Trzy psy

Twórczość Moondoga poznałem stosunkowo późno, nie więcej niż dekadę temu, kiedy ukazywało się któreś z kolei wcielenie reedycji jego płyt. Przeczytałem o nich w jakimś magazynie, pewnie „Wire” – i zamówiłem w ciemno. Zaskoczyła mnie nie tylko surowość nagrań, ale przede wszystkim prostota i związana z nią skuteczność. Najbardziej jednak zaskoczony byłem stylistyczną nieuchwytnością tego materiału. Nic dziwnego, że do Moondoga przyznają się i jazzmani, i amatorzy muzyki współczesnej, i eksperymentatorzy z otwartych rubieży rocka. Najlepsze w pokłonie dla Moondoga, który złożył w tym roku festiwal Sacrum Profanum było właśnie to, że podczas trzech różnych koncertów usłyszeliśmy trzy różne oblicza Wikinga z Nowego Jorku.

SP17_MOONDOG_MADRIGALS_Dedalus_Ensemble_Muzzix_Ensemble_fot._Michal_Ramus-1

Zdjęcia: Michał Ramus

Najpierw sceniczna reinterpretacja „Round the World of Sound” wspólnej płyty zespołów Dedalus i Muzzix, akcentującej klasyczny aspekt kompozycji Moondoga. Jak mówi Didier Aschour, dyrektor muzyczny Dedalusa, on tam słyszy przede wszystkim „kameralną muzykę pop”. To wszystko prawda dopóki pozostajemy przy płycie – bo na scenie Teatru Ludowego słychać było przede wszystkim radość. Pal już licho, że nie wiedziałem, że można tyle pogody wykrzesać z pieśni Moondoga, ale ja w całym swoim życiu byłem na niewielu równie radosnych, buzujących pozytywną energią koncertach.

SP17_MOONDOG_MADRIGALS_Dedalus_Ensemble_Muzzix_Ensemble_fot._Michal_Ramus-15

Kolorowa – każdy wszedł na scenę tak jak stał, bez jakichkolwiek kostiumów, bez udawania czegokolwiek – flota zjednoczonych sił Dedalusa i Muzzix, szczerzyła się do siebie i do widzów, jak burza przelatując przez kompozycje brodacza. Byli jak komuna hipisowska, która nie odlatuje po narkotykach, ale przy muzyce. Na pierwszym planie rytm i głos, jak w oryginale, ale i innych instrumentów, w tym smacznych dętych, niemało. Utwory krótkie, jak wersje znane z nagrań Moondoga, pozostawiały błogi niedosyt, podobnie jak cały koncert, nie bez powodu nagrodzony owacją na stojąco.

Cabaret Contemporain – znowu Francuzi, ale z gościnnym udziałem dwóch świetnych szwedzkich wokalistek: Lindy Olah i Isabel Sörling – pozwolili sobie na znacznie większą ingerencję w oryginalne dzieło Moondoga. Rozbudowali jego utwory, spiętrzyli aranżacje, wyznaczyli nowe drogi – ale bez dróg na skróty, za to z niejednym ostrym zakrętem.

SP17_TRIBUTE_TO_MOONDOG_I_fot._Michal_Ramus-12

Jestem pod wrażeniem wirtuozerii Cabaret Contemporain (świetny gitarzysta, co za wyobraźnia!), którzy zgrali koncert pełen napięcia, chwilami głośny, wręcz drapieżny, to znów odpływający w melancholijne melizmaty, w których piękne głosy pań wychodziły na plan pierwszy. To był Moondog, którego ktoś ściągnął z ulicy, zaprowadził do barbera, wyszorował, ubrał w dizajnerskie ciuchy za milion cruzeiros, po czym wpuścił na scenę najmodniejszego klubu w mieści… ale wciąż Moondog. I gdyby ktoś mnie zapytał dziś, od czego zacząć przygodę z Moondogiem, pewnie wskazałbym Cabaret Contemporain, bo to po prostu brzmi najbardziej aktualnie, najbardziej współcześnie, a jednocześnie nie robi kompozytorowi krzywdy.

