LCD is playing in my head

Śniło mi się, że mieszkałem w Nowym Jorku, miałem pokój z widokiem na Central Park. No i James Murphy wprosił się na wino, bo mi pozazdrościł tego widoku. On ma ścianę za oknem od kiedy wybudowali nowy hotel, ale nie wyprowadza się, bo nie jest w stanie znieść myśli, że mógłby jeść pieczywo inne od tego z piekarni za rogiem.
Żona gdzieś wyjechała, dzieci chyba na wakacjach, więc w lodówce tylko oliwki. No, ale czego więcej do szczęścia potrzeba, jak się ma oliwki, wino i muzykę. James wszedł do pokoju, zerknął na ścianę z płytami (półki z płytami mają amatorzy, prawdziwi twardziele liczą płyty na ściany), na drugą…

– Niezła kolekcja, bracie – powiedział płynną polszczyzną. – Soczewica, koło, miele, młyn.

Kurde, czujecie to? James Murphy pochwalił moje płyty. TEN James Murphy. PŁYTY. MOJE! Nie ma lepiej. To jest mniej więcej tak, jakby wpadł George Clooney i powiedział: „Dobrze dziś wyglądasz”.
Ujęty tym (dobra, przyznam się, trochę spodziewanym) komplementem opuściłem na moment gardę i w chwili słabości zaproponowałem:

– To może wybierzesz, czego chciałbyś posłuchać?

Jasne, od razu pożałowałem, że zachęciłem kogoś do a) dotykania moich płyt, b) decydowania, co będzie leciało w moim domu, ale trudno, słowo się rzekło.

– Pewnie! Dzięki, stary – zakrzyknął dziarsko i od razu wyciągnął rękę. Wiedział, co chce zagrać, nie zastanawiał się, nie marudził. Szanuję to.

lcd

Początek dziwny, chyba tego nie znam. Trochę wstyd nie rozpoznawać piosenek z własnej ściany, ale jak wjechał syntezator i wokal to od razu zakumałem. „Oh baby…” – tak, na pewno OMD. Albo Human League. Zmylił mnie ten gęsty, natarczywy rytm. Nie poznałem, bo za często nie słucham, ale szanuję, wiadomo.
Minę musiałem mieć jednak nietęgą, bo James podpłynął znowu do ściany, tym razem ku końcówce alfabetu.

– Zmienię! – zaproponował.

No, teraz spoko. To rozumiem. Talking Heads zawsze na propsie. Szkoda trochę, że w Polsce tak niedoceniani, powinni być kochani jak te wszystkie Purple albo inne Budgie… Ale co mnie to, nie jesteśmy w Polsce, jesteśmy w Nowym Jorku i Talking Heads is playing at my house.

– A to znasz? – pyta głupio Murphy odpalając kolejny numer, bo niby czemu miałbym nie znać? Przecież to moje ulubione płyty, z mojej kolekcji, grane na moim sprzęcie, w moim domu. Ten monotonny rytm, rozwibrowana gitara lekko w tle, oszczędny klawisz i wokalista niby zrezygnowany, bez sił, ale przez to jeszcze bardziej sugestywny. „I used to dance alone of my own volition / I used to wait all night for the rock transmissions”… Ha, poznałem po tym „transmissions”! Joy Division! Ale hm, trochę za bogato i za gładko jak na Joy Division. Może więc New Order? O, teraz wokalista (tylko który?) śpiewa: „I’m still trying to wake up, I’m still trying to wake up…”. Obudzić się? Właśnie, może…

– Ej, nie śpij – James pstryknął mi palcami przed nosem. – Teraz coś specjalnie dla ciebie. Wiem, że to lubisz.

