Wiedziałem, że tak będzie. Jeszcze Rufus nie zdążył zjechać z tęczy, a już ruszyła dyskusja, czy aby fajerwerkami napędzana śpiewogra „Solidarność. Twój anioł Wolność ma na imię” warta była dziewięć milionów złotych i czy aby godna była doniosłej rocznicy. Ja tam w faktury Europejskiemu Centrum Solidarności zaglądał nie będę, ale muszę napisać, że fragmenty, które obejrzałem w telewizorze (całości nie dałem rady, sorry, ale na tak daleko posuniętą solidarność z artystami mnie nie stać) nie wyglądały najlepiej. Temu aniołu nie Wolność, ale Chaos było na imię…
To nie wypadek przy pracy, ale nasza polska specjalność, która dotyka jak widać nawet pracujących dla nas cudzoziemców – bo reżyserem tego czegoś był Robert Wilson, ważna postać amerykańskiego teatru. Może budżet go przerósł? A może przygniotły deadline’y? Tak czy owak, zamiast śmiałej artystycznej wizji, dostaliśmy to, co zawsze – gwiazdy z łapanki, koncepcyjny bałagan i realizacyjne niedoróbki połatane efekciarstwem.
Teraz przez tydzień albo dwa kilku dziennikarzy będzie biadolić, że lepiej byłoby zaprosić Stinga lub U2, a ważny pan będzie tłumaczył, że nie było tak źle, bo Marianne Faithfull to prawie jak The Rolling Stones, ale taniej, a cały świat docenił brawurową interpretację dzieła Fryderyka Chopina, Naszego Wielkiego Rodaka, w wykonaniu Młodego Zdolnego. A potem o wszystkim zapomnimy, aż do czasu, kiedy zaskoczy nas kolejna rocznica, niczym zima drogowców.
Uwaga – teraz będzie odkrywcza myśl.
Rocznice można przewidzieć. Z wyprzedzeniem i co do dnia!
Na przykład, z moich skrupulatnych wyliczeń wynika, że 40. rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych będzie miała miejsce w 2020 roku. Zupełnie nieodpłatnie służę również informacją, że 50. rocznica tych doniosłych wydarzeń będzie miała miejsce w 2030 roku.
30 lat od wprowadzenia stanu wojennego – 2011.
Ćwierć wieku od (prawie) wolnych wyborów – 2014.
40 lat pontyfikatu Jana Pawła II – 2018.
100 lat od wybuchu II wojny światowej – 2039.
Pół wieku od podboju Chin przez Bayer Full – 2060.
Setne urodziny Waszego Sługi Uniżonego – 2074.
Zmierzam do tego, że zamiast tej strasznej corocznej prowizorki, albo nawet coraz bardziej głuchego Stinga, można z wieloletnim wyprzedzeniem zamawiać dzieła – symfonie, koncerty, spektakle, opery… – u naprawdę znaczących i utalentowanych artystów. Naszych czy importowanych, bez różnicy, byle warto było wydać parę dużych baniek na kilka lat ich pracy. I nawet jeśli prapremiera symfonii nie przyciągnie stu tysięcy gapiów (zawsze można im odpalić sztuczne ognie), a telewizja tego nie pokaże (zawsze może puścić powtórkę „Czterech pancernych”), po takiej rocznicy może coś zostać. Na wieki.
Skoro kilkaset lat temu to działało, dlaczego miałoby się nie udać teraz?