„Przekrój”: Przebudzenie

Ja też przestałem już wierzyć, że wróci. Ale dziś mogę – niewierny Jarosław – czytać, kartkować, wąchać papier. Jest. Nowy numer „Przekroju”. Od deski do deski pochłonę go dopiero w czasie okołoświątecznej flauty, ale uważnie przejrzałem, tu i ówdzie zatrzymałem się na dłużej i powiem wam, że jeśli „Przekrojowi” powrót może się udać – to właśnie takiemu.

To nie jest ten „Przekrój”, który wstydliwie zszedł ze sceny kilka lat temu. Ale też nie ten, którego miałem zaszczyt być częścią przez dobrych parę lat. To nie tygodnik opinii, który próbuje nadążać, komentować rzeczywistość, odpowiadać na najnowsze trendy, albo nawet je kreować.
To jest „Przekrój” uszyty ze wspomnień jajogłowych w średnim wieku, ze wspomnień pachnących kuchnią w domu babci. Ulepiony z tęsknot i wyobrażeń aspirujących dwudziestolatków, którzy się nie załapali. Odpowiadający na potrzeby tych, których jest tak mało, że w badaniach konsumenckich robią za błąd statystyczny.

przekroj

Jest więc miejsce na literaturę (nie tylko recenzje książek – ale i długie opowiadanie czy wiersz!), architekturę, teatr, film, muzykę, sztuki plastyczne i modę, sprawy społeczne i przyrodę. Są komiksy i rysunki – m.in. Mrożek i Raczkowski, dużo Raczkowskiego – jest humor zeszytów szkolnych, jest Wacuś i Filutek, jest Ludwik Jerzy Kern, są aż dwie krzyżówki. Są teksty o problemach współczesności i skarby wydobyte z przepastnych archiwów „Przekroju”.

Jeżeli czegokolwiek nowemu „Przekrojowi” brakuje to… umiaru. Chodzi zarówno o ilość zgromadzonego materiału, jak i – a może przede wszystkim – sposób jego podania. Łatwo się zagubić w naszpikowanym michałkami layoucie, który w dodatku jest zamierzenie vintage’owy, otwarcie nawiązujący do „Przekroju” Eilego, a więc odległy od tego, do czego dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni.

Może więc ja muszę przywyknąć, może redakcja powinna jeszcze niektóre rzeczy uporządkować, może warto byłoby tu i ówdzie znaleźć miejsce na odrobinę oddechu, może wyraźniej oddzielić aktualności od archiwaliów… Nie wiem, to tylko pierwsze wrażenia. Ale wiem, jak to jest, kiedy ma się dużo fajnych treści do upchania na ograniczonej powierzchni papieru, więc nie będę tu robił za kocioł, który garnkowi. Nie będę czarno widział. Przeciwnie: nikt mocniej ode mnie nie wierzy w to, że papierowy kwartalnik o kulturze ma szansę powodzenia.

Trzymam kciuki, będę czytał, na krzyżówce pewnie znów polegnę. Niech żyje!

PS. Ciekawe, czy jest wersja na iPada. 😉

Czemu, Cieniu, odjeżdżasz…

Przeżyłem przy „Przekroju” (doceniacie piękną aliterację?) dobrych parę lat i z pięciu, może sześciu naczelnych. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, od których dużo się nauczyłem. Napisałem pod ich okiem kilka tekstów, z których zawsze będę dumny. Niespodziewanie odziedziczyłem po Bartku Chacińskim dział muzyczny, w którym przez kilka lat dzielnie walczyliśmy o lepsze jutro. Gdyby nie „Przekrój” nie robiłbym tego, co teraz robię i chyba wiem, co bym robił, ale nie powiem, bo się wstydzę…

Z bólem serca obserwowałem agonię „Przekroju”, bezmyślnie przedłużaną przez ostatnie lata, na te nagłe zwroty akcji i eksperymenty na żywym ciele, ale teraz, kiedy w końcu dokonał żywota, zrobiło mi się smutno i źle. Żałuję „Przekroju”. Nie z powodu Raczkowskiego, bo jego z pocałowaniem ręki wszędzie wezmą i jeszcze nam będzie dosrywał długo i szczęśliwie. Żałuję „Przekroju”, bo drugiego takiego pisma nie ma i już pewnie nie będzie. Ale przede wszystkim żałuję z pobudek egoistycznych – bo to był ważny, dobry etap w moim życiu. Tym, którzy mi to zabrali, nigdy tego nie zapomnę.

zbieramkupy

Muzyka, biznes, króliczek

Piątek w Warszawie. Konferencja „Muzyka a Biznes” na SGH. Zacna inicjatywa, goście ciekawi. Najmniej podobał mi się panel, w którym sam uczestniczyłem, bo przygotowałem się do dyskusji o tym, jak internet zmieni(ł) dostęp do muzyki, a większość czasu upłynęła przedstawicielom różnych firm na prezentacji ich świetnych ofert. Z drugiej strony, i tak nie byłbym w stanie powiedzieć czegokolwiek sensownego, bo miałem taki atak alergii, że właściwie nie odrywałem chusteczki od nosa…
Chodzi jednak o to, żeby te minusy nie przysłoniły nam plusów – paru ciekawych rzeczy można się było dowiedzieć, kilka interesujących spostrzeżeń zapamiętać, garść adresów do nowopoznanych ludzi zanotować. „Muzyka a Biznes” to fajna rzecz i będę trzymał kciuki, niech im się wiedzie.

