Jak śpiewa o bikini, to nie może być serio

Jest – a właściwie bywa, bo w tym numerze nie ma, ale wróci we wrześniu – w „Gazecie Magnetofonowej“ rubryka, co się zwie „Jak nas słyszą tak nas słyszą”, w której chodzi o to, by człek z dalekiego świata, skonfrontowany z polską muzyką, powiedział o niej to i owo. Wiadomo, że to tylko pierwsze wrażenie, obserwacja pospieszna i pobieżna, ale czasem wychodzą ciekawe rzeczy, bo przepytywany nie zna lokalnego kontekstu, nie wie, kto tu jest świętą krową, a kto niedocenionym debiutantem. Puszczałem już polskie piosenki Fenneszowi, Johnowi Stanierowi z Battles, Maxowi Richterowi, Kirkowi z Crowbar i Andy’emu Bellowi z Ride i Oasis. I Youthowi, ale to jeszcze nie poszło…

Przypomniałem sobie dzisiaj, że pierwszy, pilotażowy odcinek tego serialu powstał dawno temu, w 2009 roku, w Mysłowicach. Udało mi się na 40 minut zamknąć w jednym pomieszczeniu z miłymi panami z Wire, by popuszczać im to i owo. Było zabawnie i miejscami zaskakująco. Chyba szkoda byłoby, gdyby ten tekst pozostał na zawsze na dysku mojego komputera, więc proszę, oto jest. Potraktujcie to przy okazji jako reklamę i OFFa (skład w tym roku moim zdaniem przepyszny), i „Gazety Magnetofonowej” (właśnie wydaliśmy nowy numer, ze „Sztuką” w tytule i można go tu zamawiać, do czego zachęcam). Bo Wire chyba nie trzeba reklamować, co nie?

Leniwy niedzielny poranek. Na śniadanie pyszna kawa w restauracji mysłowickiego hotelu „Trojak”, na drugie śniadanie – spotkanie z muzykami kultowej brytyjskiej formacji Wire, kilka godzin przed ich występem na Off Festivalu. Próbuję nałożyć Colinowi Newmanowi słuchawki na uszy, ale Graham Lewis, basista, protestuje. On też chce posłuchać polskiej muzyki. Wyciąga z plecaka głośnik podróżny, podłączam go do iPoda i zaczynamy. Colin odpowiada, Graham podpowiada.

Klaus Mitffoch – Klus Mitroh

To dla mnie bardzo trudne, bo nie wiem, o czym ten facet śpiewa. A sposób, w jaki zaaranżowano i zmiksowano ten numer, czyli wyeksponowany, głośny wokal, świadczy o tym, że to, o czym śpiewa jest ważne. W muzyce słychać wpływy The Cure, jest też coś z klimatu Stranglersów. Te akcenty na talerzach, tin-tin-tin, nie są fajne… Przez nie ich muzyka brzmi na 10 czy 15 lat starszą, niż jest w rzeczywistości.

Cóż, świeże nagranie to nie jest. 1985 rok.

Naprawdę? O, to wejście basu jest dobre!

Lider zespołu jest basistą.

No to już wiemy wszystko. (śmiech) To naprawdę słychać.

Republika – Śmierć w Bikini

Początek lat 80., prawda?

Zgadza się.

Znowu słychać inspiracje The Cure, może Roxy Music, wokalista chyba lubi też Davida Byrne’a. Zastanawia mnie ten dziwny rytm. Czuję, że tekst piosenki nie jest zbyt serio. Mam rację?

Tekst jest całkiem poważny, dotyczy skomplikowanych relacji damsko-męskich. Jest w tym też pewna dwuznaczność, bo…

O Boże, co on tu krzyczy?

Bikini.

Jak śpiewa o bikini, to nie może być całkiem serio. No, chyba, że chodzi o atol Bikini.

No właśnie.

Tak czy owak, już dziękuję. Wystarczy.

Homo Twist – Miasto Kraków

O, słyszę, że jesteśmy już w latach 90. Bardzo interesujące, naprawdę niezłe. Ten tekst na pewno jest po polsku?

Nie, tutaj wokalista śpiewa w wymyślonym przez siebie języku.

Bardzo ciekawe, to spiętrzenie twardych „r” znakomicie komponuje się z muzyką. Teraz już po polsku, prawda? I znowu mamy wokal bardzo głośno, jak w tym pierwszym kawałku. Pewnie jakiś ważny, polityczny tekst?

Lider tego zespołu był ulicznym poetą, który postanowił założyć rockowy zespół. To ich pierwsza płyta, sprzed 15 lat.

