, który zmienił telewizję (bez niego trudno sobie wyobrazić nie tylko „Z archiwum X” i „Lost”, ale też „Sześć stóp pod ziemią”, „Desperate Housewifes” czy nawet „Trawkę”), ale – uwaga, teraz będzie wątek osobisty, kogo to żenuje, niech się stąd wyklika – zmienił też mnie. Nie tylko dlatego, że to taki zajebisty serial, choć to oczywiście prawda, ale również dlatego, że wiele mnie z jego bohaterami łączyło. Ja też pochodziłem z małego, zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka, które na pierwszy rzut oka wydawać się mogło senne i malownicze, ale gdy trochę poskrobać… Ja też, podobnie jak główni bohaterowie „Twin Peaks”, wchodziłem wtedy w dorosłość i równie niewiele z niej rozumiałem, poza tym, że jest trochę słodka, bardzo straszna i zupełnie nielogiczna.
Dlatego „Twin Peaks” nie oglądałem, ja go przeżywałem, czułem się niemal mieszkańcem tamtego świata. Podczas emisji kolejnych odcinków zamieniałem się w małego terrorystę – w domu musiała panować bezwzględna cisza, mogło się walić i palić, ale musiałem to obejrzeć. Nie opuściłem „Twin Peaks” nawet na wyjazdach, w tym pierwszych poważniejszych imprezach bez kurateli rodziców. Tu jakieś domki w górach, dziewczyny, muzyka, jakieś wino – a ja, razem z paroma podobnymi mi świrami, zamiast dać się ponieść hormonom, siedzę grzecznie z nosem wlepionym w ekran telewizora.
Komunikowaliśmy się z kumplami cytatami z „Twin Peaks”, marzyliśmy o Laurze albo Audrey, a połowa tekstów mojego ówczesnego zespołu opierała się na bezczelnie skopiowanych dialogach z serialu. Zdarzyło się nawet, że jedna taka koleżanka powiedziała mi, że trochę jej przypominam Boba (było to jakieś 30 kilo temu) i chyba w życiu nie usłyszałem większego komplementu 😉 A kiedy już kupiłem sobie komputer i podłączyłem do internetu, pierwszą stroną jaką spenetrowałem wzdłuż i wszerz (a ładowało się to, przez modem telefoniczny, godzinami) była oczywiście witryna poświęcona „Twin Peaks”. Z taką przecudną, fioletowo-błękitną, martwą Laurą na wejściu…
Nie wiem, co we mnie David Lynch otworzył, co uwolnił, nie wiem, czy zmieniłem się na lepsze, czy na gorsze, ale wiem, że od kiedy poznałem tamten świat, już nigdy tak samo nie spojrzałem na ten tutaj.

„Crime Story” to nie było doświadczenie z kategorii tych, które zmieniają życie, ale kurde, jak to się oglądało! Przepaść dzieląca tę historię od pokazywanych niewiele wcześniej (nie tylko w Polsce, ale i w Ameryce) „Policjantów z Miami” była gigantyczna. To były dwie różne epoki, to było jak granica pomiędzy latami 80., a 90. To już nie było kolorowe „zabili go i uciekł”, ale prawdziwa, mroczna opowieść o złym człowieku i twardym gliniarzu, z całym wachlarzem psychologicznych niuansów i moralnych dylematów. Świetna czołówka, z odświeżonym „Runaway” Del Shannona też nie przeszkadzała. Swoją drogą, dobrze chyba zapadła w pamięć Tarantino, bo te jego oldskulowe hity w „Pulp Fiction” są z podobnego rozdania.

Na koniec nieśmiały apel do polskich wydawców obu seriali. Jeśli, jak to zdarzyło się na przykład z „NYPD Blue” (też zacna sprawa, Sipowiczowi należy się kiedyś osobny wpis), zamierzacie poprzestać tylko na pierwszych sezonach, to znajdę was wszędzie, niczym Dale Cooper, i urządzę wam finał pierwszego sezonu „Crime Story” w biurze.