Recenzją go!

Jakby się człowiek nie napocił, to i tak nie odwróci trendu, który znakomicie sygnalizuje sprawa recenzji filmu „Iron Cross” na łamach serwisu Variety.com. W skrócie – prestiżowy (przynajmniej do momentu ujawnienia tej afery) amerykański serwis filmowy opublikował krytyczną recenzję filmu „Iron Cross” (ostatnia rola Roya Scheidera, który robi miny i mści się na byłym SS-manie za wymordowanie rodziny), po czym… zniknął ją bezpowrotnie, bo okazało się, że producent filmu zapłacił Variety.com za promocję tytułu. Rozpętała się burza, redakcja idiotycznie tłumaczyła się z autocenzorskich zapędów, a producent jeszcze głupiej ze swoich nacisków. Przy okazji film rzeczywiście zyskał nie lada promocję, ale wcale nie stał się przez to lepszy. No i rozgorzała za Oceanem dyskusja, czy recenzjom rzeczywiście warto wierzyć, czy może temperatura ich opinii zależy wyłącznie od sygnałów płynących z działów sprzedaży. Zatrważająca perspektywa, ale jak widać, nie bezpodstawna.

O podobnych naciskach w branży muzycznej ostatnio nie słychać. Pewnie nie dlatego, że ich nie ma, ale że skala bez porównania mniejsza – na tym kurczącym się rynku, nawet w Ameryce nikt nie ma do wydania kilkuset tysięcy dolarów na promocję jednego tytułu w jednym medium. Ale oczywiście, jak ktoś płaci za reklamę, to wymaga. A że w Polsce mamy karykaturę rynku, to i musimy się zmagać z karykaturą nacisków – panie i panowie z wytwórni (nie ze wszystkich oczywiście, są w tej branży i normalni ludzie!) obrażają się i awanturują, kiedy napiszesz negatywną lub choćby chłodną recenzję płyty, nad którą twoja redakcja ma patronat.
Jeśli ktoś nie do końca kuma, wyjaśniam jeszcze raz – różnica pomiędzy Ameryką a Polską polega na tym, że w USA producent płaci kilkaset tysięcy dolarów i domaga się pozytywnej recenzji, a u nas wydawca dostaje w barterze (czyli nie wydaje na to ani grosza) reklamę o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych i… domaga się za to pozytywnej recenzji. Stanisławie Barejo, tęsknimy za Panem!

Z jednej strony czają się więc wszelkiej maści PR-owcy, którzy stają na głowach, by recenzentów w najlepszym wypadku omotać, w najgorszym po prostu skurwić i to przy udziale recenzenta owego chlebodawców – bo nie wszystkie media mają sytuację na tyle dobrą, by się po każdy grosz nie schylać i nie każdy dziennikarz czy redaktor kręgosłup na tyle prosty, by się nie ugiąć pod naporem własnego działu sprzedaży. Z drugiej zaś strony kopią pod nami dołki recenzji owych potencjalni odbiorcy, którzy zgodnym chórem twierdzą, że to przeżytek, że ich nie obchodzi, co dziennikarz sobie myśli i że wolą sobie ściągnąć muzę, przesłuchać i samemu wyrobić zdanie, niż ufać opinii jakiegoś tam tego i owego…

Ale to jeszcze nie znaczy, że recenzje nie są potrzebne! Phil Collins wyznał właśnie na łamach „Rolling Stone’a”, że niepochlebne opinie martwią go okrutnie. I jeśli dziennikarze-sadyści wciąż będą się nad jego twórczością pastwić, to on po prostu przestanie wydawać płyty.

Mamy więc misję do spełnienia, bracia recenzenci! Dopóki jest nadzieja, że jakiś Collins tego świata przejdzie do sekcji gimnastycznej, ugodzony waszą jedną gwiazdką, warto się starać…

Coś się kończy…

Listonosz przyniósł nowy numer „Rolling Stone’a”. Okładka z Megan Fox, prężącą się w stroju kąpielowym, pasowałaby raczej do „Sports Illustrated Swimsuit Issue” – też niby legenda amerykańskiej prasy, ale trochę nie z mojej bajki. Możecie mnie nazwać zboczeńcem, ale zamiast półnagiej laski, na okładce „Rolling Stone’a” wolałbym jednak widzieć zapiętego pod szyję Davida Bowiego. Albo Boba Dylana. Albo stu innych dżentelmenów i drugą setkę dam, którzy niekoniecznie zaludniają sny erotyczne nastoletniej Ameryki, za to nagrywają fajne piosenki lub kręcą dobre filmy…

Pal licho okładkę. Rozumiem też niedawne zmniejszenie formatu i wyraźne odchudzenie magazynu – nie dość, że kryzys, to jeszcze czasy dla papieru wyjątkowo ciężkie. Ale materiału ze stron 66-70 im nie wybaczę. Te pięć stron poświęcono Scarlett Johansson i Pete’owi Yornowi, którzy nagrali właśnie całkiem przyzwoity album „Break Up”. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby materiał nie był oznaczony czerwonym nagłówkiem „Fashion”. O płycie, o współpracy Scarlett i Pete’a znajdziecie tu ledwie kilka zdań – cała reszta to modowa sesja fotograficzna. Taka, jakich pełno w każdym piśmie dla bab i bananowej młodzieży. O, przepraszam, w gazetach dla ambitnych, aspirujących, eleganckich, nowoczesnych itepe itede mężczyzn też takie są… Bajkowo oświetlone, infantylne scenki, na których on i ona niby coś tam robią, ale w rzeczywistości eksponują pulowerek Burberry, dżinsy Diesel, tudzież okulary Ray-Bana. Oczywiście, żeby nie było wątpliwości – cała garderoba skrupulatnie opisana.

