Krajobraz po wojnie

Wczoraj zakończyła się kolejna, ósma już edycja Blitzkrieg – dorocznej, jesiennej rundy Vadera po Polsce. Kto był ten wie, że zespół jest w świetnej formie i przygotował dla swoich fanów nie tylko zestaw żelaznych klasyków, ale też kilka nowych, naprawdę dobrych numerów (przebojowe, heavymetalowe „Go to Hell” i „Triumph of Death” to sceniczne pewniaki, ale bardzo się cieszę, że zespół włączył też do repertuaru „Hexenkessel”, mój ulubiony numer z nowej płyty), a dodatkowo podgrzewał atmosferę obficie dawkowaną pirotechniką.

Widziałem koncert w Olsztynie, pod zamkiem, który był uwerturą do tej trasy, widziałem i ten w Krakowie. To dla mnie ważne chwile, bo wreszcie na koncercie Vadera nie musiałem doklejać sobie brody, przemykać chyłkiem, przy ścianie, i stawać w najbardziej zacienionym miejscu, by nie narazić się na pytania: „Kiedy książka?”, „Co tak długo”, „Pewnie Kmiołek zatrzymał?” 🙂
Tym razem czekały mnie chwile triumfu (of death) – z przyjemnością wysłuchiwałem zarówno pochwał, jak i zastrzeżeń wobec „Wojny totalnej” oraz odpowiadałem na liczne pytania. Niektóre z nich tak często się powtarzały, a zarazem były na tyle ciekawe, że postanowiłem odnieść się do nich tutaj, raz na zawsze.

1. Czy Mariusz „Zło wcielone” Kmiołek albo Peter-despota cenzurowali książkę? (częściej występował wariant: Co Mariusz i Peter ocenzurowali?)
Nie cenzurowali. Peter był rozmówcą idealnym, podczas autoryzacji nie skreślił ani jednego słowa, co najwyżej poprawiając ze trzy daty oraz korygując tu i ówdzie nazwisko lub miejsce. Sugerował przy tym, żebym przedstawiał różne punkty widzenia (szczególnie, gdy była mowa na przykład o usuwaniu muzyków z zespołu), choć oczywiście nie trzeba mnie było do tego namawiać. Mariusz natomiast, choć był przy książki tej poczęciu, nie asystował przy porodzie – po raz pierwszy zobaczył tekst na oczy, gdy mu ją wysłałem, na papierze, już oficjalnie wydaną.

2. Dlaczego więc brakuje wypowiedzi tego i tamtego?
Nie do wszystkich dotarłem. Nie wszyscy chcieli się wypowiedzieć. Nie wszyscy, którzy obiecali się wypowiedzieć w końcu to zrobili. Nie wszyscy, którzy się wypowiedzieli powiedzieli coś ciekawego. Udostępnienie miejsca absolutnie wszystkim bohaterom tej opowieści byłoby po prostu niemożliwe, ale i niepotrzebne – przestałem węszyć, pytać i drążyć, kiedy doszedłem do wniosku, że materiał, który mam jest wyczerpujący i ciekawy.

VADER Wojna totalna _web72DPI

3. Dlaczego nie ma – wzorem rozbierania repertuaru Slayera na części pierwsze w „Bez litości” – szczegółowych omówień wszystkich utworów?
Slayer nie przeszkadzał mi w pisaniu książki, ale też nie pomagał. Opierałem się więc na archiwaliach i rozmowach z ich współpracownikami. Wielu rzeczy musiałem się domyślać, niektóre zgadywać. Omówienie utworów miało uczynić „Bez litości” książką bardziej kompletną, w miarę możliwości wyczerpującą temat.
Przy „Wojnie totalnej” miałem nielimitowany dostęp do zespołu (w co najmniej trzech jego wcieleniach) i wszelakich archiwaliów (widzieliście mobilizujący list Zbyszka do Petera, który zapewne odmienił losy zespołu? wypas, prawda?), i moim problemem był raczej nadmiar materiałów i ich selekcja, niż niedobór.
Poza tym po latach zrozumiałem, że moje skrajnie subiektywne wybory i opinie mogą być interesujące w recenzjach, ale już niekoniecznie w książce, która zostaje na zawsze – w „Bez litości” nie wszystkim się podobały moje arbitralne sądy – szczególnie tym, co lubią „Divine Intervention” 😉 – i doszedłem do wniosku, że jest w tym jakaś racja, że nie mogę zawłaszczać sobie dorobku zespołu przez ukazywanie go w wygodnym dla mnie świetle, tylko dlatego, że jestem autorem książki.
Ale jeśli ktoś pyta, to odpowiadam – moje ulubione materiały Vadera to „Morbid Reich”, „De Profundis”, „Black to The Blind”, „Impressions in Blood” oraz „Tibi Et Igni”. Fajnie, że książka wyszła równolegle z tak mocną płytą.

4. Czemu nie ma więcej zdjęć i/lub szczegółowej dyskografii?
Zdjęć upchaliśmy tyle, ile się dało zmieścić w tak wydanej książce. Papier to nie internet, nie jest z gumy. I w sumie dobrze, trzeba było sobie przypomnieć zapomnianą sztukę selekcji materiałów. Dyskografia – Peter chciał, ale ja protestowałem, twierdząc, że to niepotrzebne, że wszystko jest w sieci, że nikt tam nie zajrzy. Myliłem się.

5. Czy będzie wersja angielska (albo jakaś inna)?
Angielska na pewno. Jakaś inna – zobaczymy.

6. Kto następny (w domyśle: jakiego metalowego zespołu biografię napiszę teraz)?
Napisałem biografię najważniejszego dla mnie zespołu metalowego ze świata. Potem napisałem biografię najważniejszego dla mnie zespołu metalowego z Polski. Niech tak zostanie. Pewnie jeszcze niejedna fajna historia została do opowiedzenia, ale niech ktoś inny się tym zajmie. Ja, owszem, mam pisarskie plany, ale póki co nic związanego z metalem. Sorry.

Muszę powiedzieć, że dopiero teraz, parę miesięcy po premierze książki, dociera do mnie fakt, że w końcu się udało, że to naprawdę istnieje i chyba fajnie wyszło 🙂
Dziękuję wszystkim, którzy przez cały czas wierzyli, że „Wojna totalna” powstanie i trzymali kciuki – a nie było ich wcale tak wielu.

Jeśli ktoś jeszcze nie ma, a chciałby – zapraszam na zakupy tutaj.

Na koncerty Vadera zapraszam nieustannie, na którymś na pewno się spotkamy.

