Tanya, co się nikomu nie kłania

Dawno artysta – mam na myśli całość: twórczość, wizerunek, osobowość oraz to, co ma do powiedzenia i jak to mówi – nie zrobił na mnie wrażenia równie wielkiego, jak Tanya Tagaq. Po raz pierwszy świadomie zetknąłem się z nią na wrocławskim PPA – co jest fajnym paradoksem, bo choć jej twórczość ma wcieleniowy charakter, jest zarazem bardzo daleka od tradycyjnie rozumianego teatru czy piosenki aktorskiej as we know it. Oczywiście, wcześniej była płyta Björk, ale nie próbowałem się wtedy dowiedzieć, jak brzmi Tanya solo.
No więc Wrocław. Bardzo spodobał mi się jej koncert, jeszcze bardziej zaintrygował, więc kupiłem dwie płyty i dałem się wciągnąć w ten jej przedziwny świat. Z jednej strony mocno osadzony w inuickiej tradycji śpiewu alikwotowego, z drugiej ową tradycję burzący (przez co zresztą Tagaq zbiera od swoich regularne cięgi – cóż, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju).

Kilka tygodni temu miałem okazję znów zobaczyć Tanyę na scenie, w towarzystwie Fucked Up, ale też dłużej z nią porozmawiać, po prostu poznać, a także wysłuchać wykładu w ramach Red Bull Music Academy (wklejam zapis poniżej i zachęcam do obejrzenia). No i teraz to już jestem cały jej, ale w mym płomiennym uczuciu nie ma miejsca na zazdrość. Nie chcę mieć Tagaq wyłącznie dla siebie, tym bardziej, że w atrakcyjnej (pewnie nie dla wszystkich) i oryginalnej (to niepodważalne) formie mówi mądrze o rzeczach ważnych.

Tu znajdziecie moje recenzje „Retribution”, jej najnowszej płyty, a także trzeciego albumu A Tribe Called Red, który nabyłem z polecenia Tanyi (nie tylko dlatego, że tam śpiewa) oraz klipy. Jak już wspomniałem, wiem że to nie dla wszystkich, ale będę się radował ogromnie z każdego nawróconego. Oraz – ostrzegam – w sprawie Tanyi Tagaq to nie jest moje ostatnie słowo. 😉

 

Film: The End

Uprzejmie donoszę, że w numerze grudniowym miesięcznika „Film” po raz ostatni ukazała się moja autorska rubryka muzyczna. Prowadziłem ją rok z okładem, było miło, ale się skończyło. Recenzje płytowe w „Filmie” zostają, ale od tej pory pisywać je będą dziennikarze „Machiny”. Oba tytuły łączy ten sam wydawca, więc decyzja to zrozumiała – wiecie, synergia, cross-promocja, a pewnie i ekonomia. Trudno się spierać…
Nie żebym się cieszył takim obrotem sprawy, ale z pewnego szczególnego powodu odczułem również ulgę. Otóż w prowadzeniu rubryki owej pozostawiono mi sporo swobody, ale redakcja pisma postawiła jeden, zupełnie sensowny warunek – żeby przynajmniej część opisywanych przeze mnie płyt miała „filmowy” charakter. W pierwszej chwili wydawało mi się, że nic prostszego. Kiedy jednak zacząłem przesłuchiwać ścieżki dźwiękowe do aktualnych kinowych hitów, okazało się, że… nie ma o czym pisać. Muzyka filmowa to dzisiaj boleśnie nudny, doskonale sformatowany produkt, w którym nie ma miejsca na artystyczne porywy serca. Ma być tak jak lubi widz, ma być w zgodzie z obrazkami i jeszcze ma się potem sprzedać na płycie. Daje nam to cztery rodzaje soundtracków:

1) Pompatyczne łubudubu na orkiestrę symfoniczną i chór mieszany. Takie udawanie muzyki poważnej, w którym specjalizują się Williams, Shore, Zimmer i dziesiątki ich naśladowców. Ładne to, kiedy zawiązuje się akcja. Ponure, groźne i głośne, kiedy na scenę wkracza czarny charakter i nasz bohater znajduje się w tarapatach. Ckliwe i łzawe, kiedy bohater dokonuje wyboru, którego pewnie później będzie żałował. Równie ładne, jak na początku, ale bardziej bombastyczne, kiedy nadchodzi upragniony happy end. Zastosowanie: epickie widowiska dla starszych i młodszych, kino fantastyczne, historyczne i obyczajowe, ze szczególnym wskazaniem na kostiumowe romanse.