Współbrzmienie gitary i basu jest dość ciekawe, ale niestety, ten utwór więcej obiecuje, niż daje. [zaczyna się solówka] Och, co to jest? Nie lubię takich gitarowych zawijasów. OK, już dziękuję. To od dzisiaj jeden z moich ulubionych zespołów, ale proszę to wyłączyć. (śmiech) Myślę, że ten poeta powinien się skupić na pisaniu wierszy.

Apteka – Wiesz, rozumiesz

Ktoś tu się nasłuchał Prince’a. To bardzo trudny teren. Żeby się po nim swobodnie poruszać musisz być zajebiście dobry, bo Prince zbyt wysoko zawiesił poprzeczkę. Pewnie znowu tekst jest kluczem do tego numeru, bo bez niego to bardzo przeciętna piosenka. O, to było fajne! [próbuje naśladować Kodyma] E-e, e-ee… (śmiech) Ten funkujący perkusista też jest nienajgorszy.

Myslovitz – Dla ciebie

O, to jest dobre… Nikt tu nie odkrywa Ameryki, ale brzmi naprawdę intrygująco. Potrafią budować napięcie, wszystko w naturalny sposób ciąży do refrenu. To dziewczyna śpiewa?

Nie. Facet.

Równie dobrze mogłaby to być babka z altem. [głośne wejście drugiej gitary] Cholera, co to? (śmiech) Dziwna ta gitara, niepotrzebna. O, jest refren. Niestety, już nie tak dobry jak zwrotka. Wiesz, to nie jest problem tej piosenki, ani tego zespołu, ani tym bardziej polskiej muzyki, ale kłopot, z którym borykają się największe zespoły na świecie. Niezły pomysł na otwarcie numeru, świetnie budowane napięcie i refren, który nie staje na wysokości zadania. Ci tutaj w refrenie brzmią już jak każdy inny zespół z radia, szkoda. Wszystko przez myślenie, że refren to marchewka, że musi ci wynagrodzić czekanie na niego. Gówno prawda, cały numer powinien być wypłatą, nie czekaj z tym, co masz do powiedzenia do refrenu. Z drugiej strony, jak nie masz pomysłu na dobry refren, to go po prostu nie dawaj. Są sposoby, żeby go ominąć. Ale z wszystkich zespołów, które do tej pory słyszałem, ten jest i tak najbardziej pomysłowy.

To jest zespół Artura Rojka, szefa tego festiwalu.

Wiedziałem, że mi to zrobisz. Dlatego z taką nerwowością podszedłem do tych piosenek. (śmiech) W takim razie chciałbym powiedzieć, że to bardzo dobry zespół. Zresztą już muzyczny gust człowieka, który zorganizował ten festiwal, o czymś świadczy. Za bardzo kryję dupę? (śmiech) Dobra, dawaj następny kawałek…

Cool Kids Of Death – Hej chłopcze

O, to brzmi całkiem współcześnie. Poza tym, choć to polski zespół, nie są chyba nadmiernie przywiązani do lokalnej tradycji muzycznej. Tak grać może dzisiaj kapela z każdego zakątka świata. To z jednej strony zaleta, a z drugiej… Fajnie brzmi bas, to może być Rickenbacker. Nie grają niczego zbyt oczywistego, ale też niczego wyjątkowo oryginalnego. Niezłe, naprawdę niezłe. O czym on śpiewa?

Zwraca się bezpośrednio do słuchacza, wskazuje palcem i zmusza do odpowiedzi na niewygodne pytania. Jest dość arogancki, ale oni tak zawsze.

No i dobrze, prawidłowa postawa! To w muzyce ważna rzecz i podejście tych kolesi wyraźnie przebija przez muzykę. Dokładnie tak to odbieram, choć nie znam polskiego. Za postawę – najwyższa ocena.

Voo Voo – Leszek mi mówił

[robi przerażoną minę] Zaczęło się jak Creedence Clearwater Revival, a teraz jest jeszcze gorzej. (śmiech) Bardzo zwyczajne. Po prostu rockandrollowy standard, a przecież lata 50. już się skończyły… Nie ma w tym żadnego napięcia. Saksofon barytonowy? Nie lubię tego instrumentu. Dla mnie to zbyt tradycyjne. Najmniej oryginalne z wszystkich rzeczy, które dzisiaj puszczałeś.

 

Gaba Kulka – Hat, Meet Rabbit

No, nareszcie. Czekałem na odrobinę polskiego jazzu. Początek był świetny, teraz trochę za dużo się dzieje. Ten jej śpiew też mógłby być trochę mniej nerwowy, mniej poszarpany. Ale fajne, naprawdę dobra rzecz. Wielki talent.

