Kierunek: Wrocław

W święta majlowałem, zamiast malować jajka. Zadałem na przykład kilka pytań tej rozwrzeszczanej wszetecznicy Jarboe, której występ z dziką rozkoszą zobaczę już w najbliższy piątek, we Wrocławiu. Po cichu licząc na głośny (chodzi o ilość decybeli, nie szum marketingowy – bo indie młodzież jakoś nie może ich odkryć) powrót Swans zadowolę się połówką nieodżałowanego nowojorskiego duetu, z tym większą ochotą, że już dwukrotnie na jej koncert się wybierałem i dwukrotnie w ostatniej chwili musiałem zmienić plany…

Jarboe będzie, obok psychodelicznych blackmetalowców z Nachtmystium, gwiazdą uwertury do drugiej edycji Asymmetry Festival, czyli konkursu Neuro Music. Rok temu zabawa była przednia, piwo smaczne, a towarzystwo znakomite. Tym razem pewnie będzie nie gorzej. Do finału konkursu zakwalifikowali się bowiem i w piątek w Firleju wystąpią: PhobH, Maszyny i Motyle (ci to już mają u mnie punkt na wejściu, za nazwę!), MOANAA, moja adrenalina, P a l m D e s e r t i Ketha. Bardzo srogi skład, żadne tam amatorskie fiu-bździu o tym, że nikt mnie nie kocha i pada deszcz…

Proszę się nie wykręcać, tylko przybywać. Choćby i koleją 😉 Nie będę odwoływał się do Waszych sumień, nie będę grzmiał z ambony, że to zacna inicjatywa, że pod prąd, że trzeba wspierać… chociaż to wszystko prawda. Powiem tylko, że jeśli szkoda wam piątkowego wieczoru i 25 peelenów (w przedsprzedaży) na taki zestaw, to ja już nie wiem, o co chodzi.

Rewolucja bez rewelacji

Dwa dni spędziłem we Wrocławiu, korzystając z gościnności organizatorów 31. Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Żałuję, że nie mogłem być dłużej, bo program imprezy był różnorodny i smakowity, ale i te cztery koncerty, które zobaczyłem, warte były podróży do stolicy Dolnego Śląska.

O konkursie, w którym swoje nowe oblicze pokazała Maja z Kapeli Ze Wsi Warszawa, a Słowenka o pięknym imieniu Zvezdana pokazała nowe oblicze piosenki aktorskiej (co nie wszystkim się podobało, ale ja akurat w stu procentach zgadzam się z werdyktem jury) – przeczytacie tutaj.

O koncercie, na którym legendarny John Cale trochę niezdarnie pokłonił się pięknej i tragicznej Nico napisałem tutaj.

A na blogu pozwolę sobie skreślić kilka słów o Koncercie Galowym, zatytułowanym „…rewolucyjna!”, który w zamyśle wszechstronnej (scenariusz, reżyseria, scenografia i kostiumy!) autorki, Agaty Dudy-Gracz, miał znaleźć wspólny mianownik pomiędzy Rokiem Chopinowskim, a 30. rocznicą podpisania Porozumień Sierpniowych. Zgaduję, że tym wspólnym mianownikiem były dotacje z ministerstwa, bo innych nie zauważyłem… Kilka znakomitych pomysłów (gigantyczna, czerwona Madonna z Dzieciątkiem śpiewająca „Międzynarodówkę”, zaniedbana kobieta w wózku inwalidzkim wykonująca „Sexual Revolution” z repertuaru Macy Gray czy chłopczyk w ubranku od pierwszej komunii, przejmującym głosem śpiewający „Mury”) zatonęło w inscenizacyjnym bałaganie. Choć rozumiem, że rewolucja może się kojarzyć z tłumem pijanych łachmaniarzy, biegających po scenie jak kurczaki z obciętymi łbami…

Nie wiem, dlaczego do worka z rewolucjami wrzucono powstanie warszawskie (poza tym, że autorom podobała się piosenka Lao Che) czy wojny krzyżowe i rozprawę z polskim katolicyzmem (dwie, konkurujące ze sobą procesje, śpiewające „Do Maryi z nami udaj się” na melodię „Dragostea Din Tei” O-Zone). Może i była w tym jakaś światła myśl, ale skryła się pod panującym na scenie chaosem. Tym bardziej, że poszczególnych obrazków nic ze sobą nie łączyło – poza etiudą „Rewolucyjną” wygrywaną na fortepianie. Ech, coś mi się wydaje, że zanim skończy się ten rok, kilka kompozycji Chopina trafi na moją listę z nagłówkiem Znienawidzone. Nie słuchać do końca świata.

