Nie regulować odbiorników!

Przecieram ze zdumienia zaspane oczęta – Moja Adrenalina w „Dzień Dobry TVN”! Powód ku temu rzeczywiście gruby na tyle, że nawet telewizja śniadaniowa nie mogła się oprzeć. Oto bowiem na ścieżce dźwiękowej „Essential Killing”, nagrodzonego w Wenecji filmu Jerzego Skolimowskiego, pojawiły się dwa utwory warszawskiego kwartetu – „nietoleruje-bije” i „y dopatrzenia”. Ciekawa sprawa, dobrze byłoby sprawdzić, dlaczego właśnie ich pan reżyser zaszczycił swoim wyborem…

Mogło być pięknie, tym bardziej, że Mojej Adrenalinie pozwolono zagrać jeden numer w studiu. Niestety, wyszło jak zwykle – prowadzący wykorzystali wizytę grupy do powtórzenia wszystkich nieśmiesznych dowcipów i wszystkich stereotypów o metalu, jakie udało im się spamiętać.

Zaczęło się od dowcipasów, że Kindze Rusin szumi w głowie po próbie zespołu. Za to wyznanie Rafała, gitarzysty, że muzyka jest dla niego przedłużeniem medytacji, wywołało ogólną wesołość. No bo jakże to tak, tu medytacja i wyciszenie, a tu taka napierdalanka, że aż pani Kinga globusa dostała… Kiedy Bartosz Węglarczyk usłyszał, że jeden z muzyków pracuje w branży turystycznej, błysnął pytaniem: Co, sprzedajesz wycieczki do piekła?, a gdy już zespół złapał za instrumenty, nie mogło zabraknąć sakramentalnego: Prosimy nie regulować odbiorników. Bartoszu Węglarczyku, ile ty masz lat? Osiemdziesiąt? Pierwszy raz widziałeś na oczy gitarę elektryczną?

Jak na ironię, powstająca właśnie druga płyta Mojej Adrenaliny (jej roboczy tytuł brzmi „abcdefghijklmnoprstuwxyz”) opisywać będzie zjawisko nazwane przez członków zespołu „kapitulacją języka”. Trudno się dziwić, jeśli na każdym kroku mają takie źródła inspiracji.

Moja Adrenalina nie dała ciała. Zagrali świetnie, a pomiędzy błyskotliwymi żartami prowadzących, Karol i Rafał próbowali wcisnąć kilka ciekawych informacji. Niestety, wizyta grupy w „DD TVN” została wzięta przez niebieską telewizję w olbrzymi cudzysłów, brakowało tylko pędzącego dołem scrolla: Szanowni Państwo, ten stary wariat Skolimowski wpuścił ich co prawda do filmu, ale jak widzicie, to nic poważnego, to hałaśliwa zabawa małolatów. Nie interesujcie się tym. Nic tam nie ma.

Na szczęście w dalszej części programu „Dzień Dobry TVN” zajęło się już prawdziwą muzyką, robioną przez naprawdę utalentowanych artystów. Dowiedziałem się, że mistrz Rubik odnosi w Ameryce oszałamiające sukcesy, a Mezo masakrujący Grechutę parę minut później był „fajny bardzo” i Węglarczyk był szczęśliwy, że dzięki młodym ludziom piękna polska poezja żyje. No i pięknie, i dzień dobry, ja też panu redaktorowi życzę słodkiego miłego życia.