Pochwalę się przy okazji laurką, którą publicznie wystawił działowi muzycznemu „Przekroju” Piotr Kabaj, szef EMI, podczas debaty nad tym, czy polska branża muzyczna to ekstraklasa czy może zaścianek. Oczywiście, sprawa nie została jednoznacznie rozstrzygnięta (chociaż przeważały opinie, że jesteśmy – cytując Ściankowego Maćka Cieślaka – „w dupie”), ale na marginesie tej dyskusji Kabaj powiedział, że bardzo ceni dział muzyczny „Przekroju”, również za to, że piszemy o muzyce, której niemal nikt w Polsce nie słucha, że niesiemy kaganek oświaty. Jako przykład podał nasze redakcyjne podsumowanie roku – z płyt zagranicznych, jak twierdzi, znał tylko jedną, z polskich niewiele więcej. Sądzę, że dla efektu nieco przesadził (swoją drogą, ciekawe, którą miał na myśli – Them Crooked Vultures? Sonic Youth? Dave Matthews Band?), ale przesłanie było jednoznaczne: dziennikarze-pięknoduchy niech edukują, jeśli tylko chcą i mogą, ale prawdziwy rynek muzyczny jest gdzie indziej.

Fajnie, fajnie, ale w gruncie rzeczy, nie ma się z czego cieszyć. Skoro facet, który całe swoje życie poświęcił muzyce (a poświęcił, to nie jest typ biznesmena, któremu wszystko jedno, czy handluje pietruszką czy piosenkami), ma spory kłopot z rozpoznaniem terytorium, po którym się w „Przekroju” poruszamy, to co dopiero powiedzieć o statystycznym Kowalskim, o przeciętnym polskim zjadaczu muzyki? Czy on jest w stanie cokolwiek u nas dla siebie znaleźć? Pewnie nie. Może dwa razy w roku. Albo trzy. Kiedy piszę o świątecznych składankach i kiedy spuszczamy manto jakiejś beznadziejnej gwieździe z telewizora (czego nie robimy często, bo miejsca szkoda).
A ja żyłem w przeświadczeniu, że w gruncie rzeczy jesteśmy dość mainstreamowi, że idziemy bardzo szerokim frontem… W przekonaniu tym utwierdzają mnie zresztą niektórzy czytelnicy, albo opętani muzyką znajomi, o paru współpracownikach nie wspominając – raz na jakiś czas wytykają mi przegapienie jakiegoś superważnego, przełomowego, totalnie modnego zespołu, którym „już od trzech tygodni zachwyca się Pitchfork” 😉

Co robić i o czym pisać, żeby ograniczona objętościowo rubryka muzyczna tygodnika traktowała o rzeczach ważnych, wartościowych i aktualnych, ale zarazem była interesująca dla kogokolwiek poza autorami, wydawcami płyt i tą setką młodych ludzi, którzy i tak wszystko już słyszeli, a poza tym nigdy by się kupieniem gazety papierowej nie splamili? Trudne zadanie. Na szczęście z gatunku tych, w których nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go… Choć czasem westchnie człowiek ciężko, mając świadomość, że o czymkolwiek byśmy nie pisali, pan i tak kupi U2, pani „Best Smooth Jazz Ever Vol. 4”, ty chłopczyku „Letnią składankę RMF”, a ty dziewczynko „High School Musical Karaoke”. I że podobno trzeba się cieszyć, że w ogóle ktokolwiek cokolwiek jeszcze kupuje.

Kultura mać!

W tygodniku „Angora”, w dziale KULTURA (tak jest, pisane kapitalikami, żeby nie było wątpliwości, że to kultura nie tylko przez duże K, ale i przez duże U), zamieszczono wywiad z… bokserem Nikołajem Wałujewem, uroczo zatytułowany „Kobiety nie tknę nawet kijem”. W tym kontekście słowa ulubionego dramaturga nazistów – Gdy słyszę słowo „kultura” odbezpieczam rewolwer – nabierają zupełnie nowego znaczenia.

Jestem pewien, że kiedy w „Angorze” pojawi się dział KULTURYSTYKA, chodzić będzie o turystykę kulturalną.

Aktorzy to też ludzie kultury. Na przykład Julia Kamińska i Filip Bobek, gwiazdy TVN-owskiego serialu „BrzydULA” (nie miałem kontaktu, ale mam świadomość, że hit). Żal było patrzeć jak cierpieli, kiedy pracodawca zmusił ich w świątecznych, charytatywnych „Milionerach” do odpowiedzi na pytanie, która z czterech wymienionych postaci nie została wymyślona przez Żeromskiego. Był Judym (przy którym pani Julia powtarzała truizm, że „przecież ‘Lalka’ jest Prusa”. No i miała rację, jest. Albo Prousta. Jeden chuj), do tego bliżej niezidentyfikowany Rafał, tak jakby Olbrychski, i jeszcze jakaś Boryna. Gdyby nie pomoc publiczności, wymuszona zresztą przez nieco spanikowanego prowadzącego, mielibyśmy piękną katastrofę.

Czytałem komentarze pod informacjami o odejściu Bartka i Jacka z „Przekroju”, zamieszczonymi w tzw. serwisach branżowych. Pal licho, że większość anonimowych życzliwych z radości zacierała łapki… Naiwnością byłoby spodziewać się czegoś innego. Ale szczególnie ubawił mnie pomysł, że Chaciński i Kowalczyk zepsuli „Przekrój”, bo zamiast gazety dla ludzi zaczęli robić jakiś biuletyn kulturalny. No, to faktycznie nieludzkie, zajmować się tak błahymi sprawami jak literatura, muzyka czy kino, kosztem rzeczy tak szalenie istotnych i do życia nam niezbędnych, jak ruchawki na naszej i nienaszej scenie politycznej czy informacje ekonomiczne (tu uwaga na marginesie: jeszcze rok temu też myślałem, że to ważne, ale w obliczu kryzysu okazało się, że w tym akurat temacie bardziej niż w jakimkolwiek innym politycy nie wiedzą, co robią, eksperci nie mają pojęcia, o czym mówią, a dziennikarze nie rozumieją tego, o czym piszą).