I siadam do pisania. Czas na nową opowieść…

Muzyka w 2009: Polska

Wiem, długo to trwało. Ale też sporo dobrych płyt musiałem sobie przypomnieć. Oby 2010 rok w polskiej muzyce nie był gorszy. Lepszy też może być – szczególnie, że w tak zwanym mainstreamie plaża i hula wiatr, więc ktoś kumaty mógłby to zagospodarować. Tylko czy znajdzie się ktoś równie kumaty, co przebojowy?

Armia – Freak
Zaczęli rok od mocnego, ale zachowawczego „Der Prozess”. Nie przyłączyłem się wówczas do chóru entuzjastów, nie piałem, że to jak „Legenda” tylko bardziej. Ale progpunkowym „Freakiem” mnie kupili. Do tego stopnia, że nawet ten niefortunny angielski mi nie przeszkadza. Nieoczekiwane odrodzenie zespołu, który miałem za zakonserwowany na wieki. Tak trzymać!

Behemoth – Evangelion
Tłum świeżo upieczonych entuzjastów Behemotha w polskich mediach wprawia mnie w stan lekkiego zażenowania… Kto by pomyślał, że niemal we wszystkich redakcjach czai się tłum zakonspirowanych fanów death metalu. Szkoda, tylko że nie pisali o sukcesach zespołu, zanim Ner zaczął spotykać się z Dodą, na przykład półtora roku temu, kiedy Behemoth grał na Ozzfest. Co nie zmienia faktu, że zamieszanie wokół zespołu zasłużone, a „Evangelion” jest znakomitą płytą.

Biff – Ano
Pogodno rozmnaża się przez pączkowanie (albo przez podział). Biff jest mniej rockowy, ale poza tym ma najlepsze cechy szczecińskiej formacji – radość z grania, absurdalny humor i to anarchiczne podejście do muzycznej materii, które pozwala im na swobodne poruszanie się w niemal każdej stylistyce.

The Black Tapes – The Black Tapes
Tu się nie ma co rozpisywać. Zdrowy, punk’n’rollowy napierdziel. Czysta energia.

Blindead – Impulse (EP)
Nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie to obecnie najlepsza kapela metalowa w Polsce. Trzymam kciuki za kontrakt na Zachodzie, bo jak nie podpiszą za chwilę papierów z kimś w miarę poważnym to sczezną jak wielu przed nimi…

Dick4Dick – Summer Remains
Lubiłem ich koncerty, nie przepadałem za nagraniami. Ale „Summer Remains” to wielki krok naprzód. Połączenie rocka psychodelicznego z lat 70. z obciachowym, ale cudnie chwytliwym polskim popem sprzed ćwierćwiecza – z humorem, bez napinki, ze znamionami własnego stylu. Świetne.

Maciej Filipczuk – Metamuzyka
Objawienie. Punkrockowe oberki z odjechanym, Robotobibokowym napędem. Nie mogę przestać słuchać.

Furia – Grudzień za grudniem
Piekielnie ciepły w dłoniach śnieg / Czarny jak węgiel Ślonska / I w oczy ołów lany / Dymem hut / Chłodzony skwierczy / Jeszcze i jeszcze! – dawno blackmetalowa płyta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Moc.

Gaba Kulka – Hat, Rabbit
Świetna płyta i wielka obietnica na przyszłość. Dzisiaj Gaba dopiero rozkwita. Strach pomyśleć, czym zaowocuje.

Hey – Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
Wiadomo. Pracowici jak mrówki, utalentowani jak… hmm… ktoś bardzo utalentowany 😉 Na polskiej scenie rokowej nie ma innego zespołu, który po tylu latach wciąż potrafiłby się wymyślać na nowo i nagrywać tak dobre płyty.

Indigo Tree – Lullabies of Love and Death
Cicho, ale niepokojąco. Przystępnie, ale psychodelicznie. Jeden z najciekawszych debiutów minionego roku i wielka obietnica na przyszłość.

Kapela Ze Wsi Warszawa – Infinity
Ludowo, ale ponadgatunkowo. Eklektycznie. Pomysłowo. No i tak po prostu – potrafią napisać sobie zajebiste numery i świetnie je wykonać.

Kucz/Kulka – Sleepwalk
Ta płyta powstawała bardzo długo i miała brzmieć zupełnie inaczej. Na początku były wielowarstwowe, mroczne, ambientowe dywany Kucza, potem kilka wersji przejściowych, z innymi głosami, aż w końcu to, co znacie. Chwytliwe, zgrabne piosenki z unikalnym drugim dnem. Trzymam kciuki za kontynuację tego projektu. Bo wierzę, że tak utalentowane postaci jak Gaba i Konrad są w stanie nagrać znowu coś dobrego i wiem, że na pewno nie będą się powtarzać.

Lachowicz – Pigs_Joys And Organs
Zaskoczył mnie rockowy pazur tej płyty. Czyżbyś Jacku zatęsknił do Ścianki? Tak czy owak, znakomity album. Niestety, bez szans na większe powodzenie. Nie dość, że po angielsku i bez radiowego hitu, to jeszcze wydany w okresie złotych dzwoneczków, pluszowych łosi i samoubierających się choinek Maide in China. Kto przegapił, niech natychmiast nadrobi zaległości.

Anita Lipnicka – Hard Land of Wonder
Bardzo urocze dziewczyńskie smęcenie. Raczej ze słusznymi długami u Badalamentiego, PJ Harvey czy Nicka Cave’a, niż w polskiej tradycji „nadwrażliwa okularnica w krainie łagodności”.

Lost Soul – Immerse in Infinity
Wszyscy zajęli się porównywania Vadera z Behemothem i w tym zgiełku niemal przepadła doskonała płyta Lost Soul. To death metal z ambicjami i wyobraźnią, zagrany na najwyższym światowym poziomie. Tylko nie dajcie się odstraszyć okładką.

L.U.C. – Zrozumieć Polskę 39/89
Facet z artystycznym ADHD, w dodatku straszny gaduła – tutaj spokojny i milczący. Ze względu na ciężar gatunkowy tematyki nie słucham tej płyty z nadzwyczajną przyjemnością, ale z szacunkiem chylę czoła. Odważna, świetnie zrealizowana wizja.

Julia Marcell – It Might Like You
Płyta niby sprzed roku, ale w Polsce ukazała się dopiero jesienią. Jeden z mocniejszych debiutów ostatnich lat.