Teraz on

Ulica Wiejska, Warszawa. Jesteśmy przed budynkiem Sejmu. Tomasz Sekielski podchodzi do Kazimierza Kutza.
Wcieliłem się w dokumentalistę, robię film – zagaja dziennikarz.
Kurwa, czy to jest dobra droga? – głośno wyraża swoje wątpliwości poseł.
Nie trzeba mu się dziwić. Dla polityków, niezależnie od przynależności partyjnej, biografii, zasług i – a może szczególnie – pielęgnowanego na co dzień wizerunku, dokument „Władcy marionetek”, pokazany wczoraj przez TVN, to nic dobrego. To grzebanie w śmietniku historii (najnowszej), to rozdrapywanie pięknie zabliźnionych ran, szukanie dziury w całym.
Owszem, można się zżymać, że Sekielski czasem zbyt długo zajmuje się pierdołami, że niektóre tanie i efekciarskie chwyty chyba przejął od bohaterów swojego filmów, że czasem za mocno jedzie Moorem, albo że opieranie dziennikarskiego śledztwa na wynurzeniach kogoś takiego jak pan Tymochowicz to nienajlepszy pomysł… Ale to wszystko nie zmienia faktu, że Tomasz Sekielski zrobił dobry film o czymś bardzo ważnym. Nie, to nie jest o politykach i ich mniej lub bardziej szkodliwych kłamstwach. To film o naszej krótkiej pamięci, o naszym grzechu zaniechania, o tym że wolimy być ładnie okłamywani, niż przyjąć na siebie trud rozliczania naszych przedstawicieli z przedwyborczych obietnic.
Jeśli tak ma wyglądać zapowiadana przez TVN rezygnacja z publicystyki, to ja poproszę o więcej. I mam nadzieję, że stacja, która zdecydowała się ten film zrealizować i pokazać, wykaże się konsekwencją i zmusi jego bohaterów do skomentowania tego, co zobaczyliśmy. Codziennie zapraszacie polityków i dajecie im mówić, co chcą. Może dla odmiany, niech powiedzą to, co powinni?

Wiosenna ramówka

W kraju wielkie poruszenie, bo stacje telewizyjne ogłosiły wiosenną ramówkę.

TVN rezygnuje z publicystyki i stawia na rozrywkę. Pod nóż idą więc „Kawa na ławę”, „Szymon Majewski Show” i „Teraz My”. Sekielski i Morozowski namówili Dodę, by usiadła na kolanach dyrektorowi Miszczakowi, ale nie pomogło. Marcin Prokop został w telewizji śniadaniowej warunkowo. Musiał obiecać, że nie będzie używał zdań wielokrotnie złożonych, a dowcipy ograniczy do tych z genitaliami w roli głównej. Ten drugi, mały, za bardzo się wymądrzał, więc w ramach pokuty musi teraz robić słupki kanałowi TVN Religia. Na korytarzach Wiertniczej przezywają go teraz Szymon Słupnik…

W zwolnione miejsce TVN wprowadzi program, w którym Anna Mucha gotuje oraz inny program, w którym Anna Mucha, w ramach nadludzkiej walki o utrzymanie rozmiaru 36, ostentacyjnie wyrzuca do klozetu to, co ugotowała w tym poprzednim programie. Hitem wieczornego pasma będzie reality show „Big Bang”, w którym Anna Mucha, Dorota Gardias i Kinga Rusin walczą w kisielu. Z Kubą Wojewódzkim. Stacja wielkie nadzieje pokłada też w nowym serialu kryminalno-obyczajowym „Tomek Te”, w którym Anna Mucha wciela się w agenta UOP, rozpracowującego siatkę przestępców, wymieniających się nielegalnymi plikami wideo z co lepszymi momentami „You Can Dance”. Hersztem gangu będzie Ten Co Grał Papieża. Nie pojawi się na ekranie, ale jego złowroga obecność będzie wyczuwalna. Po godzinach Tomek udziela lekcji jogi, by zarobić na operację zmiany płci. Na macie pozna Zuzannę (Paweł Małaszyński), dyrektorkę dużej firmy PR, która zakocha się w nim na zabój, rzuci pracę i wstąpi w związek partnerski. Potem adoptują szóstkę sierot z Haiti oraz Białorusi i będą żyli długo, i szczęśliwie. – To serial o życiu mieszkańców wielkiego miasta, o uczuciach, o tolerancji. Chodzi nam o to, żeby bawiąc uczyć – mówił na konferencji prasowej Edward Miszczak.

Polsat z dumą ogłosił, że udało im się zakupić jeszcze jeden film z Chuckiem Norrisem. Dostali go cudem, w likwidowanej wypożyczali wideo na Ursynowie. Brakuje co prawda dwóch minut w środku, ale stacja jest doskonale przygotowana na takie ewentualności – wrzuci się blok reklamowy tak długi, że po jego zakończeniu nikt nie będzie pamiętał, co działo się w filmie, zanim ruszyły proszki do prania i preparaty witaminowe. Poza tym Polsat też stawia na rozrywkę. W ramach pasma z hitami filmowymi obiecał odpalić dwa wulkany, zburzyć trzy wieżowce, zatopić pół tuzina statków, strącić przynajmniej jeden samolot tygodniowo, a raz w miesiącu zafundować nam trzęsienie ziemi, pożar, powódź, albo chociaż gradobicie z piorunami. Najmocniejszym punktem wiosennej ramówki Polsatu ma być jednak muzyczny show, w którym jedna z jurorek włoży drugiej palec do oka, a prowadzący omyłkowo opluje operatora.