TVP Kultura ponoć w poważnych tarapatach. W 2010 roku mają nie dostać kasy na jakiekolwiek produkcje własne (w tym relacje z imprez, publicystykę, dokumenty). No i dobrze, kogo te nudy obchodzą? Trzeba to zamknąć, zabić dechami, jajogłowych rozpędzić, a zwolnione w kablu i na satelicie miejsce wypełnić kanałem „TVP Kocham Cię Polsko”! Będzie bardziej kolorowy, zarobi na siebie, a aktorek z seriali nie skompromituje zbyt trudnymi pytaniami. Wystarczy, że będą umiały zanucić piosenkę z „Czterech pancernych”, albo odnaleźć na mapie Włocławek. Czego Państwu i Włocławkowi mimo wszystko nie życzę.

Tyle lat minęło, ustrój się zmienił, a piosenka Zielonych Żabek coraz bardziej aktualna. Z tą tylko różnicą, że domów kultury ubyło. Ale za to przybyło galerii…

Dziękuję, Panie Redaktorze

Przełom czerwca i lipca 2004 roku. Wstaję wcześniej niż powinienem, bo mam pomysł na tekst. Nikt go nie zamówił, bo też w tamtym czasie nikt tekstów u mnie nie zamawiał. Owszem, pisałem sporo, do magazynu „Mystic Art”, którego w tamtym czasie byłem czymś na kształt redaktora prowadzącego, ale od dłuższego czasu rozwodzenie się o ekstremalnym metalu w prasie dla fanów takowego przestawało mi wystarczać. Po pierwsze, ze względu na pewne ograniczenia formy, choć kombinowałem jak mogłem (to na łamach „Mystic Art” zadebiutował, wówczas jako cykl felietonów-wstępniaków „Mocny w gębie”), a po drugie dlatego, że coraz mniej metalowych płyt robiło na mnie wrażenie i coraz chętniej słuchałem zupełnie innych klimatów. Zresztą, chciałem pisać nie tylko o muzyce, wydawało mi się, że o paru innych sprawach też mam coś do powiedzenia…   

Kłopot polegał jednak na tym, że nikt mnie nie chciał. A ci, co chcieli, padali jak muchy – „Machina” i „Muza” przykładem. Wymyślałem więc sobie tematy, pisałem teksty i rozsyłałem po redakcjach. Słałem je do dzienników, tygodników, miesięczników. Na adresy działów i do konkretnych redaktorów. Prawie nigdy nie dostawałem odpowiedzi, od wielkiego dzwonu „Dziękujemy, ale nie skorzystamy”, ale zdarzyło się też, że korzystali, wyciągając z mojego tekstu, co im pasowało i nawet nie dziękując. Czułem się jak pieprzony Martin Eden. I podobnie jak on byłem odporny na niepowodzenia. Nie chcą? Trudno. Może zechcą następnym razem.

Aż przyszedł wspomniany już letni poranek. Parę dni wcześniej Blabbermouth napisał o nieoczekiwanym i w sumie idiotycznym zamieszaniu wokół nazwy Decapitated, a że podobne problemy przeżywał wcześniej Anthrax, postanowiłem połączyć te historie w jednym tekście. Wysłałem go do faceta, który zajmował się muzyką w „Przekroju”, niejakiego Bartka Chacińskiego. Wcześniej nie próbowałem do niego pisać, bo „Przekrojowy” dział muzyczny wydawał mi się zbyt alternatywny, ambitny i wydumany, jak na moje postmetalowe gusta, ale wiedziałem, że inni i tak mnie nie chcą, więc postanowiłem spróbować. Zresztą, pewnie do innych też wysłałem, ale dzisiaj już nie pamiętam do kogo, bo tylko Bartek odpowiedział. Napisał, że fajny tekst i że może się przydać do zapowiedzi warszawskiego koncertu Anthrax. Byłem wpiekłowzięty. Choć kiedy to się ukazało, byłem w lekkim szoku. Redaktor Chaciński potraktował moje wypociny dość brutalnie, wywalając jakieś 70% tego, co napisałem do kosza 😉 Ale i tak byłem szczęśliwy. Bo włożyłem stopę w drzwi i nie zamierzałem jej wyjąć.

Później już poszło z górki, pisywałem do „Przekroju” coraz częściej i coraz większe teksty. Kiedy Bartek zasłużenie awansował na wicenaczelnego, oddał mi swój ukochany dział muzyczny pod opiekę. Co było dla mnie zaszczytem i wyzwaniem. Tym większym, że mamy odmienne gusta, często się różnimy i spieramy. Ale mało jest fajniejszych rzeczy od spierania się z kimś, kto po pierwsze słucha, po drugie potrafi zarówno przekonać cię do swoich racji odpowiednimi argumentami (nigdy nie wykorzystując pozycji zawodowej!), ale i ustąpić, kiedy widzi, że racji nie ma. No dobra, żeby nie było za słodko, zamknę dalszą część tej laurki w krótkich, żołnierskich słowach: Bartek to zajebiście kumaty facet i w dodatku świetny redaktor.

Wczoraj zrezygnował z pracy w „Przekroju”, podobnie jak naczelny, Jacek Kowalczyk (nie mam żadnej anegdoty w rękawie, więc mogę tylko powtórzyć to, co napisałem o jego zastępcy: fajny człowiek i świetny fachowiec, bardzo się cieszę, że miałem szczęście go poznać i pod jego przywództwem uczyć się dziennikarskiego rzemiosła). Nie powinienem i nie chcę ich decyzji komentować, ale oczywiście, bardzo żałuję. I życzę im jak najlepiej, i wiem, że cokolwiek teraz będą robić, będą to robić dobrze. Przede wszystkim jednak chciałem za te pięć lat z okładem pięknie podziękować. To był dobry czas.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

PS. Znalazłem ten tekst o Decapitated i Anthrax, dzięki któremu wszystko się zaczęło. Jeśli kogoś to interesuje, proszę bardzo. Po raz pierwszy w całości, choć dzisiaj sam bym go chętnie przyciął. Bartku, stworzyłeś potwora 😉

Głośni sojusznicy Al-Kaidy

Nazwy i teksty metalowych zespołów nie budziły nigdy zainteresowania mas. Trochę śmieszne, trochę straszne, obchodziły tylko oddanych fanów tej muzyki. Aż do 11 września 2001 roku. Wtedy zaistniało podejrzenie, że metalowcy mogą być piątą kolumną Al-Kaidy.