Kurwa mać, czy już wszystko musi być reklamą??!

Droga redakcjo „Rolling Stone’a”, właśnie złamałaś mi serce.

Jarek ogląda (i czyta) porno

Idąc za, dobrą jak się okazało, radą denata, wybrałem się do kina na „Zack i Miri kręcą porno”. Dobrze widzieć Kevina Smitha znowu w formie. Dowcipy chwilami może nazbyt sztubackie (ta kupa na twarzy operatora rozbawiłaby mnie, gdybym miał 15 lat), ale całość zabawna, ciepła i podnosząca na duchu. Komedia romantyczna dla tych wszystkich, którzy nienawidzą komedii romantycznych – sprytnie pomyślane. Dodatkowe atuty to muzyka („Duży brązowy bóbr Winony” Primusa na otwarcie!) oraz legenda filmów XXX, Traci Lords w roli Bąbelka (mam wrażenie, że jej popisowy numer z „Zacka…” to oko – no, może nie oko 🙂 – puszczone do tych, co pamiętają scenę z papierosem w pierwszej „Emmanuelle”). Swoją drogą, mam do Traci sentyment. Nie tyle ze względu na jej klasyczne dzieła, co… za sprawą kultowej brazylijskiej formacji Sarcofago. Otóż dawno, dawno temu korespondowałem z muzykiem tej grupy, który połowę każdego listu poświęcał na zachwyty nad rozlicznymi talentami panny Lords. Prawdziwy fan.

traci

Pornografia w „Zack i Miri kręcą porno” jest w gruncie rzeczy tylko pikantnym pretekstem do opowiedzenia zupełnie zwyczajnej historyjki o tym, że miłość wszystko zwycięża. Trudno mi sobie wyobrazić, by ten film miał kogokolwiek zgorszyć. Zupełnie inaczej jest z książką „Opętani” Chucka Palahniuka, który staje na głowie, by czytelnika zaszokować i obrazić, ale nawet kiedy mu się to udaje, niewiele z tego nie wynika. Lubię Palahniuka, bo to w końcu jest facet, który wymyślił „Fight Club”. „Udław się” (książka, filmu nie widziałem) też dawała radę, ale w „Opętanych” pisarz przedobrzył. Na okładce chwali się, że to książka, której nie będę chciał trzymać przy łóżku. Tymczasem czytałem ją nie tylko przed snem, ale i przy posiłkach, i jedyna reakcja, na którą stać było mój organizm, to ziewanie. Stylizowane na „Decameron” spiętrzenie wynaturzeń, zboczeń i innych złych uczynków jest bowiem do tego stopnia nienaturalne i groteskowe, że nie tyle przeraża, co nudzi. Cała ta literatura przekroczeń już mnie nudzi i żadne odbyty wkręcone w odpływ basenu, żadni policjanci kaleczący sobie ptaszki na żyletkach wepchniętych w gumowe lale (to wszystko z „Opętanych”) nie robią na mnie wrażenia. Gdzie te piękne czasy, kiedy Henry Miller szokował i uchodził za czołowego amerykańskiego pornografa? Albo Philip Roth? Oni byli odważni, podważali tabu, ale zostawiali jakiś margines niedopowiedzenia. To działało na wyobraźnię. Kiedy już się przekroczy wszystkie granice, wyobraźnia jest bezrobotna. Nuda.

A skoro już o pornografii mowa, polecam sylwetkę Sashy Grey, która znalazła się w jednym z ostatnich numerów magazynu „Rolling Stone”. Z jednej strony, fajnie się czyta o tej dziewczynie, która wybrała sobie dość ekstremalny sposób na życie, ale która nie jest głupia i ma bardzo trzeźwe spojrzenie na świat… Z drugiej nie sposób nie zgodzić się z komentarzami w stylu: „Sasha Grey skrytykowała Ophrę za to, że ta niedostatecznie pomaga biednym… za to walenie się z osłami naprawdę pomaga. Dzięki, Sasha, za tak pozytywny wkład w przyszłość naszego świata. Chciałbym, żeby moja córeczka wyrosła na kogoś takiego jak ty”. (za rollingstone.com)

Porno nie jest już mroczną i wstydliwą tajemnicą. Jest w mainstreamie. Jest częścią popkultury, jak muzyka rockowa czy komiksy. Nie wiem czy się cieszyć, czy martwić. Z jednej strony, fajnie, że wszystko wolno, ale z drugiej… Czy to właśnie na tym polega wolność? Maleńczuk w 1996 roku, kiedy jeszcze mu się chciało pisać ważne rzeczy, śpiewał: Co to za wolność, to zwykłe porno / Byle się tylko najebać / Co to za piękno, to zwykłe techno /Byle na chama, byle sprzedać.
Wieszcz, czy co?