TVP nieśmiało podała do wiadomości, że u nich nie będzie wiosny, tylko przednówek. W związku z zaciskaniem pasa w „Szansie na sukces” Wojciecha Manna zastąpi Krzysztof Materna, spada „Teleranek” i taki jeden program o teatrze, którego i tak nikt nigdy nie widział, bo był nadawany w pierwszy wtorek miesiąca, o drugiej nad ranem. Wydano też okólnik, w którym zobowiązuje się wszystkich pracowników TVP na stanowisku poniżej dyrektora (czyli, jak obliczyły związki zawodowe, blisko 1/3 załogi) do nie sięgania do cukiernicy. Obojętnie, kawa czy herbata – ma być gorzko. A sponsorom sprzeda się to jako akcję Zrzuć Z Nami Zbędne Kilogramy. Gości zewnętrznych zaprasza się na Woronicza z własnymi ciasteczkami (życzliwie podpowiadam, że w redakcji sportowej zadowolą się krakersami, ale biuro reklamy poniżej delicji nie zejdzie).

Jest i dobra wiadomość. Wraca „Pegaz”! Niestety, zabrakło funduszy na skrzydła, więc najstarszy polski program kulturalny będzie się teraz nazywał „Koń jaki jest, każdy widzi”.

Zima, musi być zimno

Ktoś dzisiaj wszedł na mojego bloga wpisując w googla frazę „jebana zima”. Lepiej bym tego nie ujął.

Scorpions ogłosili koniec kariery. Po czym uściślili, że w marcu ukaże się jeszcze jedna studyjna płyta, po czym ruszą na pożegnalną trasę koncertową, która potrwa kilka lat. Sprawdzony patent. Kiss na tej sztuczce objechali glob ze trzy razy, wydali kilka koncertówek i wypasionych DVD, aż w końcu, bezgranicznie wzruszeni pożegnaniem, które zgotowali im najwierniejsi fani, w drodze wyjątku postanowili nagrać dla nich jeszcze jeden materiał studyjny. A potem oczywiście ruszyć w kolejną ostatnią trasę…

Rozmawiałem z Alanem Parsonsem. Zapytałem go, jaka będzie nowa płyta, za której nagrywanie już się ponoć wziął.
Klasyczny, rockowy Alan Parsons Project – odpowiedział. – Na poprzedniej płycie eksperymentowaliśmy trochę z elektroniką, ale fani uważają, że to nie dla nas.
Mają rację?
Z wynikami sprzedaży się nie dyskutuje.

W „Teraz My” lśniła Królowa Doda Pierwsza. Sekielski i Morozowski bardzo chcieli dowiedzieć się, czy lepiej całuje Tusk czy Kaczyński, ale ponoć obaj stali jak kołki. Poza tym piosenkarka kilkanaście razy zapewniła redaktorów, że jest artystką oraz kilkadziesiąt razy podkreśliła, że nie interesuje się polityką i nie ma na ten temat nic do powiedzenia. Raz zauważyła przytomnie: – Nie wiem, po co mnie tu zaprosiliście?

Widzicie państwo, to muszą być te anomalie pogodowe związane z efektem cieplarnianym… Bo choć jebana zima, to i tak sezon ogórkowy.

Kultura mać!

W tygodniku „Angora”, w dziale KULTURA (tak jest, pisane kapitalikami, żeby nie było wątpliwości, że to kultura nie tylko przez duże K, ale i przez duże U), zamieszczono wywiad z… bokserem Nikołajem Wałujewem, uroczo zatytułowany „Kobiety nie tknę nawet kijem”. W tym kontekście słowa ulubionego dramaturga nazistów – Gdy słyszę słowo „kultura” odbezpieczam rewolwer – nabierają zupełnie nowego znaczenia.

Jestem pewien, że kiedy w „Angorze” pojawi się dział KULTURYSTYKA, chodzić będzie o turystykę kulturalną.