Pierwszy podpadł Anthrax (ang. – wąglik). Nowojorska formacja od 1981 roku występuje pod nazwą, która nikomu dotąd nie przeszkadzała. Mało kto zresztą wiedział, co tak naprawdę oznacza. Sytuacja zmieniła się w październiku 2001 roku, kiedy na Florydzie odkryto bakterie wąglika, którym rzekomo mieli posłużyć się terroryści. Wybuchła panika, a z braku lepszego celu, metalowy zespół stał się jej jedyną ofiarą.

Muzycy grupy próbowali obrócić wszystko w żart i ogłosili, że od tej pory występować będą pod szyldem Koszyk Pełen Szczeniąt. Ale że był to czas w którym w Ameryce nikt nie opowiadał dowcipów, ich deklarację wzięli serio zarówno ci, którzy domagali się zmiany nazwy, jak i obrońcy zespołu. Dymiły jeszcze zgliszcza WTC, kiedy narodowa dyskusja na temat Anthrax nabrała groteskowych rozmiarów. Spierali się dziennikarze i politycy, fora internetowe pękały w szwach od opinii poruszonych doniosłością sprawy obywateli. “Do tej pory jedyną przerażającą rzeczą związaną z nami były fryzury, które mieliśmy na okładce pierwszej płyty. Teraz nasza nazwa symbolizuje przerażenie, paranoję i śmierć. Nagle przestała być fajna” – oświadczenie lidera grupy, Scotta Iana, cytowały najpoważniejsze światowe media. – “Nie chcemy jej zmieniać, bo mamy nadzieję, że nic złego się już nie stanie i że to nie będzie koniecznie. Modlimy się o to, by ten problem przeminął raz na zawsze, byśmy mogli utyć i zestarzeć się w spokoju”. Pomimo nieco żartobliwego tonu oświadczenia, muzycy Anthrax podeszli do problemu bardzo poważnie. Adres swojej oficjalnej strony internetowej odstąpili witrynie na której publikowano informacje, jak ustrzec się wąglika, a sami zaopatrzyli się w cipro, antybiotyk zwalczający bakterię. “Nie chcę umrzeć ironiczną śmiercią” – tłumaczył dziennikarzom Ian.

Finał sprawy odbył się w atmosferze patriotycznej manifestacji. 28 listopada 2001 roku Anthrax wziął udział w charytatywnym koncercie, z którego dochód trafił do rodzin nowojorskich strażaków, poległych pod gruzami World Trade Center. Członkowie grupy specjalnie na tę okazję przywdziali kombinezony ze słowami, które ułożyły się w komunikat “Nie zmieniamy nazwy”, a przedstawiciele miejskich służb mundurowych oficjalnie wsparli muzyków całym swoim autorytetem. Jako, że ze strażakami i policjantami z Nowego Jorku nikt w Ameryce wówczas dyskutować nie śmiał, Anthrax zachował swą oryginalną nazwę. Dziś promuje płytę DVD, opatrzoną tytułem “Muzyka masowego rażenia”.

Minęły ponad dwa lata, zanim prześmiewca Howard Stern, gwiazdor amerykańskiego radia, zorientował się, że album kalifornijskiej formacji Slayer zatytułowany “Bóg nienawidzi nas wszystkich” ukazał się w ów straszny dzień – 11 września 2001 roku. Do tego współpracownik Sterna dosłuchał się w jednym z utworów ryku silników pikującego samolotu i pokrętny wniosek gotowy: “Slayer przewidział atak!”. Choć Sterna nie powinno się traktować serio i teoretycznie wszyscy o tym wiedzą, w praktyce rzesze Amerykanów czerpią wiedzę o świecie z jego programu. Slayer będzie się im już zawsze kojarzył z atakiem terrorystów na WTC.

Aby uniknąć podobnego losu popularna grupa Dream Theater naraziła się na spory wydatek, związany z wycofaniem ze sklepów całego nakładu płyty koncertowej “Live Scenes From New York”. Album, podobnie jak wydawnictwo Slayera, miał za Oceanem premierę 11 września 2001 roku. Jego okładka przedstawiała wieże WTC w płomieniach. Makabryczny zbieg okoliczności przekreśliłby karierę zespołu, gdyby nie błyskawiczna reakcja muzyków.

W ostatnich tygodniach amerykańskie media znalazły sobie nową ofiarę. Jest nią grupa Decapitated z Krosna, wykonująca bardzo szybką i brutalną odmianę metalu, zwaną death metalem. W połowie czerwca tygodnik “Entertainment Weekly”, zwany biblią amerykańskiej rozrywki, poświęcił naszym rodakom spory artykuł, w którym potępił grupę za używanie kontrowersyjnej nazwy, kojarzącej się z… egzekucją amerykańskiego jeńca Nicka Berga przez islamskich terrorystów. Tyle tylko, że nasi zdolni rodacy występują jako Ścięci od niemal 10 lat i za nic nie chcą się przyznać do wspierania terroryzmu. Nie zamierzają również zmieniać nazwy.