Nathalie and the Loners – Go, Dare
A może Orchid “Driving with a Hand Brake On”? Rok temu nie wiedziałem o istnieniu tej pani. Dzisiaj upatruję w Natalii Fiedorczuk jedną z największych nadziei polskiej sceny indierockowej (czy tam nawet indiepopowej, jak chcecie). Przebojowa i zabawna na scenie z Happy Pills, melancholijnie pogodna w Orchid, uroczo neurotyczna w Nathalie and the Loners… Jestem fanem.

Pablopavo – Telehon
Nie przepadam za reggae więc umknęła mi ta postać. Świetny tekściarz, przekonujący wokalista i przede wszystkim osobnik z charakterem przez duże CH. Jego łobuzerskie, miejskie ballady, które zarazem mają potencjał pokoleniowych przebojów, to jedno z najfajniejszych wydarzeń roku w polskiej muzyce. Coś jak Maleńczuk 20 lat później, tylko 50 procent jaśniej.

Paristetris – Paristetris
Pozwolą Państwo, że powtórzę swą laudację z „Przekroju”: „Od lirycznych uniesień po jazzgotliwe połamańce. I ten głos… Gdyby taką płytę nagrał Mike Patton, chwalilibyście go za powrót do wysokiej formy.” A teraz uściślę – głos oczywiście należy do cudownej Candelarii Saenz Valiente, a ten Mike Patton tu po to, by uzmysłowić kochającym Pattona krajanom, że Paristetris jest fajne, odważne i eklektyczne. A nie dlatego, że jest podobne do Faith No More 😉

Pustki – Kalambury
Ładne wiersze wybrali. Ciekawie je interpretują. I w ogóle fajnie grają. A zaśpiewana przez Artura Rojka „Nieodwaga” to jedna z najlepszych polskich piosenek minionego roku.

Tides From Nebula – Aura
Wolę ich w wersji koncertowej, ale płyta to zawsze jakiś pretekst, by o zespole przypomnieć. Mam nadzieję, że na następnej uda im się odtworzyć ten flow, tę atmosferę, którą tak urzekają, kiedy grają na żywo. To rzadki przykład zespołu, który nie ma (jeszcze – wierzę, że to przyjdzie) wielkich kompozycji czy imponujących umiejętności technicznych, ale ma to ”coś”.

Tomasz Stańko Quintet – Dark Eyes
Jak przygoda to tylko w Warszawie, jak nudzić się to tylko przy płytach z ECM. Na poziomie kompozycji żadna wielka gra się tu nie toczy, ale to brzmienie trąbki pana Tomasza…

Vader – Necropolis
Powrót do przeszłości – jeśli chodzi o kompozycje i sposób kreowania atmosfery, ale brzmienie mięsiste, potężne, współczesne. Nie wiem tylko, czemu Nuclear Blast zdecydował wydać się nowego Vadera dokładnie w tym samym czasie, co Behemotha? Chodziło o to, że konkurencja działa mobilizująco? Kogo jak kogo, ale tych dwóch zespołów chyba nie trzeba mobilizować, za to antagonizowanie ich fanów to słaby pomysł…

Dupa pana redaktora

Zamiast zgadywać, jak się wiedzie polskim artystom za granicą, albo – co gorsza – wierzyć ich polskim wytwórniom i menedżerom, staram się śledzić publikacje na temat polskich muzyków w prasie anglojęzycznej (bo do niemieckiego w ogólniaku się nie przyłożyłem, nad czym dzisiaj bardzo boleję). Nie żeby to było jakieś szczególnie czasochłonne zajęcie, bo do mainstreamu nic z Polski jeszcze się nie przedarło, a choć w paru niszach – jak jazz, metal, poważka czy elektronika – dzielnie stajemy, przewagi naszych na obcej ziemi wciąż pozostają raczej wyjątkami, niż regułą.

Gdyby było inaczej, redaktor „Decibel Magazine” nie pozwoliłby sobie na taki spektakularny polish joke w recenzji, entuzjastycznej skądinąd, nowej płyty Vadera. Oto zamiast leadu mamy zaskakującą sentencję w naszym ojczystym języku: „Moja dupa i twoja twarz to bliźniacy”. No, boki zrywać. Szczególnie zabawne musi się to wydawać zespołowi, który w pocie czoła pracował nad płytą i na pewno z zainteresowaniem wyglądał recenzji w najważniejszym chyba amerykańskim magazynie o muzyce ekstremalnej.

Chyba jednak wolę czytać o dupie Chrisa Dicka (swoją drogą, koleżko, z takim nazwiskiem nie porywałbym się na dowcipasy o częściach ciała), niż zapoznawać się z wywodami o polskiej muzyce i kontrkulturze w ogóle, snutymi przez recenzenta magazynu „Wire”.
Kiedy dowiedziałem się, że berlińska wytwórnia Eastblok Music szykuje składankę z polskim reggae, dubem i ich rozrywkowymi okolicami, bardzom się uradował. Choć na co dzień mój kontakt z reggae ogranicza się do The Clash i Bad Brains, dostrzegłem w tym projekcie rzadką szansę dla polskich artystów na prężenie muskułów na zachód od Odry. Na fali euforii posłałem nawet miłemu koledze z Niemiec kilka linków… Kompilacja już jest na rynku, dzięki czemu dziś w recenzji „Polska Rootz” mogę czytać opowieść pana Steve’a Barkera o tym, jak w latach 80. odziane w żółć, zieleń i czerwień tłumy spotykały się w stoczniach (?) gdańskich i buntowały przeciw systemowi, i zastanawiam, po co to wszystko? Czy to wytwórnia płytę, która powinna po prostu służyć dobrej zabawie, próbuje sprzedać przy pomocy jakiejś naciąganej martyrologii? A może recenzent „Wire” słyszał o festiwalu „Solidarność Anti-Apartheid”, który odbył się 13 grudnia 1989 roku, pobieżnie rzucił okiem na towarzyszącego płycie press-release’a i resztę już sam sobie dośpiewał, żeby recenzja miała swoją dramaturgię?

To i tak nic, przy teorii zawartej już w pierwszym zdaniu tekstu – że PRL był przesiąknięty reggae i dubem. W życiu bym na to nie wpadł. No, ale jak w „Wire” napisali, to musi być prawda.

FAQ

1. Kiedy będzie książka o Vaderze?

Już niedługo. Zapewne tuż po wydaniu nowej płyty zespołu.

2. Czy to prawda, że tłumaczysz to czy tamto, albo piszesz to i owo?

Nieprawda. Jako że chcę być kochany i podziwiany, o wszystkich (no, prawie) fajnych pomysłach informuję Państwa na bieżąco na tym blogu. A jeśli nie informuję, to znaczy, że się nie dzieje.