Aktorzy to też ludzie kultury. Na przykład Julia Kamińska i Filip Bobek, gwiazdy TVN-owskiego serialu „BrzydULA” (nie miałem kontaktu, ale mam świadomość, że hit). Żal było patrzeć jak cierpieli, kiedy pracodawca zmusił ich w świątecznych, charytatywnych „Milionerach” do odpowiedzi na pytanie, która z czterech wymienionych postaci nie została wymyślona przez Żeromskiego. Był Judym (przy którym pani Julia powtarzała truizm, że „przecież ‘Lalka’ jest Prusa”. No i miała rację, jest. Albo Prousta. Jeden chuj), do tego bliżej niezidentyfikowany Rafał, tak jakby Olbrychski, i jeszcze jakaś Boryna. Gdyby nie pomoc publiczności, wymuszona zresztą przez nieco spanikowanego prowadzącego, mielibyśmy piękną katastrofę.

Czytałem komentarze pod informacjami o odejściu Bartka i Jacka z „Przekroju”, zamieszczonymi w tzw. serwisach branżowych. Pal licho, że większość anonimowych życzliwych z radości zacierała łapki… Naiwnością byłoby spodziewać się czegoś innego. Ale szczególnie ubawił mnie pomysł, że Chaciński i Kowalczyk zepsuli „Przekrój”, bo zamiast gazety dla ludzi zaczęli robić jakiś biuletyn kulturalny. No, to faktycznie nieludzkie, zajmować się tak błahymi sprawami jak literatura, muzyka czy kino, kosztem rzeczy tak szalenie istotnych i do życia nam niezbędnych, jak ruchawki na naszej i nienaszej scenie politycznej czy informacje ekonomiczne (tu uwaga na marginesie: jeszcze rok temu też myślałem, że to ważne, ale w obliczu kryzysu okazało się, że w tym akurat temacie bardziej niż w jakimkolwiek innym politycy nie wiedzą, co robią, eksperci nie mają pojęcia, o czym mówią, a dziennikarze nie rozumieją tego, o czym piszą).

TVP Kultura ponoć w poważnych tarapatach. W 2010 roku mają nie dostać kasy na jakiekolwiek produkcje własne (w tym relacje z imprez, publicystykę, dokumenty). No i dobrze, kogo te nudy obchodzą? Trzeba to zamknąć, zabić dechami, jajogłowych rozpędzić, a zwolnione w kablu i na satelicie miejsce wypełnić kanałem „TVP Kocham Cię Polsko”! Będzie bardziej kolorowy, zarobi na siebie, a aktorek z seriali nie skompromituje zbyt trudnymi pytaniami. Wystarczy, że będą umiały zanucić piosenkę z „Czterech pancernych”, albo odnaleźć na mapie Włocławek. Czego Państwu i Włocławkowi mimo wszystko nie życzę.

Tyle lat minęło, ustrój się zmienił, a piosenka Zielonych Żabek coraz bardziej aktualna. Z tą tylko różnicą, że domów kultury ubyło. Ale za to przybyło galerii…

Marcin, po co ci to?

Kraków, koniec lat 90. Klub Koziorożec. Dość przerażająca miejscówka, tak zapuszczona, że chyba kiedy mieściło się tu prosektorium, było bardziej przytulnie. Tłumu nie ma, może z 50 osób. Wchodzi zespół. Kiedy instrumentaliści montują się na scenie, wokalista podchodzi do każdej osoby na sali, przybija piątkę i przedstawia się tym, którzy go jeszcze nie znają: „Cześć, jestem Marcin Urbaś, bardzo się cieszę, że przyszedłeś”. Po koncercie rozmawiamy przez dłuższą chwilę, chwali się, że biega. Puściłem to mimo uszu, bo co to niby znaczy, że biega? Ja mu mogłem powiedzieć, że pływam, albo jeżdżę na rowerze, na to samo by wyszło.

