Gdy byłem chłopcem, byłem metalowcem

Mam za sobą bardzo pracowity miesiąc. Zbyt pracowity, powiedziałbym nawet. Przed awarią fizyczną ratowały mnie rowerek i kawa (nie razem, nie oszalałem), a przed psychiczną – kilka ulubionych płyt, Sarah Silverman w telewizorze i książka, którą podczytywałem po parę stron w tramwaju, pociągu, na kiblu, w knajpie… „Hell Bent For Leather” Seba Huntera, to autobiografia brytyjskiego metalowca z małego miasteczka. Zaczyna się, gdy smarkacz odkrywa metal, a kończy, gdy zdycha jego ostatni poważny zespół, a zaczyna pierwszy poważny związek.

Ktoś w jednej z recenzji zauważył, że Hunter to taki metalowy Nick Hornby i rzeczywiście, coś jest na rzeczy – facet ma talent do pełnych humoru, ale zarazem pogłębionych historyjek obyczajowych, dla których tłem jest muzyka. O tej Hunter opowiada z pasją, ale też, dla wzmocnienia efektu komicznego, pastwi się czasem nad metalem bezlitośnie. Jeśli więc nie macie do swoich skórzanych portek i specjalnych wydań płyt Manowar choć odrobiny dystansu, może jednak darujcie sobie tę książkę…

Czytając „Hell Bent For Leather” trochę zazdrościłem Hunterowi, że to on taką książkę napisał, nie ja. Tym bardziej, że kiedyś o czymś podobnym myślałem, ale na myśleniu się skończyło. Pocieszam się zresztą, że nie mógłbym napisać czegoś równie okrutnego i zabawnego, bo ja wciąż w tym tkwię. Już nie po uszy i nawet nie po pas, ale jednak tkwię i jest mi z tym całkiem dobrze. Tymczasem Seb w pewnym momencie doznał olśnienia i z dnia na dzień zostawił cały ten metal za sobą, jak twierdzi bez większego żalu. Cóż, koleś był fanem głównie glam metalu, więc się nie dziwię… Kac, który musi przyjść po paru latach na glammetalowej diecie musi być potworny 🙂