3. Czy będzie powrót Lux Occulta?

Nie wiem. Jeśli znajdziemy na to czas i fajnie nam się będzie grało, to może będzie, bo mamy jeszcze parę pomysłów. Jeśli znajdziemy na to czas, ale nie będzie nam się fajnie grało, to pewnie zagramy ze dwa koncerty, żeby znów się poczuć pięknie i młodo, i damy sobie spokój. A jeśli nie znajdziemy czasu, to nie będzie.

4. Co się stało z polskim MySpace?

Biuro w Polsce zostało zamknięte. Proszę mnie nie pytać, jak coś tam teraz można załatwić, jakie są plany, albo czemu coś nie działa, bo nie jestem już pracownikiem tej firmy.

5. I gdzie się teraz biedniuteńki podziejesz?

Już się podziałem. Po siedmiu latach tułaczki wróciłem do macierzy – od kilku dni jestem brand managerem w Interii, gdzie będę robił różne fajne rzeczy. Trochę też będę pisał, już od najbliższego poniedziałku, więc jeśli kogoś to interesuje – zapraszam. Pracy jest dużo, atmosfera przyjazna, przyszłość świetlista. A nie, przepraszam, świetlana. Świetlisty to jest Szlak.

6. Co w takim razie z „Przekrojem”?

Wszystko w porządku, trwam na posterunku.

66. A w domu?

Dziękuję, wszyscy zdrowi.

Brit & hit

Brit Awards
Rozpisywałem się o Grammy’s i Fryderykach, więc ktoś pewnie mógłby się spodziewać, że poświęcę choć słowo Brit Awards, wręczonym tym i owym 18 lutego. No dobrze, poświęcę: Słabo… Mają taki rynek, taki ruch w interesie, a wyborów dokonują oczywistych i nudnych jak flaki z olejem. Nieliczne niespodzianki, jak statuetka dla Iron Maiden jako najlepszej grupy koncertowej, to jakiś żart. Świadczy nie tyle dobrze o Maiden, co źle o całej reszcie. Chociaż, na co słusznie zwrócił uwagę w swoim tekście o nagrodach Grammy Bartek, rok 2008 należał raczej do Jankesów, niż Brytyjczyków. Wahadło znów się wychyliło za Ocean – i dobrze, jest jakiś ruch w interesie.

Hit Generator
Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć też B. Obejrzałem. Miało być fajnie, a wyszło jak zwykle. Głównym bohaterem programu jest pan scenograf, który dekoracją karkołomnie łączącą wiejską dyskotekę, bazylikę w Licheniu i lądującego Sokoła Millenium skutecznie odwraca uwagę od wykonawców. Może i dobrze, bo w szranki stanęli ci co zawsze, a za listek figowy posłużył zespół Fat Belly Family (chyba jacyś moi krewni?), który nie dość, że był po prostu słaby, to jeszcze spóźniony ze swoją propozycją o jakieś 15 lat. Niedawno tłumaczyłem Bartkowi Chacińskiemu, że grunge już nie jest obciachowy, że tyle lat minęło, że stał się vintage i lada moment znowu będzie cool. Żartowałem!!! Grunge wciąż nie jest fajny, proszę go nie reanimować, nie wskrzeszać. Słuchać płyt w domu można, udawać Pearl Jam nie. To oficjalne! 😉
Co jeszcze? Jury. Zbyszek Hołdys, który obiecywał, że będzie surowy, a wszystkich litościwie chwalił. Ten drugi pan, który odgrażał się, że jest znany ze złośliwości, a też chwalił. Przywalił się tylko do aranżu piosenki Piaska, za to nie wiedzieć czemu nie miał wiele do powiedzenia na temat aranżu Fat Belly Family czy Pectus (tych z kolei czepiał się o to, że puścili z samplera jakieś akustyczne pitu-pitu, choć regulamin im na to pozwalał), nie mówiąc już o tym, że kompozycja Braci zdała mu się doskonała. No, ale Bracia w ogóle mieli wysokie notowania u jurorów. Pani Jungowska na ten przykład stwierdziła, że śpiewak był „jak Sting, jak Niemen i jeszcze jak goście z Queen”. Nie będę się jednak nad nią pastwił, wystarczy, że parę milionów Polaków widziało w jej oczach przerażenie i zagubienie. Dlaczego więc zgodziła się na udział w awanturze, której w ogóle nie czuje? Przegrała zakład?
Zmroziło mnie pod koniec, kiedy Hołdys zapowiedział, że to tylko nieśmiały początek, że będą wykonawcy z różnych parafii i że nawet Vader może się pojawić. Doceniam intencje, niewątpliwie chwalebne, ale Zbyszku, po co to Vaderowi? Po co im występ w tej świątyni kiczu, dla publiczności złożonej z nastolatek w różowych bluzeczkach (chociaż, zobaczyć ich miny podczas setu Vadera – bezcenne :-)), po co mieliby konfrontować jakiś „Decapitated Saints” czy inny „Crucified Ones” z nową propozycją Beaty Kozidrak, Mezo czy Justyny Steczkowskiej?
Plusy? Były. Pierwszy, największy – oni naprawdę grają i śpiewają na żywo. Drugi – gwiazdy występują na równych prawach z debiutantami, w dodatku wszyscy prezentują premierowy materiał.
Rokowania? Nic z tego nie będzie. Fani muzyki nie zdzierżą tej festyniarskiej formuły przeniesionej z formatów „Cośtam z gwiazdami”, natomiast wielbiciele tych ostatnich wynudzą się śmiertelnie, bo w „Hit generatorze” nie zobaczą majtek serialowej aktoreczki, nie sądzę też, by ktoś miał kogoś zwyzywać lub nakłaniać do robienia loda. A że wokalista zafałszował, albo gitarzysta skiksował? To przecież żadne emocje… No i to, co dla mnie jest zaletą, dla innych będzie przeszkodą nie do przejścia. Nowe piosenki. Nawet jeśli pojawi się tam wspomniana Beata K., to bez „Szklanki wody” czy innej „Białej armii”, ale z utworem, którego naród jeszcze nie zna na pamięć. Czy naród jest na to gotowy?
. . . . .