Kiedy kilka miesięcy później w Sewilli schodzi poniżej 20 sekund na 200 metrach, już wiem, co miał na myśli. W pracy przez kilka dni kłaniają mi się w pas, tylko dlatego, że mam długie włosy. Kiedy się dowiadują, że znam Marcina, kłaniają się do samej ziemi. A sam Marcin, choć z dnia na dzień staje się wielką gwiazdą, to wciąż ten sam, miły i grzeczny chłopak. Tyle, że na koncertach pojawia się coraz rzadziej. Ma mnóstwo wyjazdów i coraz mniej czasu na wszystko inne, w tym Sceptic. Szkoda, bo choć jego sukcesy sportowe na pewnym etapie pomogły grupie, po jego odejściu zespół długo nie mógł znaleźć odpowiedniego frontmana (w końcu znaleźli jak najbardziej odpowiednią frontwoman) i nie udało im się wypłynąć na szersze wody. Zawsze byli od tego o krok.

Ostatni raz widziałem się z nim chyba z siedem lat temu. Znowu coś wygrał w wielkim świecie i wszystkie polskie media zabijały się o wywiad. Koledzy z redakcji sportowej nie mogli się do niego dobić, więc złapałem za telefon. Pogawędziliśmy chwilę (raczej o death metalu niż o sporcie, bo co ja tam wiem o sporcie…) i choć czasu miał niewiele, bo jak zawsze był w dzikim pędzie pomiędzy zawodami a zgrupowaniem, następnego dnia o umówionej godzinie pojawił się, gdzie trzeba.

Dzisiaj dowiaduję się, że Marcin Urbaś wystąpi w kolejnej edycji „Tańca z gwiazdami”. Chodzi podobno o wyzwanie, adrenalinę i takie tam… Naprawdę? Jest tyle dziedzin życia – poza sprintem i death metalem – w których mógłbyś się sprawdzić, że naprawdę nie musisz się wygłupiać, wycinając hołubce przed Wodeckim i tą czarną. Marcin, po co ci to? No, chyba że za sprawą promocyjnego zamieszania, które na pewno TVN wygeneruje wokół twojej osoby, parę płyt Sceptic znajdzie nabywców. Wtedy złego słowa nie powiem.

Samolot, co snopki wiąże

Dobrze znający swą wartość pieszczoch telewidzów nie może znieść myśli, że ręka, która go głaszcze, drapie również za uszkiem Pannę Nikt. Serialową gwiazdeczkę, niedzielną tancereczkę, tabloidową celebrytkę. Kamil Durczok nie chce ubiegać się o tę samą nagrodę, co Katarzyna Cichopek. Ogłosił to dzisiaj na łamach „Dziennika”, a jego kolega po fachu, Jarosław Gugała (szef „Wydarzeń” w Polsacie), postawił kropkę nad i, popisując się barwną metaforą: „Jak można porównywać zawodowe dokonania tej dwójki. To jakby ustawić snopowiązałkę i samolot w jednej kategorii”.

Moja pierwsza reakcja: Brawo Durczok, dobra nasza! Nie daj się Cichopkom tego świata! Miażdż amatorszczyznę, cekiny i kicz stalową pięścią profesjonalizmu! Bądź wierny, idź!

Potem przyszła chwila refleksji. Rzeczywiście, nominowanie Durczoka i Cichopek w jednej kategorii to pomysł kuriozalny. Znacznie gorsze jest jednak to, że kapituła konkursu, którą ów absurd zakłuł w oczy, uległa szantażowi Niny Terentiew. Ta groziła ponoć, że jeśli Katarzyna nie dostanie nominacji kategorii „prezenter roku”, to Polsat wycofa się z konkursu… No i co wielkiego by się stało? Świat kręciłby się dalej, a Polsat po strzeleniu sobie samobójczego gola do PR-owej bramki, przyłączyłby się grzecznie do Wiktorów w przyszłym roku, nie forsując więcej głupich pomysłów. A teraz? Terentiew dowiodła, że wszystko można. Sterroryzowała Wiktory. Podporządkowała konkurs z tradycjami doraźnym celom marketingowym swojej stacji. Nie, żebym się kiedykolwiek Wiktorami nadzwyczajnie zajmował, ale teraz wiem, że przejmować się nimi nie muszę wcale.

A jednak, nic nie dzieje się w próżni. Caryca, przystawiając kapitule pistolet do skroni, tylko zadekretowała proces, który od kilku lat zżera polską telewizję, niezależnie od logotypu wyświetlającego się w prawym górnym rogu. Wmawia się nam, że wszystko jest rozrywką i – co najstraszniejsze! – robią to nie etatowi ekranowi zabawiacze, ale ci, którzy powinni zachować powagę i trwać po wsze czasy w Okopach Świętej Trójcy. Słowem, Kasia Cichopek się w silne ramiona Kamila Durczoka nie pchała. To on zrobił pierwszy krok.

