Jak się zaczyna koncert od „Procreation (of the Wicked)”, poprawia „Dethroned Emperor”, a dobija „Goetią”, to… Lord, have mercy upon me. Gdyby po trzech pierwszych numerach wczorajszego koncertu Triptykon nastąpił koniec świata – albo przynajmniej mój – umierałbym szczęśliwy.
Supporty były zacne, w dodatku niegłupio dobrane, bo każdy z nich prezentował inny sposób reinterpretacji dziedzictwa Celtic Frost – Blaze Of Perdition w najbardziej blackmetalowej, leśnej wersji, Mord’A’Stigmata klimatycznie i progresywnie, a Secrets Of The Moon… hm, Niemcy zabrzmieli tak, jak mógłby brzmieć Samael, gdyby Xy nie zafascynował się w pewnym momencie tymi wszystkimi zabawkami na prąd. No więc wszystko fajnie, wszyscy dzielnie stawali, ale – właśnie – jak na wzorowych uczniów przystało. A później był wykład profesora.
Gdy grali moje ukochane numery Celtic Frost i co lepsze rzeczy Triptykon – oprócz już wspomnianych, oczywiście, „Circle of the Tyrants” i „Morbid Tales”, albo epickie, przeszywające „The Prolonging” na finał – pod czaszką hulały mi tylko lodowate wiatry z Północy. Czyli, że super. Ale kiedy zespół grał te numery, które nie działają mi bezpośrednio na przysadkę mózgową, zastanawiałem się… dlaczego jesteśmy w Klubie Kwadrat i nie jest ciasno?
Tego samego dnia ogłoszono, że Metallica zagra w krakowskiej Arenie, bilety będą kosztowały tyle, co wjazd na dobry, kilkudniowy festiwal na Zachodzie – a i tak pewnie trudno je będzie kupić. Metallica. Zespół, który ostatnią dobrą płytę nagrał w ubiegłym stuleciu (i proszę mi tu nie mówić, że „Hardwired…” to „powrót do formy”, że to album „na miarę”, bo wiem, że śmiech to zdrowie, ale ja chcę być morbid). Kilka tygodni temu z trasą (!) po halach (!!!) przetoczył się Sabaton, który naprawdę dobrej płyty nie nagrał nigdy. A Triptykon nie wyprzedany? Co jest z wami?
No więc nie chodzi o to, że metal to muzyka niszowa – bo w sumie spoko, niech będzie, nie musi się wszystkim podobać – ale o to, że dobry metal to muzyka niszowa. Jeden z najlepszych, najbardziej twórczych, najodważniejszych zespołów w historii gatunku – mowa o Celtic Frost oczywiście – w swoim nowym, bardzo udanym wcieleniu, o klasę lepszym od obecnej formy Metalliki i zupełnie poza zasięgiem takiego Sabaton, gra w klubie, bo odziana w czarne koszulki młodzież i młodzież starsza wybiera towar gorszy, ale za to droższy.
I proszę mi tu nie mówić, że o gustach się nie dyskutuje, bo owszem, dyskutuje się. Proszę iść na Triptykon, jeśli jeszcze możecie (dziś Wrocław, jutro Warszawa, pojutrze Gdańsk), bo nie wiadomo jak długo Tom, niemłody już przecież, będzie w tak mistrzowskiej formie. Idźcie na Triptykon szczególnie jeśli tego nie planowaliście, a wtedy podyskutujemy.
A tu znajdziecie mój wywiad z Tomem. Nie dlatego polecam, że mój, ale dlatego, że pan Fischer wie, co mówi: Sztuka nie polega na kopiowaniu samego siebie. Sztuka jest wtedy, kiedy próbujesz dostać się pod powierzchnię. Nie na skróty, nie wolno sobie ułatwiać. Czasem trzeba zaryzykować karierę, bo trzeba próbować nowych rzeczy. Raz ci się uda, innym razem odniesiesz porażkę, ale to jest właśnie sztuka. Tu nie chodzi o bezpieczeństwo, nudę, powtarzanie się. Sztuka to ryzyko.
Ale uwaga! Tom tego nie powiedział, to ja pozwolę sobie dopowiedzieć: wspomniane ryzyko powinni podejmować nie tylko artyści. Słuchacze również.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Piotra Śliwy (PKS Photography)