Cały weekend spędziłem na porządkach. W tym na przekopywaniu twardziela komputera, którego nie włączałem od 2005 roku. Spośród wielu rzeczy pożytecznych, acz zapomnianych oraz strasznych, acz śmiesznych, chciałbym zaprezentować Państwu zdjęcie z czasów, kiedy byłem jeszcze piękny, młody i w dodatku śpiewałem szatański metal. Zrobione zostało na festiwalu Castle Party w Bolkowie, a jego autorem jest Witek Kiełtyka, perkusista Decapitated. Może dlatego głównym bohaterem foty jest zestaw perkusyjny, w dodatku promieniujący zupełnie nieziemskim światłem? Ech, łezka się w oku kręci. Trzymaj się chłopaku, gdziekolwiek jesteś…
locastle

Jutro wykopalisk ciąg dalszy.

W drodze

Trasa Kraków – Katowice – Warszawa – Wrocław – Kraków. Ponad 12 godzin w pociągu, do tego pięć, może sześć w autokarze. Czasem w miłym towarzystwie, zwykle zupełnie bez towarzystwa, za to z iPodem w uszach (nowy Antony, koncertowe Justice, ostatni Why?, pierwszy Homo Twist, jakiś Bob Dylan, i dalej wszystko, co się da, od Tomasza Stańki przez Macy Gray po Burzum) i książką („Czarodziejska góra” Manna, w ramach nadrabiania haniebnych lekturowych zaległości ;-)) lub gazetą (w „GW” znakomity esej o Rosji, w „Wired” bardzo ciekawy tekst o wczesnym wykrywaniu raka) na kolanach. Niemało czasu na myślenie i wystarczająco, by co ciekawsze myśli zanotować. Zimne jajecznice w hotelach, odgrzewane schabowe w Warsie, dużo piwa wieczorami, dużo coli z rana.

W Katowicach i Warszawie znów miałem okazję poczuć się metalowcem pełną gębą i było to bardzo miłe uczucie. Spotkanie z dawno nie widzianymi kumplami, męskie rozmowy o życiu do białego rana i dużo głośnej muzyki. Vader w nowym składzie daje radę. To znaczy, Paweł, nowy bębniarz daje radę, bo co do Wacka i Reyasha nigdy nie miałem wątpliwości. Jeszcze trasa, może dwie, na okrzepnięcie, na dotarcie się na zakrętach i kto wie, czy nie będzie to najsprawniejszy muzycznie skład Vadera… Nic dziwnego, że Peter odżył, jest w wyraźnie lepszym nastroju, niż pół roku temu. Puszczał mi dwa nowe numery, w wersjach demo oczywiście, bo do studia wchodzą dopiero wiosną. Jeden świetny, zdaje mi się, że nawiązujący otwarcie do „Black to the Blind”, natomiast drugi chyba nie gorszy, ale dość odmienny od tego, do czego przyzwyczaił nas Vader. Będzie dobrze.

Deicide pierwszy raz widziałem na żywo 10 lat temu. Wtedy nie byli zespołem deathmetalowym. Byli nowym Slayerem, byli nie z tej ziemi, byli wysłannikami piekieł, którzy tylko dla wygody przybrali formę istot ludzkich (bo jak tu grać kopytem na basie?!). Dopóki my wierzyliśmy w jego nadprzyrodzone pochodzenie, wszystko było w porządku, ale gdy uwierzył w nie sam Glen Benton, dobra passa minęła… Arogancja i bufonada, olewanie fanów i dziennikarzy, konflikty z innymi muzykami i członkami własnego zespołu, zrywanie umów i – last but zdecydowanie not least – trwający od „Once upon the Cross” kryzys twórczy. To wszystko zniszczyło mroczną legendę Deicide, zmiotło ich z pozycji liderów gatunku. Dzisiaj Deicide można po prostu posłuchać, nie trzeba się do nich modlić, nie trzeba się ich bać.
Zresztą jak tu się bać zespołu, w którym blond bestie Hoffmanów zastąpili wiecznie rozradowany Jack Owen oraz Ralph Santolla, ten piekielnie zdolny abnegat, który na obu koncertach, które miałem okazję widzieć, ledwie trzymał się na nogach, ale grał (prawie) bez pomyłek. W ich towarzystwie nawet Glen Benton nabrał ludzkich cech. Uśmiechał się pomiędzy utworami (!), rubasznie zagadywał publiczność i był wyraźnie zachwycony, kiedy podczas warszawskiego koncertu posypał się na niego zza kulis grad bananów i mandarynek. A kiedy już zszedł ze sceny, dołączył do trwającej na zapleczu powszechnej biesiady i popijając czerwone wino, zabawiał zgromadzonych parodiowaniem Lemmy’ego. You know I’m born to lose and gambling’s for fools… – wydzierał się z charakterystyczną chrypką. Pamiętacie, jak to było, gdy ktoś powiedział, że nie ma Świętego Mikołaja? Otóż ja w nocy z czwartku na piątek dowiedziałem się, że Glen Benton nie jest ani diabłem wcielonym, ani nawet dupkiem, jakim mi się ostatnio wydawał. Cóż za miłe rozczarowanie 😉

W piątek krótka wizyta w redakcji „Przekroju”. Te kilka zdań zamienionych z Małgosią (przywiozła mi z wycieczki do Szwecji upominek w postaci płyty I’m From Barcelona – słyszeliście kiedyś o fajniejszej szefowej? :-)), Bartkiem i Mariuszem to zawsze miłe doświadczenie. Tym bardziej, że nieraz dotyczą problemów równie fundamentalnych, co radosnych. W piątek na przykład musieliśmy zdecydować czy jeden z tekstów lepiej zilustrować zdjęciem Eryki Badu, czy może Jennifer Lopez. Zgadnijcie, kogo wybraliśmy? 😉
Wieczorem delikatna domówka u przyjaciół. Również pełna muzyki – pan domu puszczał co lepsze smakołyki ze swojej imponującej kolekcji płyt (prawie niczego nie znałem, za to prawie wszystko mi się podobało!), a dwoje obecnych tamże artystów chwaliło się swoimi nowymi nagraniami. Były ploteczki, były anegdoty, ale rozprawialiśmy też o tym, co zrobić, żeby było lepiej. Stop. Przeczytaliście uważnie ostatnie zdanie? Nie lamentowaliśmy, nie narzekaliśmy na to, jak jest źle, nie szukaliśmy winnych, nie nadmuchiwaliśmy teorii spiskowych – ale omawialiśmy mniej lub bardziej abstrakcyjne pomysły na to, co zrobić, żeby dobra muzyka w Polsce miała się jeszcze lepiej. Bardzo pozytywny wieczór.