Raphael Rogiński, który pojawił się na scenie po Francuzach, nie miał łatwego zadania. I rzeczywiście, pierwsze minuty tego koncertu brzmiały dość niezbornie w zestawieniu z dyscypliną i krystalicznie czystym brzmieniem Cabaret Contemporain. Ale też pomysł na Moondoga był tu skrajnie odmienny… Raphael postanowił podkreślić szamański aspekt muzyki Moondoga, ale też jej innowacyjny charakter. Skąd wiele nietypowych instrumentów, z nogą manekina służącą za trąbę (!) na czele. Stąd swoboda muzyków, którzy nie bali się przypadkowości, chropowatości, nierówności. Stąd wreszcie najbardziej uduchowiona i zarazem melancholijna atmosfera z wszystkich trzech moondogowych koncertów. Co ciekawe, Rogiński nie pchał się ze swoją gitarą na pierwszy plan (chyba trochę żałuję), więcej pola do popisu zostawiając interesującej słoweńskiej formacji Širom (koniecznie muszę sprawdzić, co robią, kiedy nie asystują polskim muzykom przy reinterpretowaniu amerykańskich kompozytorów) i Natalii Przybysz, która ciągnęła cały ten kram w stronę bluesa.
Rogiński et consortes grali oczywiście utwory Moondoga, ale nie tylko… i może trochę szkoda. Taki „Moondog”, z repertuaru dawno zapomnianej hipisowskiej formacji Pentangle, choć ze zrozumiałych względów został tu zaprezentowany, jest kompozycją, która nijak nie wytrzymuje porównania z dziełem Wikinga z Szóstej Alei. Choć trzeba przyznać, że w tej interpretacji, znacznie lepszej od oryginału, skojarzyła mi się z Shy Albatross – i była to myśl miła.

SP17_TRIBUTE_TO_MOONDOG_II_fot._Michal_Ramus-7

Z przykrością odnotować muszę, że nie uczestniczyłem w tylu koncertach tegorocznego Sacrum Profanum na ile miałem ochotę, ale już dzięki potrójnemu Moondogowi długo zapamiętam tę edycję. Co jest o tyle ciekawe, że impreza z dyskomfortem w tytule będzie mi się kojarzyła z muzyką, która jest tak przystępna, naturalna i kojąca, jak tylko może być… muzyka.

Sacrum Profanum: Z batutą i humorem

Po czym poznaję, że przyszła jesień? Żadne liście, dynie, babie lato czy inne komponenty sielskich landszaftów. Musi być już jesień, bo ruszył krakowski festiwal Sacrum Profanum.

Koncert inauguracyjny, przyznaję, bardzo udany. Bo o ile w przypadku tego festiwalu łączenie wielkich elektroników z kameralnymi orkiestrami to już żadna nowość, o tyle pomysł przedstawienia „Ufabulum” Squarepushera przy wydatnej pomocy Sinfonietta Cracovia niósł w sobie sporo ryzyka i obietnicę niezłej awantury. Tom Jenkinson, owszem, lubi rozmach i patos, ale tworzy muzykę tak twardą, surową i gęstą, że trudno było mi sobie wyobrazić, gdzie tam się jeszcze da upchać smyki i dęciaki. Mój apetyt zaostrzył dyrygent, Charles Hazlewood, który przed koncertem odgrażał się, że to nie jest zwykłe fusion, że nie chodzi o długie nuty grane za plecami gwiazdy wykonującej swoje greatest hits, że orkiestra na pierwszym planie, że zupełnie nowe myślenie…

Nie do końca tak było. Squarepusher jednak zdominował orkiestrę, nawałnicą syntetycznych bitów zagłuszając analogowe smaczki, a już na pewno odwracając od nich uwagę. Bardzo ładnie to brzmiało, w połączeniu z wizualizacjami było absolutnie przekonujące, ale nowej muzyki z tego nie będzie. Coś jak z Therionem w świecie metalu – poszli o krok dalej niż wszyscy w łączeniu brzmienia orkiestry z metalowym kopytem, ale okazało się, że następnego kroku nawet oni nie są w stanie zrobić, że dalej jest już ściana.

