Toni i Whitney

Nie wierzcie reklamom, które nie wiedzieć czemu (no dobra, wiadomo, w końcu to reklamy, mają sprzedać towar) skupiają się na komicznej stronie „Toni Erdmann”. Owszem, są momenty, w których nawet trup by się roześmiał, ale bynajmniej nie dominują i często jest to śmiech przez łzy. Bo to w ogóle nie jest komedia, ale raczej tragifarsa. Może komediodramat?

Mnie dodatkowo przygnębił drugi plan, czyli Rumunia czasu przemian. Rumunia ścigająca Zachód, nadrabiająca cywilizacyjne zaległości, realizująca swoje modernistyczne ambicje. A więc i my pewnie tak wyglądamy? Tacy jesteśmy? Zapewne gonimy tego samego króliczka, rezygnując z prawdziwego życia. Niedobrze. Nie podoba mi się to.

Za to film podoba mi się bardzo

Chyba nie zdradzę zbyt wielu tajemnic fabuły, jeśli powiem, że z „Toni Erdmann” dowiadujemy się, że:
a) życie mija szybciej, niż nam się wydaje,
b) może i trzeba pędzić, ale czasem warto się zatrzymać, albo przynajmniej zastanowić, po co się pędzi,
c) każdemu zdarza się dokonywać złych wyborów, więc jest OK, kiedy się przyznasz i zawrócisz,
d) miłość jest w porządku, rodzina też, a śmiech to zdrowie.

Nieszczególnie to odkrywcze, prawda? W dodatku powtarza się w 95% filmów. Trzeba jednak przyznać, że Maren Ade udało się pokazać te banały w niebanalny sposób. Bez zgranego sentymentalizmu amerykańskiego kina familijnego, bez patosu i dydaktyzmu. Bez wkładania bohaterom w usta aforyzmów z Paulo Coelho. Bez punktów kulminacyjnych obliczonych na fontanny łez. Bez efekciarstwa.
To jest zwyczajne życie zwykłych ludzi, więc „Toni Erdmann” nie oszałamia. Nie każdego zachwyci, a już na pewno nie każdego od razu – ale będzie rosnąć. We mnie rośnie dziarsko, często o tym filmie myślę i chętnie zobaczę jeszcze raz. Nie raz. Już wiem, jak się to wszystko skończy, już mnie pan Erdmann niczym nie zaskoczy, ale sądzę, że to jeden z takich filmów, które warto mieć pod ręką, gdy życie wydaje się zbyt skomplikowane. Cholera, więc może jednak komedia…