Sobota. Wrocław. Klub Firlej. Koncert Helmet, którego kiedyś byłem wielkim fanem. Jak się jednak okazało, nie na tyle wielkim, by wytrzymać na sali więcej, niż trzy kawałki. Chociaż z miejsca, w którym stałem widziałem niewiele, muszę przyznać, że zabrzmieli świetnie – wybrałem jednak miłe towarzystwo tubylców, również związanych zawodowo z muzyką, więc większość koncertu śledziłem jednym okiem, na telebimie. Nie żałuję, bo poznałem fajnych ludzi, którzy pod górkę oraz pod wiatr pchają wózek z tymi swoimi niszowymi, niekomercyjnymi, niedzisiejszymi pomysłami. Czasem odnoszą mniejszy lub większy sukces, zwykle po prostu wychodzą na swoje, nieraz dokładają do interesu – ale i tak czerpią z tego wszystkiego radość.

Tak, to była udana podróż. Idę spać.

Od urodzin Vadera do historii komunizmu

W sobotę obchodziliśmy 25. urodziny Vadera. Świetne kapele, zatrzęsienie starych dobrych znajomych (niektórych nie widziałem od lat), no i okazja odpowiednia do biesiady – ćwierć wieku pod górkę, ale za to z wielkim hukiem. Szkoda, że tuż przed koncertem sprawa się rypła i wszyscy dowiedzieli się, że Darek odchodzi do Dimmu Borgir (swoją drogą gratulacje, to transfer roku w polskim metalu – jeśli nie dekady), a Mauser postanowił skupić się wyłącznie na swoim projekcie UnSun (w który Century Media inwestują stertę pieniędzy, więc kto wie, może doczekamy się pierwszej polskiej gwiazdy światowych list przebojów). No i OK, życzę im jak najlepiej, a Peter oczywiście sobie poradzi, bo Vader to on. Lada moment znajdzie więc nowych muzyków, bo chętnych, z tego co wiem, nie brakuje. Niestety, w związku z całym tym zamieszaniem atmosfera imprezy chwilami była nienajlepsza. Niby urodziny, a jednak trochę stypa…

Całodniową sobotnią masakrę w Stodole odreagowałem w poniedziałek na półakustycznym koncercie Jeffrey’a Lewisa i jego dwóch kolegów, a raczej brata i kolegi, z The Jitters. Zabawna historia z tym koncertem, bo jego organizatorka i wierna fanka artysty zarazem, zadłużyła się po uszy, żeby piosenkarza do Krakowa ściagnąć (w dodatku srogo przepłacając moim skromnym zdaniem) i na dodatek w przeddzień sztuki, czy raczej przednoc, została przyłapana przez organy ścigania na partyzanckim plakatowaniu miasta i osadzona w areszcie. Doszedł więc dodatkowy wydatek, na kaucję, żeby mogła zorganizowaną przez siebie imprezę zobaczyć. Rock’n’roll pełną gębą! 🙂 [PS. Jak się okazuje, jednak było odrobinę mniej rockandrollowo 😉 – szczegóły w komentarzach – JS]

A sam występ Lewisa? Świetny, z jednym momentem absolutnie rewelacyjnym i jednym zgrzytem. Rewelacyjny był trwający nieco ponad kwadrans wykład na temat historii nowojorskiego punk rocka, w latach 1950-75, a więc właściwie naukowy dowód na to, że punk to tylko nieco bardziej pyskate i zaawansowane technologicznie dziecko amerykańskiej muzyki folk. Oczywiście, Jeff swoje wywody bogato ilustrował muzyką, kilkunastosekundowymi pigułami – to zmieniając się w Dylana, to znów w Reeda, Popa (tak, tak, Stooges to Detroit, ale płytę nagrywali w New Yorku, z Calem, więc wszystko zostaje w rodzinie) albo Patti Smith. Doskonały występ, niemal kabaretowy, ale i naprawdę kawał historii muzyki! O, znalazłem nawet wersję sprzed paru lat, nieco krótszą, ale i tak warto zobaczyć, jeśli ktoś nie miał okazji na żywo.

A zgrzyt? Lewis to nie tylko kompozytor, tekściarz i śpiewak, ale również ceniony autor komiksów. Kilka razy więc tego wieczoru odkładał gitarę i mamrotał jakąś historię, przewracając kartki wielkiego zeszytu, co miało być formą teledysku bez telewizora. Opowieść o czerwonej dłoni, przy której pomocy podmiot liryczny rozprawił się z autokarem pełnym zakonnic była nawet zabawna, ale już krótka historia komunizmu w Rosji – zupełnie nie. Oto bowiem okazało sie, że komunizm był fajny, chłopi dostali ziemię na własność, dostęp do edukacji i ochrony zdrowia, wolne wybory, i wszyscy żyliby długo i szczęśliwie, gdyby tylko rząd radziecki był nieco mniej paranoiczny (sic!). O kolektywizacji, NKWD, Gułagu, Planie Pięcioletnim i innych wynalazkach władzy radzieckiej na uniwersytetach Wschodniego Wybrzeża nie mówią? Słuchając tych bzdur napotkałem wzrok jakiegoś chłopaka. „Ale pierdoli” – szepnął w moją stronę. Lepiej bym tego podsumować nie umiał.

Plan doskonały

Kolejna Metalmania przeszła do historii. Znajomych zatrzęsienie, miłych mniej lub bardziej spodziewanych spotkań bez liku, ale że jestem w trakcie wiosennego odtruwania (tudzież umartwiania) organizmu, za nic do baru zaciągnąć się nie dałem. Poza tym, sławiący uroki zachodu słońca metal gotycki i romantyczny black metal z klawiszami przestały się cieszyć popularnością, a co za tym idzie, czarnych mew teraz na koncertach jak na lekarstwo… Thrash i death metal przyciąga głównie brzuchatych dziadów mego pokroju, zerkać dziewczętom w dekolty się nie dało, więc pilnie śledziłem to, co działo się na scenie. Dużej, bo dwie przymiarki do małej (fragmenty koncertów Drone i Mortal Sin) uświadczyły mnie w przekonaniu, że nie trzeba się tam zapuszczać.

Immolation – to chyba mój ulubiony zespół deathmetalowy, więc radowała mi się gęba na koncercie, mimo niezbyt selektywnego brzmienia (prawa strona obrzydliwie smażyła). Po zejściu ze sceny Dolan i Vigna przez bite 10 godzin plątali się po antresoli Spodka i bratali z fanami, więc jeśli jest jakiś wielbiciel Immolation, który był wczoraj w Katowicach, chciał mieć autograf i/lub zdjęcie z Jankesami, i nie ma – to musi być straszną dupą 🙂 

Flotsam And Jetsam – poniżej oczekiwań. Myślałem, że będą w tej samej klasie co ich kumple z sąsiedztwa, czyli Sacred Reich (mam na myśli występ na Wacken z ostatniego lata), ale niestety. Pożytek z tego koncertu był taki, że kolejnych idoli z lat pacholęcych wreszcie na żywo zobaczyłem i więcej widzieć nie chcę.