Doskonałym pomysłem było zestawienie tego barokowego, rozpasanego „Ufabulum” ze znacznie skromniejszymi formalnie utworami zaprezentowanymi w części pierwszej koncertu, ponoć wybranymi przez Jenkinsona. Xenakis, Benjamin, Ligeti, Messiaen… Sam pewnie nie potrafiłbym znaleźć klucza, wedle którego dobrano ich akurat w takim porządku, na szczęście Hazlewood robił za przewodnika, wyczerpująco i zabawnie (doświadczenie procentuje – ma własne audycje w radiu) objaśniając przed każdym z utworów okoliczności jego powstania, intencje kompozytora i tajemnice wykonania. Skłamałbym, gdybym powiedział, że moje Slayerem ciosane ucho było w stanie wychwycić wszystkie niuanse przez niego zapowiedziane, ale to, co usłyszałem lepiej zrozumiałem i na dłużej zapamiętam. Choć wiem, że nie wszystkim to swoiste „Z batutą i humorem” przypadło do gustu, że nie każdy – jak ja – lubi być przez labirynt muzyki współczesnej prowadzony za rękę.

Ruszył festiwal Sacrum Profanum, przed nami wiele pysznie zapowiadających się koncertów. Dobrze, że nie ma prężenia muskułów za wszelką cenę, czyli koncertów w hutniczej ocynowni. Oczywiście, to piękna, imponująca sala, można było zachwycić lud scenografią, oczarować światłami, znokautować dźwiękiem, ale nie oszukujmy się – muzyka współczesna i poszukująca elektronika to nie jest materiał na imprezę masową, nie da się nikogo na siłę uszczęśliwić. Miałem wrażenie, że te wielkie widowiska tylko odwracały uwagę od pozostałych punktów festiwalowego programu, a Sacrum Profanum warto poznać w całości.

Jakie jeszcze dary jesień nam w koszyczku niesie? Laurie Anderson, Kronos Quartet, Battles, Autechre, Lee Ranaldo… Największe przeboje (wiem, wiem…) minimalistów i huczny jubel Warpa. To będzie dobry tydzień.

Święci i grzesznicy z Islandii

Trzeba się narkotyzować ze dwa lata, żeby to zrozumieć – powiedział pan do pani, w drodze do autobusu. Wymykali się w przerwie z múm, inaugurujących tegoroczną edycję festiwalu Sacrum Profanum. Nie dziwię się, że nie chcieli zostać, bo pierwszą część koncertu zakończył bardzo mocny cios, w postaci na nowo udźwiękowionego przez Islandczyków filmu „Wyspa wielkiej nadziei” Bohdana Poręby (tak jest, tego od „Hubala” i „Gniewka, syna rybaka”). To dokument z 1957 roku, o dzieciach, którym w sanatorium w Otwocku leczono związane z powikłaniami pogruźliczymi choroby kręgosłupa, z odpowiednim dla owych czasów i tego reżysera propagandowym smrodkiem. Harcerska przysięga przy ognisku, składana przez kalekie dzieci na leżąco, albo Janeczka recytująca „Kaczkę Dziwaczkę” podczas operacji kręgosłupa – uch, bardzo mocna rzecz, dodatkowo uskrzydlona przez hipnotyzującą muzykę múm i towarzyszącego im w owej chwili Jóhanna Jóhannssona (ten film to ponoć jego pomysł). Nie dziwię się, że niektórzy nie wytrzymali, ale ja, choć nie narkotyzowałem się ostatnio, byłem poruszony i zachwycony. Tyle tylko, że po takiej emocjonalnej bombie atomowej zupełnie nie mogłem wkręcić się w drugą część koncertu, w te ich smętne, hipisowskie piosenki o leśnej ściółce, strumyczkach i motylkach.