“Nasza nazwa nasuwa oczywiste skojarzenia i o to właśnie chodziło. Death metal to muzyka bezkompromisowa, ale tylko muzyka. Nie trzeba doszukiwać się w niej jakichkolwiek ideologii, a tym bardziej powiązań politycznych” – tłumaczy Martin, basista Decapitated. Śmieszy go nieoczekiwane zamieszanie wokół zespołu. – “Media są nieobliczalne, potrafią ze zwykłego absurdu stworzyć temat na pierwsze strony gazet, więc nie wiadomo, czego jeszcze możemy się spodziewać. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby przypisano nam przynależność do jakiejś organizacji terrorystycznej. Z drugiej strony to dla nas darmowa reklama. Amerykańscy dziennikarze oddali nam więc niemałą przysługę.”

Nie ważne jak piszą, byle by pisali – w myśl tej zasady, Decapitated rzeczywiście powinni zacierać ręce z radości. Dawno – jeżeli kiedykolwiek! – amerykańska prasa nie poświęciła wykonawcy z Polski tyle miejsca i uwagi. Lecz niechciana popularność może mieć i ciemną stronę. Decapitated koncertowali już w USA i w najbliższej przyszłości zamierzają tam powrócić. Już w lipcu będą jedną z gwiazd dorocznego festiwalu organizowanego w Milwaukee, w stanie Wisconsin. O ile urzędnik, przed którym staną po wyjściu z samolotu nie zdecyduje inaczej. Tylko od niego zależeć będzie los bezczelnych młodzieńców z dalekiego kraju, którzy chcą zrobić karierę kosztem tego nieszczęśnika Berga. Przystawi pieczątkę czy odeśle ich do domu?

“Nie wszystkim w Ameryce kojarzymy się źle, a ludzie odpowiedzialni za wydawanie wiz umożliwiających wjazd do USA musza kierować się przepisami, a nie swoimi przekonaniami czy skojarzeniami” – wierzy Martin. Ale z niecierpliwością wygląda dnia, w którym szukający dziury w całym dziennikarze zapomną o Decapitated i pogonią za nowym sensacyjnym tematem.

Queen for a day…

Patrzcie Państwo, co się porobiło. Dwie największe gwiazdy tego roku to Lady GaGa i Susan Boyle. Nie narzekajcie. Łączy je przynajmniej to, że świetnie śpiewają. Po latach supremacji Madonny i Britney Spears to szok, wiem, ale może przywykniemy 😉

O obu paniach piszę w nowym „Przekroju”. W przypadku Lady GaGa to recenzja nowej płyty, w której ku swemu niekłamanemu zdziwieniu odkrywam, że w tym szaleństwie jest metoda. W przypadku Boyle obszerny portret. Z chwilą refleksji pod koniec – że jej kariera mogła się udać, bo pojawiła się akurat w momencie, kiedy tradycyjny model piękna został sprowadzony do absurdu, skompromitowany, obrzydzony. Żyjemy w rzadkim i ciekawym momencie historyczno-estetycznym, kiedy to brzydota jest pięknem. Chciałem o tym napisać dłuższy tekst (i może jeszcze to uczynię), ale póki co kilka słów znajdziecie w „Kulcie kuchty”. Zapraszam do papierowego „Przekroju” albo na www:

Swoją drogą, życzę Susan jak najlepiej, ale podobnie jak pan z Kasabian myślę, że czeka ją twarde i bolesne lądowanie. Obym się mylił.

FAQ

1. Kiedy będzie książka o Vaderze?

Już niedługo. Zapewne tuż po wydaniu nowej płyty zespołu.

2. Czy to prawda, że tłumaczysz to czy tamto, albo piszesz to i owo?

Nieprawda. Jako że chcę być kochany i podziwiany, o wszystkich (no, prawie) fajnych pomysłach informuję Państwa na bieżąco na tym blogu. A jeśli nie informuję, to znaczy, że się nie dzieje.

3. Czy będzie powrót Lux Occulta?

Nie wiem. Jeśli znajdziemy na to czas i fajnie nam się będzie grało, to może będzie, bo mamy jeszcze parę pomysłów. Jeśli znajdziemy na to czas, ale nie będzie nam się fajnie grało, to pewnie zagramy ze dwa koncerty, żeby znów się poczuć pięknie i młodo, i damy sobie spokój. A jeśli nie znajdziemy czasu, to nie będzie.

4. Co się stało z polskim MySpace?

Biuro w Polsce zostało zamknięte. Proszę mnie nie pytać, jak coś tam teraz można załatwić, jakie są plany, albo czemu coś nie działa, bo nie jestem już pracownikiem tej firmy.

5. I gdzie się teraz biedniuteńki podziejesz?

Już się podziałem. Po siedmiu latach tułaczki wróciłem do macierzy – od kilku dni jestem brand managerem w Interii, gdzie będę robił różne fajne rzeczy. Trochę też będę pisał, już od najbliższego poniedziałku, więc jeśli kogoś to interesuje – zapraszam. Pracy jest dużo, atmosfera przyjazna, przyszłość świetlista. A nie, przepraszam, świetlana. Świetlisty to jest Szlak.

6. Co w takim razie z „Przekrojem”?

Wszystko w porządku, trwam na posterunku.

66. A w domu?

Dziękuję, wszyscy zdrowi.