Artillery – oczekiwania miałem niewielkie, więc nie miałem się czym zawieść, ale słabiutko, oj słabiutko. Ogólną wesołość budził basista, wyglądający jak… sam nie wiem jak, nie chciałbym obrażać księgowych, ani pracowników ZUS-u, ale na pewno nie nie wyglądał jak muzyk kapeli thrashmetalowej. W dodatku takiej, o której 20 lat temu mówiliśmy, że może zdetronizować Kreatora w Europie, że kto wie, może zagrozi Slayerowi. Kurczę, ale głupi byliśmy 20 lat temu 🙂

Marduk – ten nowy wokalista ma niezły atak, ale po 10 minutach miałem dość. Na antresoli wpadłem na Fazi’ego, basistę Kata, który nie mógł się nadziwić, że można zagrać cały koncert na dwóch dźwiękach. Chociaż lojalnie zaznaczył, że w którejś tam, na poły akustycznej wstawce dźwięki były cztery…

Vader – wiadomo. Oczywiście świetny, żywiołowy koncert, który w dodatku – jako pierwszy tego dnia – naprawdę dobrze zabrzmiał. No, może solówki Mauzera trochę za mocno waliły po uszach, ale trudno, metal to nie spacerek plażą. Nie ma miętkiej gry.

Satyricon – początek leśny i niemrawy, ale w końcówce powiało szatanem, aż miło. Bawił mnie nowy imidż Satyra, nieco zażenowało festyniarskie zmuszanie ludności do nucenia klawiszowego motywu z „Mother North” (ktoś tu bardzo chciałby być Ironem Maidenem), ale trzeba przyznać, że to jeden z nielicznych blackmetalowych zespołów, osobliwie ze Skandynawii, które wiedzą, do czego służy scena. Latem widziałem popisy koncertowe Immortal i Dimmu Borgir, i muszę przyznać, że Satyricon jest o klasę lepszy. Przynajmniej gitarzyści potrafią grać bez gapienia się na gryf jak sroka w kość.

Overkill – widziałem ich na żywo już tyle razy, że wystarczy do końca życia. I choć dawali radę, po pierwszej piosence wymknąłem się na antresolę, by w towarzystwie Barta z Hermh i jego uroczej małżonki spożyć herbatkę z cytrynką. Przy okazji dowiedziałem się, że Bart jest w posiadaniu taśmy z koncertem zespołu młodzieżowego Lux Occulta, o jakości dźwięku rzekomo wyśmienitej. Nie chce mi się wierzyć, bo to nagranie z czasów, kiedy dobrej jakości dźwięku nie umieliśmy z siebie wygenerować, ale posłuchamy, zobaczymy. Jeśli rzeczywiście będzie nieźle, to się te wykopaliska upubliczni, czemu nie…

Dillinger Escape Plan – na nich tam przyjechałem i nie zawiodłem się. To pieprzone zwierzęta! Uczestniczenie w koncercie DEP, osobliwie blisko sceny, to jak zderzenie z rozpędzonym pociągiem. Czy raczej kilkoma pociągami, pędzącymi w różnych kierunkach. Do tego oryginalna, świetnie dopasowana do muzyki oprawa sceniczna – sporo dymu, zero świateł z przodu, za to mocne oświetlenie zza pleców zespołu, ze szczególnym wskazaniem na stroboskopy. W miejscu, w którym stałem brzmienie było zaskakująco selektywne, jak na tak gęstą i poplątaną muzykę wręcz niemożliwie selektywne. Smaczków, których sporo na ostatniej płycie grupy, prawie nie było słychać, w sytuacji live mocniej eksponowane są ich siłowe, core’owe korzenie… Pewnie również dlatego Dillinger miał najsilniejszy elektorat negatywny – nie dość, że sporo luda wyemigrowało na antresolę w poszukiwaniu jadła i napojów, to jeszcze paru dzielnych wojowników plątało się pod sceną, pokazując faki piosenkarzom. Ale ani zespołowi, ani mi to nie przeszkadzało. Śmiem wręcz twierdzić, że dodawało to koncertowi interesującego posmaku całkowitej jazdy po bandzie 🙂

Megadeth – lubię, bardzo lubię. Za cuda na gitarze i ten szyderczy wokal Mustaine’a, cedzony zza zębów. Nie dostałem ani jednego, ani drugiego. Oczywiście, Dave swoje absurdalnie szybkie, thrashowe solówki odgrywał wyśmienicie, ale nowy gitarzysta – odmawiam nauczenia się jego nazwiska, bo mam nadzieję, że długo w Megadeth nie zagrzeje – zupełnie nie radził sobie z materiałem. Co było słychać szczególnie w „Hangar 18” (niestety) i w „Holy Wars” (zupełnie położył to cudne orientalne solo w pauzie) oraz w całkowicie niepotrzebnej solówce a capella. To dobry gitarzysta, ale nie dla Megadeth, gdzie wisi nad nim cień Marty’ego Friedmana. I paru innych, o klasę lepszych, jak Polanda czy Pitrelli’ego… W sumie niezły koncert, ale takie firmy jak Megadeth tylko „niezłych” grać nie powinny.

  

Fińska Demokratyczna Republika Metalowa

Nie widziałem finału polskich eliminacji do Eurowizji i nie żałuję. Dramatyczne zmagania Nataszy Urbańskiej z Isis Gee ominęły mnie, bo w olsztyńskim pubie Beczka spożywałem zupę gulaszową i piwo w towarzystwie pierwszego składu zespołu Vader, który zarzucił mnie wspomnieniami z czasów równie zamierzchłych, co bohaterskich. Chcecie próbkę?

Jest rok 1986, Katowice, pierwsza Metalmania. Jeden z muzyków Vadera podąża w stronę Spodka, gdy zatrzymuje go patrol ZOMO. Prowadzą go na posterunek. Tam wielki zomowiec, widząc bujną (jak na tamte czasy) fryzurę artysty, zwraca się do niego w te słowa:

– Wiesz, kiedyś jak widziałem takie długie włosy, to je obcinałem. Ale teraz już tego nie robię…

Tu muzyk odetchnął z ulgą. Nieco przedwcześnie.

– …teraz je kurwa wyrywam!