Co nie zmienia faktu, że múm wykonali powierzone im zadanie i godnie otworzyli Sacrum Profanum. Pomysł ze stadkiem krewnych i znajomych królika – wśród nich L.U.C., który ładnie się w zupełnie nie swoim świecie odnalazł – był świetny, bo skutecznie zabezpieczył nas przed wykolejeniem się uroczej monotonii w nudę. Co prawda nie wszystkie proste piosenki Islandczyków zyskiwały na aranżacyjnym rozpasaniu (Sinfonietta Cracovia, chór), ale nie będę narzekał, bo i tak pozytywnie mnie zaskoczyli. Nie wierzyłem w to, że się uda, nie sądziłem, że múm ze swoim wsobnym pitoleniem udźwigną tak wielką salę i rozbuchaną produkcję, ale przyznaję, że miło jest się tak pomylić.

Po koncercie trafiłem na afterparty i poza pogawędkami ze znajomymi potupałem chwilę nóżką przy FM Belfast. To było baaaardzo profanum, a widok safandułowatych okularników z Islandii w bokserkach, ale wciąż pod muchą, brawurowo walczących z repertuarem Guns N’Roses – niezapomniany.

PS. Ten film Poręby znajdziecie (niestety już bez tej wyjątkowej ścieżki dźwiękowej, którą wczoraj usłyszałem) na antologii DVD „Czarna seria. Polska szkoła dokumentu”. Przyznaję bez bicia, że mam to na półce, ale do „Wyspy wielkiej nadziei” jeszcze nie dotarłem i dałem się Islandczykom zaskoczyć. Wstyd. Dla usprawiedliwienia dodam, że film Poręby jest ostatni na drugim dysku 🙂

SMS z Sacrum Profanum

Ruszyło Sacrum Profanum. W wielkiej hali hutniczej ocynowni The Cinematic Orchestra przyjęci jak wielka gwiazda. Zbyt pochopne to standing ovation, choć trzeba przyznać, że przynudzali miło. Szczególnie w rozimprowizowanych partiach bisów.

Chris Cunningham zgwałcił mnie przez oczy i uszy, ale na kolana nie posłał. Sprawny, efektowny, mało odkrywczy. Będę miał koszmary. Najpewniej nagi, cycaty Hitler z wodogłowiem.

Bardziej jednak przeraża mnie to, że jesień się zaczęła.

Szatan, jazda próbna i gra w grę

Dlaczego 9.09.09 to ważna data? Po pierwsze dlatego, że jak odwrócisz te cyferki do góry kołami, otrzymasz trzy szóstki, a więc Liczbę Bestii. Pojawienie się Szatana maszerującego na rękach po tym łez padole mogło wam jednak umknąć, bo działy się dzisiaj rzeczy o wiele bardziej doniosłe – światowa premiera długo oczekiwanych, zremasterowanych wersji 14 kanonicznych płyt The Beatles oraz gry „The Beatles: Rock Band”. Alleluja! Cały dzień paraduję więc w bluzie Bitli, jak święto to święto…

Remasterów jeszcze nie słuchałem, w grę też nie grałem, bo jestem na wakacjach, a tu w górach nie ma sklepów muzycznych. Na promocyjne egzemplarze tym razem nie można było liczyć, bo wydawca strzegł swych skarbów jak oka w głowie. Myślałem, że chodzi o względy bezpieczeństwa, że bossowie od fonografii boją się, iż taki Szubrycht zaraz wrzuci podrasowanego „Revolvera” na rapidszera i cały misterny plan rozpętania Beatlemanii 2.0 legnie w gruzach. Ale okazuje się, że nie, że w ogóle nie zasłużyliśmy. Nawet teraz, po premierze, na promocję w Polsce nie będzie ponoć ani sztuki. Jeśli chcemy boks obejrzeć, obwąchać i odsłuchać, życzliwy wydawca może go nam wypożyczyć… Dobre. Jak w branży motoryzacyjnej – jazda próbna. Choć w sumie nie dziwię się zbytnio. Po co mają rozdawać, skoro dziennikarze muzyczni boksy Beatlesów i tak zapewne kupią. Ale moje jest moralne zwycięstwo: Nie zaliczę się wam do wyniku sprzedaży, bo w płyty zaopatruję się w Amazonie 😉