Sukces stacji TVN, czyli chlebodawcy Durczoka, to bowiem sukces dyscypliny z amerykańska zwanej infotainmentem. Czyli połączenia informacji z rozrywką. Przecież „Fakty” TVN i programy publicystyczne tej stacji to festiwal bon motów, błyskotliwych puent i ciętych ripost. Okrętem flagowym TVN24, telewizji w której ITI realizuje swą pokazową ambicję misyjności-mimo-braku-abonamentu, też nie jest magazyn reporterów (a szkoda!), nie program kulturalny (tu ITI wziął przykład z publicznej i wszystko, co się ostało, pokazuje po północy, żeby nie daj Boże, kultura nam młodzieży nie zgorszyła), ani tym bardziej żadne gadające głowy (choć „Loża prasowa” bywa znakomita), ale „Szkło kontaktowe”. Program w stu procentach rozrywkowy, choć na publicystyce, jak na padlinie, żerujący. Owszem, „Szkło…” wyszydza głupotę możnych tego świata, ze szczególnym wskazaniem na miłościwie nam panujących, ale przy okazji bezlitośnie trywializuje każdy problem – od doliny Rospudy, przez dziurę budżetową, aż po zapłodnienie in vitro.

Intencje twórcom infotainmentu przyświecały jak najlepsze. Chcieli bawiąc uczyć. Nie ich wina, że praktyka wykazała, iż jeśli bardziej się bawi, a mniej uczy, to słupki szybciej rosną… Infotainment w wydaniu TVN też odniósł sukces. Co można zmierzyć wspomnianymi już słupkami oglądalności, przychodami z reklam oraz tym, że inne stacje mniej lub bardziej udatnie małpują ich pomysły. Kamil Durczok, bez wątpienia jeden z najlepszych polskich dziennikarzy i zarazem jedna z największych gwiazd tej stacji, również gra w tę grę. Chce czy nie, skoro wszedł między wrony, musi krakać jak i one. Prowadzi więc „Fakty” na tę luzacką modłę i wygłupia się u Szymona Majewskiego, u boku rozszczebiotanej Edyty Górniak. No co, nie wolno mu? Oczywiście, że wolno. Każdy lubi się pośmiać i każdy lubi się zabawić…

Ale dziwić się potem telewidzom, że pomylili „Fakty” z „Jak oni śpiewają?” po prostu nie wypada.