Janerka i ja

Jeśli dobrze pamiętam, Janerką zaraził mnie w pierwszej klasie liceum Grzesiek P. Wszystkich nas zaraził. Słuchaliśmy więc namiętnie Klausa i Lecha solo, wszystkie teksty znaliśmy na pamięć, rozbieraliśmy na czynniki pierwsze, wyśpiewywaliśmy je bełkotliwym chórem na imprezach, po sto razy tę samą piosenkę, ku utrapieniu barmanów i zaprzyjaźnionych dziewcząt.
Lechem Janerką – nie tylko, bo również Dezerterem i paroma innymi – inspirowani założyliśmy nawet zespół o nazwie Stypa. Na nudnych lekcjach pisaliśmy teksty, absurdalne i zaangażowane zarazem, zupełnie jak życie licealisty. Umówiliśmy się nawet, kto na czym będzie grał i choć żaden z nas nigdy instrumentu nie wziął do ręki, odbyliśmy kilka prób w szatni, na dużej przerwie. Niepotrzebnie, cholera, wyprzedziliśmy epokę, bo komputerów do tworzenia muzyki jeszcze się wtedy nie używało (a już na pewno nie w Dukli), istnienia samplerów ledwie się domyślaliśmy, a to byłoby jakieś rozwiązanie. Mogliśmy zostać prekursorami polskiej sceny avanthiphopowej! (Marcin Flint naśmiewa się z tego terminu i na pewno ma swoje powody, ale musicie przyznać, że brzmi fachowo ;-)) Mogliśmy mieć fanki (no, jedną mieliśmy, pozdrowienia dla Baśki), Fryderyki zdobywać, w „Hit Generatorze” do tej rudej laski z MTV się przytulać, w „Kocham Cię Polsko” przeliterować „gżegżółkę” milionom telewidzów… A tak? Grzesiek w Londynie prowadzi sklep z polskim żarciem, Maciek w Kanadzie, nawet nie wiem, co robi, a Robert chyba w Krośnie, ale też lata go nie widziałem.

Zawód mam taki, że zdarzyło mi się poznać niejednego pana z plakatu, idola z lat szczenięcych. Niestety, takie spotkania zwykle rozczarowują, bo facet – tudzież białogłowa – okazuje się tylko człowiekiem, z wszystkimi ludzkimi przywarami. Może być zmęczony, chory, albo po prostu mieć zły humor. Albo wcale nie jest tak fajny czy bystry, za jakiego go miałem, kiedy w wieku lat 13 nagrywałem jego piosenkę z radia.
Lech Janerka to na szczęście jeden z tych przypadków, w których rzeczywistość staje na wysokości zadania i potrafi sprostać oczekiwaniom. Po raz pierwszy rozmawiałem z nim parę lat temu, ale przez telefon, więc się nie liczy. Dopiero teraz, przy okazji wywiadu, który zrobiłem dla „Przekroju”, miałem okazję go poznać i… wszystko się zgadza. Jaka szkoda, że Lecha tak mało – w mediach, na koncertach, na płytach też (bo nie spieszy się z ich wydawaniem). Tym bardziej się cieszę, że udało mi się z nim przeprowadzić tak długą rozmowę i że redakcja była łaskawa ją zamieścić. To dla mnie coś więcej, niż tylko ciekawy wywiad z interesującym człowiekiem. To raczej jak spłata długu, zaciągniętego 20 lat temu.

Raz mnie chcieli wsadzić. To było tuż po tym, jak zatłukli Popiełuszkę. Niedaleko naszego domu mieszkał Frasyniuk i robili na niego obławę. Blokowali ruch na ulicy z obu stron, stawiali dwa kordony i wszystkich ludzi obmacywali, przeszukiwali i tak dalej. Dojechałem tramwajem do tego kordonu i prawie już nie było ludzi. Tylko ja z dwoma gitarami basowymi i jakaś dziewczyna. Pomyślałem, że nie będę pokazywał przy dziewczynie, że się boję, więc idę z tymi gitarami między milicjantów w przyłbicach. Zrobiłem parę kroków i słyszę krzyk: stój! No to stanąłem, wiedziałem, że to do mnie. W tył zwrot! Odwróciłem się i słyszę: weź mu, kurwa, przypierdol i do bagażnika z nim! A drugi na to: nieee, to Janerka z Klausa.

Miłej lektury.

W drodze

Trasa Kraków – Katowice – Warszawa – Wrocław – Kraków. Ponad 12 godzin w pociągu, do tego pięć, może sześć w autokarze. Czasem w miłym towarzystwie, zwykle zupełnie bez towarzystwa, za to z iPodem w uszach (nowy Antony, koncertowe Justice, ostatni Why?, pierwszy Homo Twist, jakiś Bob Dylan, i dalej wszystko, co się da, od Tomasza Stańki przez Macy Gray po Burzum) i książką („Czarodziejska góra” Manna, w ramach nadrabiania haniebnych lekturowych zaległości ;-)) lub gazetą (w „GW” znakomity esej o Rosji, w „Wired” bardzo ciekawy tekst o wczesnym wykrywaniu raka) na kolanach. Niemało czasu na myślenie i wystarczająco, by co ciekawsze myśli zanotować. Zimne jajecznice w hotelach, odgrzewane schabowe w Warsie, dużo piwa wieczorami, dużo coli z rana.

W Katowicach i Warszawie znów miałem okazję poczuć się metalowcem pełną gębą i było to bardzo miłe uczucie. Spotkanie z dawno nie widzianymi kumplami, męskie rozmowy o życiu do białego rana i dużo głośnej muzyki. Vader w nowym składzie daje radę. To znaczy, Paweł, nowy bębniarz daje radę, bo co do Wacka i Reyasha nigdy nie miałem wątpliwości. Jeszcze trasa, może dwie, na okrzepnięcie, na dotarcie się na zakrętach i kto wie, czy nie będzie to najsprawniejszy muzycznie skład Vadera… Nic dziwnego, że Peter odżył, jest w wyraźnie lepszym nastroju, niż pół roku temu. Puszczał mi dwa nowe numery, w wersjach demo oczywiście, bo do studia wchodzą dopiero wiosną. Jeden świetny, zdaje mi się, że nawiązujący otwarcie do „Black to the Blind”, natomiast drugi chyba nie gorszy, ale dość odmienny od tego, do czego przyzwyczaił nas Vader. Będzie dobrze.