A jeśli okaże się, że ochy i achy, które zawarłem w tekście w „Machinie” były na wyrost, obiecuję, że wszystko tu, na tym blogu, odszczekam 🙂

Oczywiście, remastery Beatlesów to dla mnie priorytet, ale mam przeczucie, że tak w ogóle, dla ludzkości, ważniejsza jest gra. Sam nie gram od wielu lat. Nie dlatego, że nie lubię, ale dlatego, że jestem obrzydliwym nałogowcem. Wsiąkam bez pamięci i bez sensu. Kiedy przeszedłem „Quake 2” z wszystkimi dostępnymi nakładkami i podliczyłem, ile czasu przy tym spędziłem, natychmiast wykasowałem z twardziela wszystko, łącznie z pasjansem i od tamtej pory trzymam się od gier z daleka. Ale z „The Beatles: Rock Band” chciałbym się zmierzyć, nie powiem. Zajawki, które można znaleźć na YT wyglądają po prostu fantastycznie.

W ogóle, tyle się u nas (na tym blogu też) dyskutuje o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia: zwolennicy empetrójek naparzają się z wyznawcami cedeków, raz na jakiś czas spotykając się na neutralnej ziemi wielbicieli streamingów. Jakoś umyka nam temat gier wideo, które są przecież doskonałym medium do popularyzacji i dystrybucji muzyki. Do jej promocji być może też, co testują właśnie organizatorzy festiwalu Sacrum Profanum (mam szukać muzyki w wirtualnym Krakowie) i Sidney Polak (z którym mam jeździć jakimś skuterem), ale zupełnie mnie to nie bierze. Pewnie jestem poza targetem.

Do niedawna nie zdawałem sobie też sprawy z tego, że oryginalne ścieżki dźwiękowe z gier mogą mieć fanów nie mniej oddanych, niż promowana przez radio pieśniarka ze Skandynawii czy uwielbiany przez gazetę bard zza Oceanu. Okazuje się, że pod szyldem Video Games Live przyjeżdżają do nas w listopadzie jacyś dziwni, ponoć światowej sławy, ludzie, którzy w dużych salach, przy pomocy orkiestry symfonicznej, tłumu śpiewaków, tancerzy i – uwaga! – graczy on-line prezentować będą niezapomniane melodie z tak kultowych tytułów jak „Tetris” (to nawet ja znam), „Warcraft”, „Diablo”, „Call of Duty” czy „Super Mario Bros”. Nie umiem sobie takiego koncertu wyobrazić, więc… trzeba się będzie wybrać. Kto wie, może stąd właśnie idzie nowe?
Albo to Bigda idzie. Na dwoje babka wróżyła.

Ona temu winna..

Sezon letnich festiwali uważam za zamknięty. Choć oczywiście ostrzę sobie zęby na Sacrum Profanum, gdzie zamierzam zobaczyć najwięcej jak się da (Aphex Twina reklamować nie muszę, ale kto przegapi szokujący show Cunninghama ten kiep – bo to za chwilę będzie zakazane ;-)) i zarazem żałuję, że nie mogę być w tym samym czasie w stolicy na Skrzyżowaniu Kultur i w Łodzi na Soundedit. To nie koniec mocnych jesiennych wrażeń, by wspomnieć tylko Unsound (Sunn O))) i Biosphere – aua!), Free Form Festival, czy Ars Cameralis, którego organizatorzy jak Filip z konopi wyskoczyli z rewelacyjnym line-upem, w skład którego wchodzą m.in. Yo La Tengo (nowa płyta – „Popular Songs” – przepyszna!), Micah P. Hinson, Ramallah Underground, Grizzly Bear, Andrew Bird i… David Lynch (nie mam pojęcia w jakiej roli).
Dzieje się więc, oj dzieje, ale nie da się ukryć, że lato minęło. Poniżej więc zupełnie subiektywna, nieprzemyślana i nieostateczna lista