Nie przypomina ci kogoś?

Nie bardzo. A powinna?

Niektórzy tu mówią, że zżyna z Kate Bush albo Tori Amos.

Oczywiście, takie porównanie zawsze przyjdzie ci do głowy, kiedy kobieta zacznie śpiewać w podobnym rejestrze. Ale to bardzo szowinistyczne podejście. Ta dziewczyna nie kopiuje Kate Bush, śpiewa własnym głosem.

Dezerter – Jeszcze nie zapomniałem

Fajny riff. Świetny patent z tymi pauzami. Wokalista przypomina mi kolesia z meksykańskiej kapeli Café Tacuba. Znasz ich? Dziwaczny zespół, grają właściwie wszystko. Mają też za sobą epizod punkowy i to naprawdę podobnie brzmiało. Kto to jest?

Jeden z pierwszych polskich zespołów punkrockowych. Już ze 30 lat tak grają…

Naprawdę? No to świetnie się starzeją! Zupełnie nie słychać, że to kapela, która zaczynała 30 lat temu. Niezłe. Przepraszam, było niezłe do tego momentu. Heavymetalowych solówek z zawijasami nigdy nie polubię. Po co im to było?

Ścianka – Białe wakacje

Jedna z gitar jest zbyt głośna w miksie, ale podoba mi się ten zespół. Wszystko pięknie osadzone w rytmie, takie ciężkie i czyste. Jak „Harvest” Neila Younga. Kiedy to nagrali?

Siedem lat temu.

Dzisiaj pewnie zrobiliby to inaczej. Choć trochę za dużo bluesa, to jest niezły postrockowy zespół. W ogóle dużo rocka mi dziś puszczałeś. Kiedy ostatnio byłem w Polsce, odniosłem wrażenie, że tu króluje techno.

Cóż, nie mam zbyt wiele techno w swoim iPodzie.

(śmiech) No tak, o tym nie pomyślałem. Z tego, co usłyszałem, wnoszę, że nie ma czegoś takiego jak polski sound. Po prostu macie lepsze i gorsze zespoły. Dobrze. Tak jest normalnie.

 

 

 

Gorąca 10 w zimowy wieczór

Za oknem śnieg, naprawdę Białe Święta! Ha, jeszcze raz udało nam się przechytrzyć globalne ocieplenie…
Oceniliśmy płytowy rok w „Przekroju”, oddałem również głosy w podsumowaniu „Dziennika” – w obu przypadkach wyszło nieco inaczej, choć w obu fajnie. Poniżej wklejam swoją prywatną Gorącą Dziesiątkę, keine grenzen i bez podziału na gatunki muzyczne, za to z krótkimi komentarzami. Dokładnie tę samą listę wysłałem „Dziennikowi”. Moje głosowanie w „Przekroju” wyglądało nieco inaczej, bo po pierwsze zrobiliśmy to nieco wcześniej i nie pamiętałem o wszystkich płytach (w późniejszej wersji na przykład Subtle wyparło Sa Ding Ding), a poza tym, w „Przekroju” zrobiliśmy podział na naszych i onych. Zastrzegam sobie przy tym nieustające prawo do zmiany zdania, choćby za pół godziny 😉 bo najfajniejsze w muzyce jest to, że każde przesłuchanie niemal każdej płyty oznacza odkrywanie jej na nowo.

1. Pivot – O Soundtrack My Heart
Wszystko tu postawione jest na głowie, ale Pivot jest z Australii i oni tam na dole tak ponoć na co dzień… Podbili my heart mieszanką elektroniki oldksulowej i wręcz obciachowej (takiej w typie Jarre’a czy innych „Rydwanów ognia”), za to łatwo przyswajalnej, z przekombinowanymi dziwolągami w rodzaju Autechre i rockowym instrumentarium, które jazzowe łamańce podaje z punkową ekspresją i surowością. W dodatku nie mają wokalisty, który najpewniej spieprzyłby to brzmieniowe status quo…

2. TV On The Radio – Dear Science
Potrzebowałem 20, może 30 przesłuchań, by od rozczarowania (spodziewałem się ciemności jak w cieniu Ciasteczkowej Góry, a tu klimaty dość neurotyczne, ale wsumie pogodne) przejść do zachwytu. Minął czas Radiohead, nadeszła epoka TV On The Radio.