Deicide pierwszy raz widziałem na żywo 10 lat temu. Wtedy nie byli zespołem deathmetalowym. Byli nowym Slayerem, byli nie z tej ziemi, byli wysłannikami piekieł, którzy tylko dla wygody przybrali formę istot ludzkich (bo jak tu grać kopytem na basie?!). Dopóki my wierzyliśmy w jego nadprzyrodzone pochodzenie, wszystko było w porządku, ale gdy uwierzył w nie sam Glen Benton, dobra passa minęła… Arogancja i bufonada, olewanie fanów i dziennikarzy, konflikty z innymi muzykami i członkami własnego zespołu, zrywanie umów i – last but zdecydowanie not least – trwający od „Once upon the Cross” kryzys twórczy. To wszystko zniszczyło mroczną legendę Deicide, zmiotło ich z pozycji liderów gatunku. Dzisiaj Deicide można po prostu posłuchać, nie trzeba się do nich modlić, nie trzeba się ich bać.
Zresztą jak tu się bać zespołu, w którym blond bestie Hoffmanów zastąpili wiecznie rozradowany Jack Owen oraz Ralph Santolla, ten piekielnie zdolny abnegat, który na obu koncertach, które miałem okazję widzieć, ledwie trzymał się na nogach, ale grał (prawie) bez pomyłek. W ich towarzystwie nawet Glen Benton nabrał ludzkich cech. Uśmiechał się pomiędzy utworami (!), rubasznie zagadywał publiczność i był wyraźnie zachwycony, kiedy podczas warszawskiego koncertu posypał się na niego zza kulis grad bananów i mandarynek. A kiedy już zszedł ze sceny, dołączył do trwającej na zapleczu powszechnej biesiady i popijając czerwone wino, zabawiał zgromadzonych parodiowaniem Lemmy’ego. You know I’m born to lose and gambling’s for fools… – wydzierał się z charakterystyczną chrypką. Pamiętacie, jak to było, gdy ktoś powiedział, że nie ma Świętego Mikołaja? Otóż ja w nocy z czwartku na piątek dowiedziałem się, że Glen Benton nie jest ani diabłem wcielonym, ani nawet dupkiem, jakim mi się ostatnio wydawał. Cóż za miłe rozczarowanie 😉

W piątek krótka wizyta w redakcji „Przekroju”. Te kilka zdań zamienionych z Małgosią (przywiozła mi z wycieczki do Szwecji upominek w postaci płyty I’m From Barcelona – słyszeliście kiedyś o fajniejszej szefowej? :-)), Bartkiem i Mariuszem to zawsze miłe doświadczenie. Tym bardziej, że nieraz dotyczą problemów równie fundamentalnych, co radosnych. W piątek na przykład musieliśmy zdecydować czy jeden z tekstów lepiej zilustrować zdjęciem Eryki Badu, czy może Jennifer Lopez. Zgadnijcie, kogo wybraliśmy? 😉
Wieczorem delikatna domówka u przyjaciół. Również pełna muzyki – pan domu puszczał co lepsze smakołyki ze swojej imponującej kolekcji płyt (prawie niczego nie znałem, za to prawie wszystko mi się podobało!), a dwoje obecnych tamże artystów chwaliło się swoimi nowymi nagraniami. Były ploteczki, były anegdoty, ale rozprawialiśmy też o tym, co zrobić, żeby było lepiej. Stop. Przeczytaliście uważnie ostatnie zdanie? Nie lamentowaliśmy, nie narzekaliśmy na to, jak jest źle, nie szukaliśmy winnych, nie nadmuchiwaliśmy teorii spiskowych – ale omawialiśmy mniej lub bardziej abstrakcyjne pomysły na to, co zrobić, żeby dobra muzyka w Polsce miała się jeszcze lepiej. Bardzo pozytywny wieczór.

Sobota. Wrocław. Klub Firlej. Koncert Helmet, którego kiedyś byłem wielkim fanem. Jak się jednak okazało, nie na tyle wielkim, by wytrzymać na sali więcej, niż trzy kawałki. Chociaż z miejsca, w którym stałem widziałem niewiele, muszę przyznać, że zabrzmieli świetnie – wybrałem jednak miłe towarzystwo tubylców, również związanych zawodowo z muzyką, więc większość koncertu śledziłem jednym okiem, na telebimie. Nie żałuję, bo poznałem fajnych ludzi, którzy pod górkę oraz pod wiatr pchają wózek z tymi swoimi niszowymi, niekomercyjnymi, niedzisiejszymi pomysłami. Czasem odnoszą mniejszy lub większy sukces, zwykle po prostu wychodzą na swoje, nieraz dokładają do interesu – ale i tak czerpią z tego wszystkiego radość.

Tak, to była udana podróż. Idę spać.

Gorąca 10 w zimowy wieczór

Za oknem śnieg, naprawdę Białe Święta! Ha, jeszcze raz udało nam się przechytrzyć globalne ocieplenie…
Oceniliśmy płytowy rok w „Przekroju”, oddałem również głosy w podsumowaniu „Dziennika” – w obu przypadkach wyszło nieco inaczej, choć w obu fajnie. Poniżej wklejam swoją prywatną Gorącą Dziesiątkę, keine grenzen i bez podziału na gatunki muzyczne, za to z krótkimi komentarzami. Dokładnie tę samą listę wysłałem „Dziennikowi”. Moje głosowanie w „Przekroju” wyglądało nieco inaczej, bo po pierwsze zrobiliśmy to nieco wcześniej i nie pamiętałem o wszystkich płytach (w późniejszej wersji na przykład Subtle wyparło Sa Ding Ding), a poza tym, w „Przekroju” zrobiliśmy podział na naszych i onych. Zastrzegam sobie przy tym nieustające prawo do zmiany zdania, choćby za pół godziny 😉 bo najfajniejsze w muzyce jest to, że każde przesłuchanie niemal każdej płyty oznacza odkrywanie jej na nowo.