Dobre, co? Więcej podobnych perełek w książce, która ukaże się zapewne tuż po wakacjach. Ale wróćmy do Eurowizji. Otóż jeśli myślicie, że Finowie przed dwoma laty wysłali na konkurs formację Lordi w ramach kosztownego dowcipu, w ramach braku szacunku dla imprezy (a takie opinie, również podpisane przez kolegów parających się dziennikarstwem muzycznym czytuję regularnie) to pomyślcie jeszcze raz. Finowie wystawili Lordi, bo tak wygląda i brzmi muzyka pop w tym kraju. Od dobrych kilku lat listy przebojów niezmiennie okupują gwiazdy metalu i hard rocka (głównie lokalne, od HIM przez Apocalyptikę, Nightwish, 69 Eyes, Lordi właśnie, aż po Reverend Bizarre, Children Of Bodom i dziesiątki innych), a melodyjny metal stał się w Finlandii narodową specjalnością. Kiedy parę lat temu organizowałem liderowi Nightwish spotkania z dziennikarzami w Warszawie, przyszła również miła pani z fińskiej ambasady (nawiasem mówiąc okazało się później, że chrzcił ją dziadek Tuomasa, pastor), by złożyć artyście wyrazy szacunku. Wyobrażacie sobie, że polski dyplomata okazuje podobną atencję Vaderowi albo Behemothowi gdzieś tam, za górami i lasami? Finowie się swojego metalu nie wstydzą, bo po pierwsze wiedzą, że ci wszyscy spoceni oberwańcy z gitarami to świetna promocja dla kraju, a po drugie – wymierny dochód dla skarbu państwa.

Nie dziwujcie się więc, że Finlandię rok temu na Eurowizji znów reprezentowali metalowcy i że w tym roku nie będzie inaczej. Teräsbetoni do Lordi pod każdym względem daleko i z taką piosenką jak „Missä miehet ratsastaa” pewnie konkursu nie wygrają (chociaż ja esemesa wyślę, co mi tam), za to po takim występie kilkadziesiąt tysięcy płyt na starym kontynencie opchną. I o to chodzi, i tak trzymać.

Niech co Fińska Demokratyczna Republika Metalowa? Niech żyje!!!

Dwa pogrzeby i jedno wesele

Tydzień rozpoczęty od koncertu Vader / Behemoth / Frontside / Virgin Snatch w Stodole nie mógł być zły. Nie dość, że co druga gęba znajoma, to jeszcze kapele w dobrej formie. Ze szczególnym wskazaniem na Czterech Pancernych. Widziałem w ciągu ostatniego roku chyba z tuzin koncertów Vadera i ten był jednym z najlepszych, a już na pewno najlepszym klubowym – szkoda, że tak dobrze im nie szło równy rok temu, w tym samym miejscu, kiedy nagrywali DVD. No, ale tak już bywa. Tym razem mieli luz, a że byli w pędzie, po ponad miesięcznej trasie po USA, to pozamiatali tych wszystkich, którym jakimś cudem udało się przeżyć Behemotha. Dla mnie najważniejszym momentem tej imprezy był jednak cover Machine Head w wykonaniu Frontside, w którym gościnnie na scenie pojawił się Vogg. Jak na metalowca przystało, twardym jak skała, ale kiedy zobaczyłem Wacka na scenie, łzy napłynęły mi do oczu. Bo jedynym, strasznym minusem poniedziałkowej imprezy była okazja z jakiej została zorganizowana, czyli hołd i zarazem zbiórka pieniędzy dla rodziny Witka, perkusisty Decapitated oraz młodszego brata Wacka, który w listopadzie zginął w wypadku samochodowym w Rosji. Bardzo ucierpiał również wokalista, Covan, który wciąż walczy o zdrowie – na szczęście już nie o życie – w szpitalu. Zresztą pewnie o tym wszystkim wiecie, a jak nie wiecie, to poczytajcie tutaj i parę groszy, jeśli macie na zbyciu, prześlijcie.

Wracając do Wacka, trudno w to uwierzyć, ale… schudł. Od blisko trzech miesięcy żyje wypadkiem, nie może się pogodzić ze stratą brata, a choć takie koncerty jak ten w Stodole są niezwykle chwalebne i potrzebne, równocześnie są jak kolejne etapy pogrzebu, nie pozwalają się zabliźnić świeżym ranom. Okropna sprawa. I tym wspanialszy widok Wacka w swoim żywiole, na scenie, czerpiącego energię z gitary, która jak zwykle pod jego palcami sypała gromy na lewo i prawo. Bo Vogg to prawdopodobnie najlepszy gitarzysta metalowy w tym kraju i jeden z najlepszych na świecie – i nie mówię tego, bo ze mną grał, przeciwnie: on ze mną grał, bo jest najlepszy 😉 – i na pewno wróci z takim materiałem, że buty nam wszystkim pospadają. Tym bardziej, że ostatnia rzecz, jakiej życzyłby sobie Witek, to żeby Wacek zawiesił gitarę na kołku…

W środę zaliczyłem przedpremierowy pokaz „Control” w Muranowie. Nawet gdyby mi się nie podobał, nigdy bym złego słowa nie powiedział na film, w którym połowa piosenek to najlepsze rzeczy Bowiego, a druga połowa – oczywiście Joy Division. Ale owszem, podobał mi się, bardzo. Po pierwsze ze względu na fenomenalne, klimatyczne zdjęcia (choć to przecież żadna niespodzianka, charakterystyczny styl Corbijna wyłazi z każdego kadru), po drugie dlatego, że postać Curtisa nie została tu nadmiernie wyidealizowana, czego się obawiałem (choć trochę za ładny jest, chyba wolę wersję z „24 Hour Party People”), a po trzecie dlatego, że dawno (a może w ogóle?) nie widziałem filmu fabularnego w którym zespół grający na próbie, w studiu czy garażu wyglądałby i brzmiałby tak autentycznie. Niczego bowiem bardziej nienawidzę, niż aktorów udających muzyków 🙂

Ach tak, potwierdzam. „Control” jest tak smutny jak mówią. Może nawet bardziej.

Na koniec tygodnia miły akcent – mój „Przekrojowy” tekst o powrocie Michaela Jacksona został zauważony przez grono ostatnich prawdziwych fanów artysty, co zaowocowało kilkoma miłymi listami, tudzież komentarzami. Powiem wam, że to dość niezwykłe uczucie, napisać artykuł za który nikt mnie nie chce zlinczować. Ale nie, nie podoba mi się na tyle, żebym już nie knuł, komu by tu się następnym tekstem narazić 🙂