3. Bon Iver – For Emma, Forever Ago
W tym roku subtelne, akustyczne, folkowo-songwriterskie brzmienia były już nieco passé, choć nie da się ukryć, że nowe albumy Calexico, Lambchop czy Micah P. Hinsona to kawał dobrej muzyki. W swojej kategorii wszystkich pokonał jednak, przez nokaut, Justin Vernon. Bartek tak ładnie opisał tę płytę w „Przekroju”, że lepiej nie potrafię, ale dodam tylko, iż w moim prywatnym rankingu pierwsze trzy albumy niniejszego zestawienia są tak naprawdę ex aequo.

4. Voo Voo – Samo
Rok, w którym Voo Voo wydają nowy album, inni nasi wykonawcy mogą sobie odpuścić. No, może poza Lechem, ale Lech to leń i nie wiadomo, kiedy znowu obudzi się z letargu… Wszyscy wychwalają pod niebiosa Pustki, sam pieję z zachwytu nad Von Zeit, ale nie ma przebacz – takiego feelingu, takiej kultury wykonawczej, takiej wszechstronności i własnego, niepowtarzalnego charakteru zarazem, jak Voo Voo, nie ma w Polsce nikt inny.

5. The Kills – Midnight Boom
Wiem, w kategorii „trochę gitar, trochę dyskoteki” było w tym roku dość suto. Najlepsze recenzje zbierali MGMT, zasłużenie chwaleni za „Oracular Spectacular”, choć mi bardziej przypadli do gustu inni debiutanci – The Ting Tings i ich „We Started Nothing” (może przez to, że mają w składzie ładną panią, w dodatku podobną do Debbie Harry). Najbardziej jednak podobała mi się nowa płyta The Kills, absolutnie nieoceniona w przepędzaniu doła. W dodatku bardziej jest punkowa, niż parkietowa i może właśnie dlatego wolę ją od wcześniej wymienionych oraz tych, których wymieniać mi się nie chce.

6. Meshuggah – ObZen
Trochę jak z Voo Voo. Rok, w którym Szwedzi wydają nowy album, inni metalowcy mogą sobie odpuścić. No i ci najważniejsi (nie mylić z „najbardziej popularni”) odpuścili – nowe albumy The Dillinger Escape Plan, Neurosis i Morbid Angel w 2009.

7. Nick Cave – Dig, Lazarus, Dig!!!
Nagrywał już lepsze płyty, ale jako że ostatnio nagrywał gorsze, z radością witam ten powrót Cave’a do formy.

8. Portishead – Third
Wszyscy spodziewali się raczej odcinania kuponów od chlubnej skądinąd triphopowej przeszłości, niż materiału, który stawi czoła nowym czasom, ale Portishead dali radę. Zachowali swój charakter, a przy tym wymyślili się zupełnie na nowo. Jakie to brzydkie i brudne momentami, pyszności! Nawet Tricky poległ w tej konfrontacji, choć „Knowle West Boy” wstydzić się nie musi, to również fajna płyta.

9. Subtle – ExitingARM
Ktoś zachwalał mi to porównaniami do TV On The Radio, inni mówią o alternatywnych rubieżach hip-hopu, ale jakkolwiek by tego nie nazywać, obok nowego albumu Subtle trudno przejść obojętnie. Zresztą, warto zwrócić uwagę na działalność całego kolektywu anticon., bo to póki co niewyczerpana kopalnia ciekawej muzyki.

10. Von Zeit – Ocieramy się
Myślałem, że to debiut, ale myliłem się. Co nie zmienia faktu, że to świetny album, choć nieco wyjaśnia, skąd w Von Zeit taka muzyczno-słowna dojrzałość. Mam nieodparte i zarazem przykre wrażenie, że ta płyta przeszła zupełnie niezauważona, więc niniejszym biję na alarm: Posłuchajcie Von Ziet! Koniecznie!!!

I jeszcze z zupełnie innej beczki, w pewnym sensie nawiązanie do dywagacji o lekturach… Oglądałem kilka dni temu kolejny odcinek „Californication”, w którym Hank, poza piciem i kopulacją oczywiście, udzielał wywiadu radiowego (dziennikarzem był Henry Rollins ;-)). Dowiedziałem się, że pisarz ów ma na koncie takie powieści jak „South of Heaven”, „Seasons in the Abyss” i – jakże by inaczej – „God Hates Us All”. Doskonałe! Nasi są wszędzie 🙂 Pomyślałem sobie przy tym, że skoro serial jest taki kultowy, to może ktoś naprawdę pomyśli o napisaniu tych powieści, tak jak swojego czasu córka Davida Lyncha spisała i opublikowała „Sekretny dziennik Laury Palmer”? Choć obawiam się, że treść mogłaby nie sprostać tytułom i oczekiwaniom.