Odniosłem również wrażenie, że Duda-Gracz nie potrafiła zdecydować, czy chce pokazać poważną, choć śpiewaną, opowieść o człowieku lub narodzie, który stanął oko w oko z historią, czy farsę z zadzieranymi do góry kieckami. A może niewybredną komedię… Ewa Kasprzyk wykonująca chińską pieśń z towarzyszeniem fikającej koziołki baletnicy, albo półnagi polo-kowboj kaleczący Marley’a – okropne. Mój niesmak wzbudził również pomysł na „Hasta Siempre” (piękną pieśń swoją drogą), w której południowoamerykański kult macho został wyszydzony homoseksualną puentą. Ciekawe czemu dosłownie pięć minut wcześniej za tyłki nie łapali się powstańcy z batalionu Zośka? Własne boje wydają nam się dramatyczne i ważne, a cudze błahe i śmieszne?

Najbardziej na „…rewolucyjnej!” poruszył mnie fakt, że facet, który siedział obok mnie, podczas karabinowej salwy dostał łuską w policzek (a siedzieliśmy w szóstym rzędzie). Skończyło się na szczęście na drobnym skaleczeniu, ale mogło być gorzej. Rewolucja przecież wymaga ofiar…

Post-metal w Wielkim Poście

Ufff, ale miałem maraton. Najpierw krótka wizyta w Warszawie. Załatwiłem swoje sprawy na mieście, po czym pomknąłem na Wiejską, do redakcji „Przekroju”, na uroczystość wręczenia Fenomenów. Było miło, choć skromnie i krótko. Behemoth statuetki nie dostał, ale w głosowaniu czytelników zajął drugie miejsce, tuż za Wykopem. Co ciekawe, w tegorocznej odsłonie plebiscytu oddano 6066 głosów, więc jacyś inni szatani musieli tam być czynni.
Z Warszawy na kilka godzin do Krakowa i nocna jazda do Bukowiny Tatrzańskiej (po raz pierwszy w życiu GPS w telefonie naprawdę mi się do czegoś przydał), gdzie w uroczo postpeerelowskim hotelu „Rysy” opowiadałem studentom o dziennikarstwie muzycznym. Miałem świetną pomoc naukową w postaci Graftmanna, który – gdy już zacząłem przynudzać – wystąpił z krótkim recitalem. Zadaniem studentów było napisanie krótkiej relacji z tego koncertu i zrobienie wywiadu z artystą. Z relacjami różnie bywało, choć trafiały się perełki, ale wywiad poszedł naprawdę świetnie. Lepiej niż większość tych, które słyszę w radiach, widzę w telewizjach śniadaniowych i czytam w Internecie. Zdolną mamy młodzież.
Graftmann też zdolny. Szkoda, że ciągle nie może skończyć nowej płyty (nagrywa ją z Przemkiem Myszorem z Myslovitz – a ten, wiadomo, ma mnóstwo innych zajęć), bo piosenki bardzo zacne. No, ale może uda się jeszcze przed wakacjami. Trzymam kciuki.
Tatry tonęły w śniegu. Dwumetrowe zaspy, choiny uginające się pod białymi płaszczami, narciarze w siódmym niebie. Kiedy obudziłem się w piątek, przespacerowałem pustym i cichym hotelowym korytarzem, po czym wyjrzałem przez okno w tę totalną biel, poczułem się jak Jack Torrance w „Lśnieniu”.
Minęło parę godzin i tę pocztówkową zimę zastąpiła wiosna – wylądowałem we Wrocławiu, zaproszony przez organizatorów festiwalu Asymmetry do jurorowania w konkursie dla młodych zdolnych. To była proszę państwa, prawdziwa rozkosz. Towarzystwo doborowe – mam na myśli zarówno szanownych kolegów z jury (Bartek Chaciński, który obudził w sobie metalowca, Havoc z Blindead i Robert Chmielewski, szef Firleja), jak i przemiłą obsługę klubu oraz innych krewnych i znajomych królika. Organizacja – pełna profeska, od tego w jaki sposób się nami zaopiekowano poczynając, na technicznych aspektach konkursu (dźwięk, światła, timing) kończąc. Last but not least – w dobre humory wprawił nas autentycznie wysoki poziom występujących zespołów. Lepiej być w jury konkursu, w którym na główną nagrodę zasługuje połowa występujących artystów, niż w takim, w którym nie ma jej komu dać. Teraz będzie przerwa na reklamę, a po niej szczegółowe sprawozdanie.