Dziesięciu Najmocniejszych Festiwalowych Momentów „Lato 2009”

1. Po kilkuminutowym, niepokojącym wstępie (wokalista chodził ludziom po głowach, zanim zabrzmiała jakakolwiek nutka) głośniki plunęły kyussowskim riffem, bębniarz ruszył z kopyta, wokalista rozpoczął swój lament. Zaczął się koncert Monotonix. Zakotłowało się, tłum zafalował niespokojnie, chmura piasku buchnęła w górę. Bramkarze zrobili dziwne miny. A mnie opanowało bezcenne uczucie, będące połączeniem euforii, ulgi (że jednak się udało) i lęku (że zaraz ten chaos wymknie się spod kontroli i skończę w więzieniu). To był bardzo rockandrollowy moment. Piękny 🙂

2. James do festiwalu Coke Live pasowali jak kwiatek do kożucha, ale cóż to ma za znaczenie, skoro dali jeden z najpiękniejszych koncertów sezonu? Kiedy grali „Sometimes” (…when I look deep in your eyes, I swear I can see your soul) miałem łzy w oczach.

BTW, Redaktor-Którego-Nazwiska-Nie-Wymienię-Ale-Przecież-Wiecie opowiadał potem z przejęciem, jak „ten transseksualista grający na trąbce ocierał się o Jamesa”. Łyżkami go można jeść. Za to zasłyszanej tego samego dnia anegdoty, której głównymi bohaterami są „Sometimes” i Robert Gawliński nie mogę powtórzyć, choć przednia…

3. Jestem rozdarty, niczym sosna z „Doktora Judyma”. Na jednej scenie dopiero się rozkręca Madness (jestem zachwycony, tym bardziej, że w nowych aranżach starych hitów więcej jest swingu, niż ska), a na drugą, bardzo odległą, już wchodzą Faith No More. Wybrałem Faith No More, popędziłem tam na złamanie karku, żeby nie uronić ani minutki i… teraz żałuję. Ale wiem, że gdybym zdecydował się zostać do końca występu Angoli, też bym żałował. Oby więcej takich powodów do rozpaczy.

4. Morrissey gra na bis „First of The Gang to Die”, a ja śpiewam, śmieję się i płaczę jednocześnie. Taki ze mnie wrażliwiec. Ale pół Stodoły ma to samo.

5. Jest noc. Ja idę po bruku duszy swej, a Animal Collective produkują się na jarocińskiej scenie. Jeden z najważniejszych zespołów XXI wieku gra dla garstki oddanych fanów (przetrwali deszcz, chłód i Kazika Na Żywo!) i niestety trochę liczniejszej gromadki osobników zbyt najebanych, by trafić do namiotu. Amerykanie przygotowali naprawdę intrygujący show, ale co z tego, skoro co cichsze momenty, tudzież zapowiedzi utworów zagłuszał bełkotliwy śpiew: „Ona temu winna, ona temu winna, pocałować go powinna…” Surrealistyczne doświadczenie.

6. Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa, albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

7. Zestaw perkusyjny, którym nie wzgardziłby Dave Lombardo, za stołem DJ, przed nami Lupe Fiasco. Żadnych efektów specjalnych, kostiumów, wizualizacji. Bez nadętych tyrad pomiędzy numerami. Ale jaki koncert, uch! Świetne podkłady, doskonała dynamika i mistrzowski flow rapera z Chicago. Znakomite. Dobre wrażenie pogłębiła krótka rozmowa, którą miałem okazję przeprowadzić z Lupe po koncercie. Sympatyczny, bystry i bardzo skromny facet. Choć oczywiście zna swoją wartość. Tego samego wieczoru, na tej samej scenie, pojawił się 50 Cent ze swoją ekipą. Jaka piękna ilustracja różnicy pomiędzy treścią a formą!