Miss Mokrego Podkoszulka 2008

Szanowni Państwo!
Tylko w Operze Leśnej i tylko na antenie telewizji TVN najważniejsze wydarzenie muzyczne lata! Co tam lata – całego roku! A może nawet dekady lub ćwierćwiecza… Wystąpią przecież gwiazdy światowej sławy, idole całych pokoleń, ikony piosenki, królowe i królowie parkietów, baronowie wielkiej sceny i jak tam sobie jeszcze chcecie – każdą bzdurę można napisać w press releasie, a większość mediów i tak to powtórzy, z braku czasu, refleksji czy po prostu z lenistwa.
Kogo my tu mamy? Oj, grubo, naprawdę grubo…
Sabrina – wykonawczyni diskopolowego (czy tam italodiskowego, whatever) hitu „Boys”, właścicielka wielkich piersi i malutkiego głosiku. Już kiedyś występowała w Sopocie, równe 20 lat temu, i nawet wtedy wydawało się to raczej kiepskim żartem.
Samantha Fox – taka Sabrina, tylko w wersji blond. Mokry sen nastoletnich onanistów późnego PRL-u. Od kolegi, który twórczo przerobił jej największy hit „Touch Me” na polskojęzyczny „Wsadź mi”, za kilka plakatów Samanthy z „Dziennika Ludowego” otrzymałem wycinki z całego rocznika „Bravo” o Helloween, Judas Priest, Iron Maiden i Ratt. Transakcja życia. Dobrze więc wspominam Samanthę.
Sandra – kiedyś na kolonii, chyba w Rowach, poprosiłem jedną taką Martę do tańca przy „Maria Magdalena”, więc Sandra też mi się dobrze kojarzy. Ale potem didżej puścił jakąś wolną piosenkę (wiem, „Carrie” Europe!) i mogłem przesunąć się o pół kroku bliżej Marty, więc Europe kojarzy mi się jeszcze lepiej. Na pewno przyjadą do Sopotu w przyszłym roku, za co z góry telewizji TVN dziękuję.
Kim Wilde – Wiecie, że jest zawodowym ogrodnikiem? Czy ogrodniczką? No, w każdym razie chodzi o to, że na szczęście mało śpiewa. Jej książki o kwiatkach i krzaczkach są za to dość popularne na Zachodzie. Jak już ktoś na Wiertniczej tak bardzo Kim kocha mógł kupić do TVN Style jej program o ogrodnictwie, robiony swojego czasu dla BBC…
Limahl – kiedy juz znudziło mi się bycie Bruslim, postanowiłem zostać Limahlem, ale do szkoły nie pozwalano nam chodzić z nastroszonymi włosami. Tata ustrzelił mi więc na strzelnicy prasowankę, mama żelazkiem zrobiła co trzeba i przez chwilę zadawałem szyku na szkolnych dyskotekach. Przez kolejnych 20 lat o Limahlu nie słyszałem i jakoś nie tęskniłem, aż tu kiedyś w Niemczech, w małym hoteliku w Bawarii (takim małym, że nikt nie pomyślał o podłączeniu choćby jednego kanału anglojęzycznego) zobaczyłem w telewizorze program „Comeback – Die große Chance”. To jedna z mutacji „Idola”, w której publiczność i jury znęcali się nad zapomnianymi gwiazdami. Wypłowiały Limahl wdzięczył się tam do publiczności u boku takich tuzów jak C.C. Catch (a właśnie, drogi TVN-ie, cóż za zaniedbanie!!), Haddaway i Coolio. Żal było patrzeć. Nie wiem kto wygrał ów show, ale o żadnym spektakularnym comebacku gwiazd z tamtego grona nie słyszałem…
Jeszcze Shakin’ Stevens i Modern Talking… No nie, naprawdę już nie chce mi się silić na anegdoty z lat szczenięcych. Każdy przecież zna i każdy wie, z czym mamy do czynienia. Kiedy TVN przejął organizację festiwalu w Sopocie myślałem, że będzie dobrze. Ba, było dobrze i myślałem, że będzie coraz lepiej. Najpierw Simply Red, świetny koncert. Rok później Katie Melua i Elton John. Oczywiście, już wtedy pojawiły się demony przeszłości, choćby w postaci Demisa Roussosa i Karela Gotta, ale to był tylko niewielki element festiwalowej oferty, no i Roussos kiedyś jednak wielkim wokalistą był. To nie Sabrina… Rok temu było gorzej, znacznie gorzej, jakieś niedobitki Village People czy Hot Chocolate, ale przyjechała też Norah Jones, nobilitująca ten brokatowy cyrk. Widocznie jednak i to nie wystarczyło, żeby w weekendowym prime timie stawić czoła konkurencji. Bo co z tego, że na Wiertniczej i w Operze Leśnej dwoili się i troili, skoro Polsat w tym czasie po raz setny puszczał film o tym jak Van Damme jednym pierdnięciem łamie kręgosłupy czterem brzydkim Chińczykom – i miał większe słupki.
W przyszłym roku proponuję więc nie szukać na siłę kolejnych gwiazd i pseudogwiazd z przeszłości, tym bardziej, że lista coraz krótsza. Trzeba po prostu zorganizować wybory Miss Mokrego Podkoszulka, jedzenie hot dogów na czas, międzynarodowy konkurs karaoke (tylko niech wszyscy śpiewają „Małgośkę” albo „Białą armię”, żeby się telewidz nie męczył słuchaniem piosenek, których nie zna) i sukces murowany! Trzeba też koniecznie sprowadzić naszą rodzimą odpowiedź na Sabrinę czyli niejaką Danutę Lato. Można ją wcześniej przepuścić przez te wszystkie „Kulisy sławy” i „Rozmowy w toku”, posadzić na kanapie u Wojewódzkiego, i spokojnie kobieta poradzi sobie jako główna gwiazda Sopot Festival 2009.