Człowieku, czy lubię? Kocham Bowiego, jest najlepszy! „And I’m not dangerous now / The way I used to be once / I’m just too old for it now / At least that seems to be true” – tekst zajebisty, wiadomo. Ta gorycz, ten dystans, uwielbiałem go za to. Trochę wstyd, bo piosenki nie poznaję, ale produkował na pewno Visconti. Ta irytująca, jazgotliwa gitara znakomita. Ciekawe czy to Slick, czy Belew? Dzielę się z Jamesem moimi wątpliwościami. Śmieje się to i ja się śmieję. To przecież nie Wielka Gra, nie muszę pamiętać tytułu. Rozumiemy się bez słów. Obaj lubimy podobną muzykę, a to więzi trwalsze niż przyjaźń z wojska. Ja wiem, że on wie, on wie, że ja wiem. Stukamy się kieliszkami. Bowie śpiewa, nad Central Parkiem nagle unosi się obłoczek spłoszonych czymś ptaków, po czym znów opada między drzewa.

No i tak sobie siedzimy, trochę gadamy o życiu, głównie słuchamy muzyki, którą wybiera James. Dobrze wybiera, skubany. Raz tylko nieśmiało protestuję.

– Ej no, co ty? U2? Weźże… – marudzę, kiedy słyszę, jak Bono śpiewa „And treat yourself tonight / To a little love life”.
– Co? Źle? – Murphy dziwi się mojej reakcji, swojego wyboru jest najwyraźniej pewien. I słusznie. Też w sumie lubię U2 z tego okresu.
– Nie, to dobry kawałek, po prostu o nim zapomniałem – przyznaję.
– Do usług – śmieje się James i podsuwa kieliszek. Dolewam mu wina. Pociąga solidny łyk i puszcza Gary’ego Numana zmiksowanego z soundtrackiem z „Twin Peaks”. Really? To moje? Najpewniej wyczuwając moje zakłopotanie Murphy po raz kolejny zmienia płytę, wracamy do Bowiego. Tu przynajmniej nie ma sporu. Tym bardziej, że okres berliński, wiadomo, najlepszy…


LCD Soundsystem „American Dream” DFA/Columbia

Nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza

Scott Walker wielkim artystą jest.
Myślicie państwo, że tego rodzaju aksjomaty zostały skompromitowane przez Witolda Gombrowicza niemal sto lat temu i że wstyd w naszej postmodernistycznej, arcyironicznej epoce z czymś podobnym wyjeżdżać? Czytając „Ferdydurke” w liceum też tak myślałem. Ale dzisiaj wiem, że Juliusz Słowacki rzeczywiście wielkim poetą był, być może największym z piszących po polsku. A jeżeli Gałkiewicza nie zachwyca, to prośbą, groźbą lub torturą trzeba Gałkiewicza zmusić do obcowania ze spuścizną Słowackiego. Do skutku. Aż Gałkiewicz pojmie Słowackiego i pokocha bezgranicznie.

Chętnie zastosowałbym tę samą metodę w sprawie Scotta Walkera – absolutnie nie przyjmuję tłumaczenia, że to nie jest dobre, że się nie podoba, że nie pasuje. Chętnie namaczałbym wszystkich w Walkerze, choćby siłą, aż do całkowitego zmięknięcia. Niestety, nie mam technicznych możliwości, więc póki co – zanim przejdę do omówienia jego najnowszego dzieła – tym, którzy Scotta jeszcze nie kochają, zaproponuję dwie piosenki z poprzednich płyt. Proszę się skupić. Proszę odłożyć jedzenie, zamknąć okno, dziecku usta zakleić taśmą. Proszę to uważnie, aktywnie przesłuchać.

Dziękuję.

No więc trzy lata temu wielki Scott Walker został w brawurowym akcie bezczelności zaproszony przez Sunn O))) do gościnnego udziału w nagraniach znakomitego skądinąd albumu „Monoliths & Dimensions”. Odmówił, ale o dziwo nie przeklął ich, nie pożarł, ani nawet nie obraził się na stulecia, lecz rzucił życzliwym uchem na dokonania amerykańskich herosów drone metalu. Na tyle przypadli mu do gustu, że zamiast zaszyć się w swej samotni na kolejne długie lata, tuż po premierze solowego albumu „Bish Bosch” Walker zaczął komponować nowy materiał, z myślą o Sunn O))). Tym razem to on ich zaprosił do współpracy. Tym razem – o to staremu lisowi chodziło – na własnych warunkach.

