Wszystko z majonezem

Groningen, Holandia. Konferencja i festiwal Eurosonic. Dużo deszczu, jeszcze więcej dobrej zabawy. Choć zaczęło się niefortunnie, bo samolot już z Krakowa wyleciał opóźniony i kiblowaliśmy w Monachium nadprogramowe dwie godziny, czekając na coś, co zabierze nas do Amsterdamu. A kiedy już nas zabrało, to po drodze zgubiło walizkę kolegi. Była największa, więc wcześniej zapakowaliśmy do niej wszystkie druki. No, kurwa, super. Na domiar złego, kiedy już się przesiedliśmy do samochodu, Hołowczyc nam się zepsuł, więc po zjeździe z autostrady było kilka minut błądzenia – i ledwie zdążyliśmy na końcówkę gali festiwalowych nagród. Open’er, Nowa Muzyka – gratulacje!
Na szczęście finał tego trudnego dnia był udany – w postaci koncertu londyńskiej kapeli Dry The River, która zupełnie nie brzmi po angielsku, ale za to jest Następną Dużą Rzeczą (nie mylić z Następną Przehajpowaną Rzeczą). Świetne melodie, naturalne zachowanie na scenie, wokalista dysponujący głosem, obok którego trudno przejść obojętnie. Think: Bon Iver, Fleet Foxes, Decemberists. Ale też GY!BE czy Mogwai, bo z zasady liryczni i wyciszeni Dry The River kiedy trzeba potrafią przywalić i rozbujać te swoje piosenki do pełnych obrotów. Czekam na płytę, z niecierpliwością przebierając nogami.

Czwartek. Całe Groningen się bawi. Jest wielka scena na otwartym powietrzu, na której grają dla tubylców lokalne gwiazdy z radia, ale gości spoza miasta i przede wszystkim spoza Holandii, bardziej interesują występy upchane w dziesiątkach klubów, teatrów i sal koncertowych. Tutaj można zobaczyć przyszłe gwiazdy, zwąchać trend, który dopiero kiełkuje, albo po prostu napić się piwa przy fajnych piosenkach. Zaczynamy od Niemców z Hundreds. Przyzwoity, nieco nazbyt dramatyczny electro pop – nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Po schodkach na górę, tu już czeka Ólöf Arnalds – w dziewczęcej, czerwonej sukience, z nieśmiałym uśmiechem i głosem tak delikatnym i słodkim, że niemal groteskowym. Dobre, ale wystarczyło mi pół godziny. Czas coś przekąsić.

Na głównym placu miasta najlepszy hamburger, jakiego jadłem w życiu. Żadna sieciówka, po prostu pan w budce na kółkach smaży kotleta. Pyta czy chcę „ze wszystkim”, więc mówię, że jasne i dostaję ze wszystkim – w tym z jajkiem i oczywiście z majonezem. Następnego dnia przyprowadzę tu kolegów…
Francuzi z GaBLe porywają publiczność. Grają na wszystkim, od mocno zdewastowanych gitar akustycznych, przez różne elektroniczne urządzonka, aż po jakieś śmieci, a aranżacje mają skonstruowane jak dowcipy – z nieoczekiwanymi zwrotami akcji i zaskakującym puentami. Na szczęście, pod tymi wszystkimi żartami (wliczając maskę Elvisa) kryją się świetne piosenki, więc warto na GaBLe zwrócić uwagę. Będą z nich ludzie.

Na scenę wchodzą kolesie, którzy wyglądają, jakby zgubili się podczas szkolnej wycieczki, ale grają pierwsze dźwięki i już wszyscy wiedzą, że to poważna sprawa. Ja wiedziałem wcześniej, bo widziałem Pulled Apart By Horses latem na Offie, ale przypomniałem sobie o nich z przyjemnością. Nawet kłopoty z dźwiękiem nie zepsuły mi zabawy, bo ci chłopcy mają tyle energii, że poradzą sobie w każdych warunkach.
Szukamy klubu w którym grają Paula i Karol, ale słabo nam idzie, za to pada coraz mocniej, więc odpuszczamy. Żałuję, bo chciałem zobaczyć, jak sobie radzą na obczyźnie. Na dobranoc Kvelertak. Dobre brzmienie, konkretne tempa, gitary bezwstydnie rzężą unisono, a kiedy trzeba, Norwedzy wrzeszczą na cztery gardła. Nie podzielam dość powszechnych zachwytów płytą, ale na koncercie Kvelertak robi wrażenie, trudno nie dać się porwać takiemu huraganowi entuzjazmu.

Wiecie, że mają tu sklepy płytowe? Takie prawdziwe, z trudno dostępnym gruzem, który przerzuca się godzinami. Z wąskimi gatunkowymi specjalizacjami i sprzedawcami, którzy doskonale wiedzą, co mają na półkach. Najlepszy z nich usytuowany jest tuż obok coffee shopu – chyba nie przez przypadek, bo w ofercie tylko psychodeliczne kapele z lat 60. i 70., mnóstwo egzotyki (w tym nagrania wokalistek z Afryki czy Ameryki Południowej z lat 20. i 30.) i folku. Zakupy zrobione, będzie czego słuchać do wiosny, narkotyczny głód nowych płyt na chwilę przestaje palić trzewia 😉

Piątek. Spotkania biznesowe, kolacje przy świecach, bułkę przez bibułkę. A potem znowu koncerty. El Guincho, promowani jako hiszpańska odpowiedź na Animal Collective są nieźli, ale nieco monotonni. Ledwie wbijamy się na Yuck, ale to jakaś amatorszczyzna, bardzo słaba historia. A więc Następna Przehajpowana Rzecz (nie mylić z Następną Dużą Rzeczą). Niewiele lepsi są ulubieńcy NME (tak przynajmniej przedstawił mi ich lepiej zorientowany w sytuacji kolega) o nazwie Frankie & The Heartstrings. A więc moda na romantyków z wczesnych lat 80. minęła i teraz robimy za modsów? W sumie to nawet wolę… ale nie porwało mnie to. Kiedy festiwal zaczyna się od takiego ciosu, jak Dry The River, to później trudno zainteresować się czymkolwiek innym. Może Junip okazałby się skuteczną odtrutką na te przedwcześnie hajpowane angielskie kapele, ale kolejka przed Grand Theatre tak długa, że odpuszczamy. Zobaczymy ich przecież w Warszawie, na Northern Living. Już lepiej wrócić do hotelu, wysuszyć ubranie…