Piekło wiem gorsze niż Dante

Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem w teatrze częstym gościem. Kiedyś, na studiach, gdy się zachłysnąłem Krakowem i jego możliwościami, to owszem, bywałem, ale później coraz rzadziej i rzadziej… Przyznaję więc, że jestem jednym z tych, na których Furia zadziałała jak magnes. No bo jeśli black metal bluźnierczo połączony ze świętością narodową, jaką jest „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, nie jest wystarczającym powodem, żeby pójść do teatru, to co nim jest?

Niewiele wiedziałem o tym, jaki jest pomysł Jana Klaty na tę inscenizację i nie chciałem się dowiadywać. Wolałem dać się zaskoczyć, zaczarować, choć podejrzewałem, że mogę się wykazać dużą odpornością na to, co mnie czeka w Starym Teatrze – bo o ile szacowna teatralna publiczność, po raz pierwszy w życiu skonfrontowana z blackmetalową chłostą, mogła pogubić binokle, o tyle ja… no właśnie.

Wesele_Klata_015

fot. Magdalena Hueckel

Nie doceniłem przeciwnika. Pomysł Klaty na włączenie Furii w „Wesele” nie był fanaberią wiecznego prowokatora, co to uważa, że im dziwniej tym lepiej. Nie był też próbą „podlansowania się plecach popularnego zespołu” (owszem, w środowisku metalowym pojawiły się takie opinie, co jest i strasznym, i śmiesznym dowodem na oderwanie owego od rzeczywistości – bo 90% publiczności „Wesela” nie wie, co to Furia czy w ogóle black metal i ma to gdzieś, liczy się tylko i wyłącznie efekt tej współpracy), ale przemyślanym uzupełnieniem wizji poety o środki wyrazu, które jej nie tylko nie zaprzeczyły, ale wręcz wzmocniły ją, zintensyfikowały. Furia brzmiała na scenie Starego, jakby Wyspiański zapisał te dźwięki w didaskaliach. Mało tego! W tekst „Wesela” (po autorsku, ale z szacunkiem dla materiału wyjściowego przycięty przez Klatę) wplecione zostały wersy piosenek Nihila i… to też działało. Młodopolska manieryczność Furii, czasem wyśmiewana (nie żebym się dziwił), zrosła się ze stuletnim dramatem w jeden, porywający żywioł.

Muzycy Furii nie tylko wykonują swoje opętańce, ale są też w „Weselu” Klaty… ważnym elementem scenografii. Półnadzy, ustawieni pojedynczo na wysokich postumentach, siedzą lub stoją nieruchomo i straszą widzów swoimi zakazanymi, wymalowanymi gębami. Bohaterowie sztuki poddają się ich muzyce – ale tańczą jak zahipnotyzowani, na granicy jawy i snu – lecz muzykantów najwyraźniej nie widzą. Dopiero w drugim akcie, kiedy otwierają się bramy piekieł, gdy przybywają upiory, jeden z nich – Stańczyk – dostrzega zespół i pozdrawia każdego z muzyków na powitanie. Oni zresztą nie reagują, kamienne twarze ani drgną, ale to kapitalny moment… Swój pozna swojego.

Furia gra więc w tym spektaklu i gra ich muzyka – głównie fragmenty numerów znane z płyt, choć są i fragmenty wyraźnie lustracyjne, stworzone na potrzeby „Wesela” – i ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że coś tu zgrzyta, że jest to połączenie naciągane, niepotrzebne, sztuczne. Jeśli ktoś tego się obawiał, lękał się niepotrzebnie.

„Wesele” Klaty jest wściekle intensywne, ponure i pesymistyczne. Już od pierwszej sceny. Tu nic nie ma prawa się udać – ani ta miłość, ani ta jedność, ani ten zryw, ta nasza wspólna, święta sprawa. Niestety, to nie antypolska manipulacja reżysera, co chce szargać świętości (a wiadomo, że trza, żeby święte były), ale sam tekst Wyspiańskiego. Bo jeśli czegoś w tym „Weselu” można się naprawdę wystraszyć to nie srogich blackmetalowców i ich jadowitej muzyki, ale bolesnej aktualności napisanego sto lat temu dramatu.

Myślałem o tym, gdy tuż po premierze, po długiej owacji na stojąco, cały zespół Starego Teatru (wliczając Krzysztofa Globisza) zgromadził się na scenie i odczytał oświadczenie dotyczące wyników konkursu na nowego dyrektora teatru. Pojawiły się łzy, na scenie i na widowni, ale błysnął też promień nadziei – że to jeszcze nie koniec, że będą rozmowy, że minister obiecał spotkanie.
Byłem świadkiem wydarzenia, które przejdzie do historii polskiego teatru, nie mam co do tego wątpliwości. Lecz jeśli wierzyć „Weselu” – a ja uwierzyłem – z tych naszych polsko-polskich rozmów znowu nic nie wyjdzie. Będzie gadanie, będą tańce, padną wielkie, święte słowa, a skończy się jak zwykle – kacem.

Życie nasze nic niewarte: kult Bachusa i Astarte…

Cierp ciało

A jednak będzie o teatrze. Nie, nie byłem na „Klątwie” i nie wybieram się. W Krakowie takich nie mamy. Mamy za to Festiwal Teatru Formy MATERIA PRIMA, w ramach którego pojawiła się w mieście m.in. kanadyjska trupa Compagnie Marie Chouinard, ze swoim słynnym spektaklem „bODY_rEMIX/gOLDBERG_vARIATIONS”.