1. Pivot – O Soundtrack My Heart
Wszystko tu postawione jest na głowie, ale Pivot jest z Australii i oni tam na dole tak ponoć na co dzień… Podbili my heart mieszanką elektroniki oldksulowej i wręcz obciachowej (takiej w typie Jarre’a czy innych „Rydwanów ognia”), za to łatwo przyswajalnej, z przekombinowanymi dziwolągami w rodzaju Autechre i rockowym instrumentarium, które jazzowe łamańce podaje z punkową ekspresją i surowością. W dodatku nie mają wokalisty, który najpewniej spieprzyłby to brzmieniowe status quo…

2. TV On The Radio – Dear Science
Potrzebowałem 20, może 30 przesłuchań, by od rozczarowania (spodziewałem się ciemności jak w cieniu Ciasteczkowej Góry, a tu klimaty dość neurotyczne, ale wsumie pogodne) przejść do zachwytu. Minął czas Radiohead, nadeszła epoka TV On The Radio.

3. Bon Iver – For Emma, Forever Ago
W tym roku subtelne, akustyczne, folkowo-songwriterskie brzmienia były już nieco passé, choć nie da się ukryć, że nowe albumy Calexico, Lambchop czy Micah P. Hinsona to kawał dobrej muzyki. W swojej kategorii wszystkich pokonał jednak, przez nokaut, Justin Vernon. Bartek tak ładnie opisał tę płytę w „Przekroju”, że lepiej nie potrafię, ale dodam tylko, iż w moim prywatnym rankingu pierwsze trzy albumy niniejszego zestawienia są tak naprawdę ex aequo.

4. Voo Voo – Samo
Rok, w którym Voo Voo wydają nowy album, inni nasi wykonawcy mogą sobie odpuścić. No, może poza Lechem, ale Lech to leń i nie wiadomo, kiedy znowu obudzi się z letargu… Wszyscy wychwalają pod niebiosa Pustki, sam pieję z zachwytu nad Von Zeit, ale nie ma przebacz – takiego feelingu, takiej kultury wykonawczej, takiej wszechstronności i własnego, niepowtarzalnego charakteru zarazem, jak Voo Voo, nie ma w Polsce nikt inny.

5. The Kills – Midnight Boom
Wiem, w kategorii „trochę gitar, trochę dyskoteki” było w tym roku dość suto. Najlepsze recenzje zbierali MGMT, zasłużenie chwaleni za „Oracular Spectacular”, choć mi bardziej przypadli do gustu inni debiutanci – The Ting Tings i ich „We Started Nothing” (może przez to, że mają w składzie ładną panią, w dodatku podobną do Debbie Harry). Najbardziej jednak podobała mi się nowa płyta The Kills, absolutnie nieoceniona w przepędzaniu doła. W dodatku bardziej jest punkowa, niż parkietowa i może właśnie dlatego wolę ją od wcześniej wymienionych oraz tych, których wymieniać mi się nie chce.

6. Meshuggah – ObZen
Trochę jak z Voo Voo. Rok, w którym Szwedzi wydają nowy album, inni metalowcy mogą sobie odpuścić. No i ci najważniejsi (nie mylić z „najbardziej popularni”) odpuścili – nowe albumy The Dillinger Escape Plan, Neurosis i Morbid Angel w 2009.

7. Nick Cave – Dig, Lazarus, Dig!!!
Nagrywał już lepsze płyty, ale jako że ostatnio nagrywał gorsze, z radością witam ten powrót Cave’a do formy.

8. Portishead – Third
Wszyscy spodziewali się raczej odcinania kuponów od chlubnej skądinąd triphopowej przeszłości, niż materiału, który stawi czoła nowym czasom, ale Portishead dali radę. Zachowali swój charakter, a przy tym wymyślili się zupełnie na nowo. Jakie to brzydkie i brudne momentami, pyszności! Nawet Tricky poległ w tej konfrontacji, choć „Knowle West Boy” wstydzić się nie musi, to również fajna płyta.

9. Subtle – ExitingARM
Ktoś zachwalał mi to porównaniami do TV On The Radio, inni mówią o alternatywnych rubieżach hip-hopu, ale jakkolwiek by tego nie nazywać, obok nowego albumu Subtle trudno przejść obojętnie. Zresztą, warto zwrócić uwagę na działalność całego kolektywu anticon., bo to póki co niewyczerpana kopalnia ciekawej muzyki.

10. Von Zeit – Ocieramy się
Myślałem, że to debiut, ale myliłem się. Co nie zmienia faktu, że to świetny album, choć nieco wyjaśnia, skąd w Von Zeit taka muzyczno-słowna dojrzałość. Mam nieodparte i zarazem przykre wrażenie, że ta płyta przeszła zupełnie niezauważona, więc niniejszym biję na alarm: Posłuchajcie Von Ziet! Koniecznie!!!

I jeszcze z zupełnie innej beczki, w pewnym sensie nawiązanie do dywagacji o lekturach… Oglądałem kilka dni temu kolejny odcinek „Californication”, w którym Hank, poza piciem i kopulacją oczywiście, udzielał wywiadu radiowego (dziennikarzem był Henry Rollins ;-)). Dowiedziałem się, że pisarz ów ma na koncie takie powieści jak „South of Heaven”, „Seasons in the Abyss” i – jakże by inaczej – „God Hates Us All”. Doskonałe! Nasi są wszędzie 🙂 Pomyślałem sobie przy tym, że skoro serial jest taki kultowy, to może ktoś naprawdę pomyśli o napisaniu tych powieści, tak jak swojego czasu córka Davida Lyncha spisała i opublikowała „Sekretny dziennik Laury Palmer”? Choć obawiam się, że treść mogłaby nie sprostać tytułom i oczekiwaniom.