2) Składanka starych, bezpiecznych hitów. Naprawdę dobre, zaskakujące, elektryzujące kompilacje do filmów powstawały jeszcze w poprzedniej dekadzie (Seryjni zabójcy i Leonard Cohen? Czemu nie, to przepis Trenta Reznora na „Urodzonych morderców”! O „Pulp Fiction” nie wspomnę), a w nowym stuleciu sztuka ta w tajemniczy sposób została zapomniana. Dzisiaj wszystko jest takie oczywiste. Kiedy bohater, mimo przeciwności losu, bierze sprawy w swoje ręce, warto puścić „I Feel Good”, kiedy jest mu źle, można się posłużyć „It’s a Man’s Man’s Man’s World”, zaś gdy jest szczęśliwie zakochany, nie ma jak Marvin Gaye. No, chyba że chodzi mu tylko o seks, wtedy nieodzowny jest Barry White. Owszem, to wszystko fajne piosenki. Też je lubię, nie jestem kosmitą. Ale co tu recenzować?

3) Składanka nowych piosenek. Gorzej być nie może, bo na tego typu ekstrawagancję porywają się dzisiaj głównie producenci kinowych komiksów, komedii romantycznych lub pełnometrażowych oper mydlanych dla małolatów. Jeśli myślicie, że praca recenzenta to zajecie łatwe, higieniczne i przyjemne, przesłuchajcie choć raz soundtrack do „Camp Rocka”…

4) Czysto ilustracyjne, najczęściej krótkie, otwarte formy. Doskonale zestrojone z filmem, ale w oderwaniu od niego zupełnie pozbawione sensu. Żeby sprzedać płytę z tymi szkicami, najlepiej dolepić do nich, w charakterze kwiatka do kożucha, jakiś sprawdzony hit, w ostateczności cover. Z filmem nie musi mieć nic wspólnego, w ostateczności można go puścić od drugiej minuty napisów końcowych…

Są wyjątki? Oczywiście, że są – choćby fenomenalna ścieżka dźwiękowa do „Aż poleje się krew”, autorstwa Jonny’ego Greenwooda – ale to nader rzadkie zjawisko. W kinie niezależnym oczywiście króluje muzyka niezależna, lecz i tu artystycznych uniesień raczej się nie spodziewajcie, bo czeka was albo pastisz ścieżek dźwiękowych ze starych pornosów i filmów blaxploitation, albo ambientowe pierdu-pierdu, takie dźwiękowe plamy i szumy, co to mają dać widzowi złudzenie, że film jest ambitnym i trudnym dziełem sztuki, i jeśli widz ziewa, to najpewniej dlatego, że dzieło jest dla niego za ambitne.

Co się stało z muzyką filmową? Gdzie wielkie przeboje wylansowane przez kino, rzeczy na miarę „Mrs. Robinson”, „Who Wants To Live Forever”, czy choćby „Eye of the Tiger”? O wielkich bondowskich hitach nie wspomnę… Gdzie nieśmiertelne tematy muzyczne, jak te z „Ojca chrzestnego”, „Love Story” czy „Gwiezdnych wojen”? Do kin walą tłumy, niezliczony legion miłośników filmu garbi się przed ekranami telewizorów i laptopów, ale muzycy z jakiegoś powodu nie chcą lub nie mogą się w ten sposób promować. To wielka strata nie tyle dla branży filmowej, co muzycznej, bo wałkując w kółko Jamesa Browna filmowcy nie dają szans na przebicie się jego potencjalnym następcom.