Sunn O))) oczywiście propozycję przyjęli, bo szalonemu Scottowi się nie odmawia, ale już po pierwszych minutach spędzonych z „Soused” nie można mieć wątpliwości – Walker brutalnie zdominował młodszą o pokolenie formację. Nie tylko dlatego, że kiedy zawodzi tym swoim barytonem ptaki zatrzymują się w locie i spadają z hukiem na ziemię, a najżwawsze partie instrumentalne więdną z cichym jękiem. Również dlatego, że komponując materiał teoretycznie dla Sunn O))), nieszczególnie przejął się ich dotychczasowymi dokonaniami. Owszem, zostawił trochę przestrzeni na kruszące mury drony, lecz zmusił ich też do grania riffów, albo po prostu do chowania się gdzieś w tle, za ponuro pobekującymi dęciakami, rozwibrowaną elektroniką i innymi strasznymi dźwiękami nieznanego pochodzenia, charakterystycznymi dla jego solowych płyt.

I tylko czasem, gdy wokalista pozwala sobie na chwilę oddechu, jak w finale „Bull“, a gitary wciąż suną naprzód, powolne, ale nie do powstrzymania, niczym kra podczas roztopów, przypominamy sobie, że to przecież Sunn O))), jedna z najlepszych okołometalowych orkiestr na tym łez padole… Swoją drogą, czy może być lepsza okazja do nazywania ziemi łez padołem niż premiera wspólnej płyty Sunn O))) i Walkera? 😉

Znam „Soused” już na pamięć, ale pisanie o tej płycie przychodzi mi z trudem. Ze względu na jej bogactwo i transgatunkowy charakter – to na pewno. Ale przede wszystkim dlatego, że mam do niej bardzo emocjonalny, osobisty stosunek. Nie pamiętam kiedy tak bardzo czekałem na nowe wydawnictwo, kiedy byłem tak podekscytowany i zaniepokojony zarazem, jak na wieść, że spotyka się jeden z moich ulubionych zespołów z jednym z nielicznych idoli (choć to chyba nie tak źle, że z czterema dychami na karku wciąż jeszcze mam jakichkolwiek idoli, prawda?). Byłem zaniepokojony, bo Sunn O))) i Scott Walker osobno są tak bliscy doskonałości, że obawiałem się jakiegoś błędu w matriksie, implozji, konfliktu serologicznego… Bo to przecież zbyt piękne, żeby tak po prostu mogło się udać!

soused

Po pierwszym przesłuchaniu byłem lekko rozczarowany. Gdzie trzęsienie ziemi? Po przesłuchaniu trzydziestym, a może pięćdziesiątym wiedziałem już jednak na pewno – to jest płyta roku. Wszystko się zgadza. Pełzająca Apokalipsa trwa w najlepsze, tak jak to sobie ze Scottem, Gregiem i Stephenem zaplanowaliśmy.

PS Przy okazji: Sunn O))) czyta się jak angielskie słońce: „san”. Po prostu.

PPS W ostatniej „Polityce” (jeszcze tylko dzisiaj w kioskach, później tylko w sieci) znajdą państwo mój tekst o Walkerze – o czym donoszę z radością, bo nie jest to artysta, który zbyt często pojawia się w polskich mediach głównego nurtu. Tekst zresztą jest nie tylko o nim, ale również o innych takich, co zaczynali na listach przebojów, od piosenek lekkich, łatwych i przyjemnych, po czym z dumą popełnili komercyjne samobójstwo. Jak Czesław Niemen, Mark Hollis czy Björk. Zabrakło – fizycznie – miejsca dla Davida Sylviana, nad czym ubolewam, ale co mam nadzieję nadrobić przy pierwszej okazji.