8. Lubię płytę, ale takiej masakry się nie spodziewałem. Pierwszy dzień Open’era, Łąki Łan zamykają scenę w namiocie. Robią to przez dwie godziny z okładem, pozostawiając Waszego Sługę Uniżonego w stanie bliskim agonii (przez jakiś czas podskakiwałem, nie dało się ustać spokojnie), zaś małżonkę moją w euforii. Niby wiedziałem, że ci panowie to miotacze, ale tak czy owak, na żywo imponują sprawnością techniczną, wszechstronnością, zaangażowaniem, humorem i – jasna sprawa – kostiumami. Niezły lot.

9. To nie był jakiś wybitny koncert. Słońce dopiero zachodziło, dźwięk nie bardzo się zgadzał, a publiczność NA PEWNO nie przyszła na Manic Street Preachers. Ale gdyby to był lepszy koncert, pewnie wymieniłbym go na pierwszym miejscu, tak bardzo robi mi ten zespół. Nowa płyta również.

10. Myślałem, że Hali Wisły nie da się nagłośnić, ale wiking, który kręcił gałkami dla Meshuggah wykazał, że jestem dupa nie znawca. Z czego bardzo się cieszę, bo zostać przejechanym, poćwiartowanym i rozwałkowanym przez Szwedów to przeuroczy sposób na spędzenie wieczoru. Wybitny zespół, który bardzo wyraźnie wskazał innym gwiazdom Knock Out Festival (no, może poza The Dillinger Escape Plan), że ich miejsce jest w skansenie. Szkoda tylko, że naśladowców mają zwykle nieudolnych, ale to już zupełnie inna historia…

A jak tam wspomnienia sezonu u Państwa? Tylko proszę się nie skupiać nadmiernie na Radiohead, bo z zazdrości będę kasował. 😉

Jestem operator i mam mini kalkulator

Całe szczęście, że komuniści Nową Hutę zbudowali. Gdyby nie walcownia (czy tam ocynkownia, nie znam się), nie byłoby gdzie w Krakowie porządnego koncertu zorganizować. Nic to, że daleko i taksówka droga, nic to że w autokarach dowożących spod bramy pod halę tłok i że na miejscu zimno, i wilgotno, i krzesełka małe. Klimat tego miejsca rekompensuje wszelkie niewygody, a już Kraftwerk wśród stalowych rusztowań i ton betonu czuł się jak ein ryba w ein wodzie. Brzmienie bliskie perfekcji, oszałamiające projekcje i zestaw wielkich hitów, m.in. „Das Model”, „Autobahn”, „Radioactivity”, „Tour de France”, „Trans-Europa Express”. Czego chcieć więcej? Jakiejś wisienki na torcie? Proszę bardzo – co powiecie na „Taschenrechner” z takim tekstem: „Jestem operator i mam mini kalkulator / Ja dodaję, odejmuję, kontroluję, komponuję / Mały klawisz naciskam i melodie wygrywam”? Osobnikowi, który to dla nich tłumaczył należą się duże brawa!

Kraftwerk w hucie to na pewno jeden z najlepszych koncertów w tym roku. Szkoda tylko, że po ciężkim tygodniu (arbeit, a cóżby innego) oko mi się w połowie koncertu zaczęło kleić, a głowa niebezpiecznie kiwać na boki. Ech, starość nie radość. Dobrze, że dżentelmen, który siedział obok mnie nie miał za grosz poczucia rytmu, za to nadmiar entuzjazmu – jego nierówne, ale bardzo mocne tupanie tak mnie wkurzało, że nie pozwoliło mi zasnąć 🙂
A tak w ogóle, to przy wejściu na koncert spotkałem kolegę z Krakowskiego Biura Festiwalowego, który w największej tajemnicy wyjawił mi, z jakimi wykonawcami negocjują występ na przyszłorocznej edycji Sacrum Profanum. Grubo, bardzo grubo. Ale nie powiem wam. Gdybym wam to powiedział, musiałbym was zabić.