REKLAMA
Klub Firlej to miejsce, którego zazdroszczę mieszkańcom Wrocławia i które chętnie przeniósłbym do Krakowa, gdyby tylko ktoś podpowiedział mi jak to zrobić. O panującej tam atmosferze już pisałem, to teraz będzie o Robercie. Ten oto nieślubny syn Don Kichota i Siłaczki, z uporem godnym lepszej sprawy wspiera muzykę, o której inni nie chcą nawet słyszeć (wystarczy wspomnieć o dwóch flagowych firlejowskich imprezach: Avant Music Festival i Asymmetry właśnie). Przychodzą do niego jacyś dziwni ludzie (na przykład taki jeden Tomek z miotłą na głowie ;-)) i namawiają go na robienie koncertów z muzyką trudną, ambitną i niszową do kwadratu, których budżet nie ma prawa się domknąć, a Robert zamiast zrzucać ich ze schodów… wchodzi w te awantury jak w masło. Mógłby zapraszać jakieś samograje dla studentów (nie będę wymieniał nazw, ale sami wiecie), sprzedawać klub pod sufit i jeszcze mieć żniwa z piwa, ale nie, on woli zrobić koncert Dälekowi – choć to kosztuje fortunę, a ludzie nie chcą kupować biletów, bo Däleka albo nie znają, albo się go boją. Kto więc mieszka we Wrocławiu i okolicach, narzeka na to, że wokół tylko plastikowy pop, stetryczały rock, komercha i ogólny upadek, ale do Firleja regularnie nie zagląda – ten kiep. O takie miejsca jak Firlej trzeba dbać, po prostu jak najczęściej je odwiedzając, bo zbyt wiele się ich w Polsce nie ostało.
PO REKLAMIE

Jako pierwsi zagrali Fifty Foot Woman. Świetne brzmienie, rasowe sabbathowskie riffy, niezłe numery i niestety psujący efekt wokalista. Manieryczny, o nieciekawej, wymuszonej barwie i bez jakiegokolwiek pomysłu na kontakt z publicznością. Forge Of Clouds to młodzieńcy z potencjałem, słusznymi inspiracjami i niezłymi pomysłami, ale brakuje im jeszcze warsztatu. Niektóre aranże kwadratowe, podobnie jak wykonanie, wokal też nie do końca przekonujący (ten główny, deathmetalowe chórki gitarzysty mogą być), ale bardzo chciałbym zobaczyć ich w podobnym konkursie za rok czy dwa. Może być srogo. Koncert Tides From Nebula potwierdził, że od słabego wokalisty lepszy żaden wokalista. Instrumentalny kwartet z Warszawy zaprezentował postrockowe kompozycje, które powinny pogodzić fanów Neurosis i Mogwai, nawet GY!BE. Wszystko się zgadzało – pomysły, wykonanie, brzmienie, nawet oprawa sceniczna. Wygramoliłem się zza naszego jurorskiego stolika na końcu sali, podszedłem bliżej i gapiłem się jak zahipnotyzowany. Na chwilę, na minutę albo pięć, zapomniałem, po co tu przyjechałem, zapomniałem, że to konkurs, a ja jestem w jury. Po prostu cieszyłem się muzyką… Ketha świetna, bardzo dobrze przygotowana. Nie chcę ich porównywać do DEP, bo to za łatwe, więc przyznam, że skojarzyli mi się też z naspeedowanym Faith No More, bez melodii oczywiście, za to z inklinacjami w stronę grindcore’a. Zresztą nowy wokalista Kethy wyraźnie inspiruje się Pattonem i trudno jest mu mieć to za złe. Ja nawet kupiłem te jego popiskiwania i pojękiwania, neurotyczne podrygi też, ale wiem, że nie wszystkich przekonał. Przed konkursem moim faworytem był zespół Proghma-C i myślałem, że będę głosował na nich, ale czegoś w tym występie zabrakło. Było bardzo teatralnie, wokalista chyba najlepszy tej nocy (choć momentami słabo słyszalny), muzyka też niegłupia, czujnie nawiązująca do Meshuggah z jednej, a do Toola z drugiej strony – ale chwilami wiało nudą. Sway podobali mi się najmniej, bo religia zabrania mi pozytywnych reakcji na grupy, które inspirują się Dream Theater. Te wszystkie tappingi, zaśpiewy falsetem i inne okropności zepsuły w Sway niemało dobrych pomysłów. I jeszcze jedna uwaga – jeśli przygotowujecie biografię po angielsku, dajcie ją do przeczytania komuś, kto zna ten język, zanim publicznie się nią pochwalicie. To też świadczy o profesjonalizmie zespołu, nie mniej niż solówki.

Obrady jury nie były burzliwe, raczej zabawne. W pierwszej ich minucie zgłosiłem bowiem wniosek, by Tides From Nebula ogłosić zwycięzcą przez aklamację, na co pozostali jurorzy wstali, uścisnęliśmy sobie dłonie i gotowe 🙂 Naprawdę, wszystkie zespoły były niezłe, Ketha i Proghma-C nawet bardzo dobre, ale ten wieczór należał do Tides From Nebula, co kilkanaście minut później potwierdziły wyniki głosowania publiczności. Miejcie oko (i ucho) na ten zespół, tym bardziej, że debiutancka płyta ukaże się lada moment. A do Firleja ponownie zawitają już w kwietniu – częścią głównej nagrody jest przecież możliwość wystąpienia na Asymmetry Festival. W przyszłym roku też pewnie zagrają, ale już na prawach gwiazdy, czego zespołowi i sobie życzę.