Dla miłośników teatru tańca to już właściwie klasyka, spektakl bowiem miał premierę 12 lat temu, doczekał się wersji filmowej i nimbu kultowości. Dla tych jednak, co trafiają na jego fragmenty przypadkiem, bo zabłądzili na YouTube, to – jak widzę po komentarzach – wciąż rzecz szokująca i ostateczny dowód na upadek cywilizacji. „Jakie narkotyki trzeba brać, żeby to oglądać?”, „Zobaczyłam to i mam ochotę się zastrzelić”, „Jeśli to jest sztuka, nie chcę już żyć na tej planecie”, „Pedofilia, gwałt, morderstwa, autyzm i wszystkie rodzaje chorób psychicznych połączone w jeden spektakl! Obrzydliwe, perwersyjne, dziwaczne zachowanie” – to tylko próbka głosu ludu.

Cóż, ja zobaczyłem właśnie cały spektakl na żywo, nie ścinki na YouTube i choć nie brałem narkotyków, nie mam ochoty się zastrzelić. Mało tego, uważam, że trzeba mieć dużo złej woli i chorą wyobraźnię, żeby w „bODY_rEMIX/gOLDBERG_vARIATIONS” dopatrzeć się jakowychś dewiacji. Owszem, to co widzimy może powodować pewien dyskomfort – niemal nagie, doskonałe ciała tancerzy obudowane są tu akcesoriami, które kojarzą się z chorobą, niepełnosprawnością, ułomnością – kulami, protezami, laskami, poręczami, balkonikami… To z jednej strony zakłóca idealną harmonię (balet do Bacha, miało być tak pięknie), ale z drugiej wzbogaca ją o element heroicznej walki ze słabością, o rozpaczliwą próbę kontaktu z drugim człowiekiem. To wysiłek przejmujący i godny podziwu, nawet jeśli kończy się porażką. Jak już oko przywyknie do efektownej i dla niektórych szokującej powierzchowności – a moim zdaniem przywyknie błyskawicznie – „bODY_rEMIX/gOLDBERG_vARIATIONS” okaże się spektaklem głęboko humanistycznym i po prostu wzruszającym. Tu nie chodzi o prowokację, wytrącenie widza ze strefy komfortu, nie o epatowanie golizną czy wulgarną choreografią, ale o komunikat, że wszyscyśmy z tej samej gliny. Na dobre i na złe.

Jutro (czyli właściwie dzisiaj) grają to jeszcze raz. Jeżeli ktoś jest lub może być w Krakowie, jeżeli jeszcze są bilety – polecam z całych sił.

Akt odwagi

Nie tylko szablą i umiejętnościami jeździeckimi polski ułan słynął. Łeb też miał nie od parady, o czym świadczą setki prześwietnych kupletów, zwanych żurawiejkami, które dodawały dzielnym zuchom animuszu, podkreślając ich odwagę, tężyznę fizyczną i ekstraordynaryjne zdolności bojowe. Jedni chwalili się pikami umoczonymi we wrażej krwi, inni umiejętnościami strzeleckimi lub odpornością na napoje wyskokowe. Największe wrażenie robiła na mnie jednak zawsze żurawiejka, która w te słowa sławiła 1. konną baterię Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim: Gołą dupą zgniecie jeża / podchorąży z Włodzimierza. Co tam szable, karabiny i bagnety! Wyobrażacie sobie, do jakich poświęceń zdolny jest na froncie żołnierz, który w czasie pokoju nagim zadkiem na setce kolców zasiąść się nie waha?!

Dzisiaj, w czasach ekopolitycznej poprawności, podobnym męstwem żaden polski wojak wykazać się nie może, bo cóż to za wyczyn zasiąść na miękkim, bo w goretex odzianym, działaczu Greenpeace, co się do jeża przykuł? Na szczęście, ułańską fantazję po nieustraszonych podchorążych odziedziczyli artyści scen polskich. Pamiętamy gest Jana Borysewicza, który dobył miecza, by na scenie z komuną się potykać. Złotą zgłoską w annałach polskiej polityki zapisał się również czyn Krzysztofa Skiby, który wysupłane z reform blade swe lica raczył okazać ówczesnemu premierowi, Jerzemu Buzkowi, dając tym samym do zrozumienia, co myśli o reformach jego rządu.

Wyczyny obu panów bledną jednak przy szarży tyłem w wykonaniu słusznie zasłużonej Joanny Szczepkowskiej. W finale premiery spektaklu „Persona. Ciało Simone” aktorka pokazała Krystianowi Lupie swoje nagie pośladki, wypowiadając słowa: „Tu jeszcze dalej możesz iść”. Reżyser z zaproszenia nie skorzystał, z miejsca się nie ruszył, ale że show must go on, kilka dni później pani Szczepkowska rozesłała do mediów depeszę. Oświadczyła w niej, że zgodnie z zaleceniami reżysera pokonała swoje ograniczenia i nawiązała dialog z publicznością oraz włączyła w przedstawienie swoją prywatność, tworząc „obszar własnej kompromitacji”. Cokolwiek by to miało znaczyć. Reżyser, nie do końca chyba ukontentowany brawurową interpretacją jego własnych wskazówek, zareagował kontrdepeszą, w której skarcił aktorkę za wypaczenie wymowy ostatniej sceny spektaklu. Następnie tyłkiem podzielone strony zasiadły do mediacji i ustaliły, że spektakl nie spadnie z afisza, ale majtki z aktorki już też nie.

Ja na premierze „Persony” nie byłem, pośladków pani Szczepkowskiej nie oglądałem, ale chciałbym pochwalić jej lwie serce. Nie każda dama w jej wieku – bo nie wypominając, podlotkiem pani Joanna już nie jest – odważyłaby się podstawić pupę pod Lupę… Zaś wracając do ułanów, to nie wiedzieć czemu, przypomniała mi się właśnie jeszcze jedna żurawiejka: Tęga mina, pusta głowa, to są strzelcy z Hrubieszowa.