Daj mi tę noc

Przemijająca bezpowrotnie – chociaż ostatnie ogniska oporu tlą się tu i ówdzie – kultura dancingów zasługuje na ocalenie od zapomnienia. Podobnie jak zawód cinkciarza, który nigdy oficjalnie nie istniał, choć przecież wszyscy obywatele PRL-u z usług tych panów (właśnie – były cinkciarki?) korzystali. A jeśli cinkciarza wysłać na dancing i dorzucić wątek kryminalny to już ho, ho – zapowiada się świetna historia!

smutek_cinkciarza

„Smutek cinkciarza” niestety marnuje ten potencjał. Fajnie jest jeszcze na poziomie barwnych anegdot z życia PRL-owskich klubów tanecznych oraz ich pracowników i stałych bywalców – muzyków, prostytutek, striptizerek, kelnerów, cinkciarzy, iluzjonistów… Choć autorka mogłaby się pokusić o selekcję, bo wystrzeliwanie anegdot całymi seriami osłabia ich moc. Niektóre zresztą nie są pierwszej świeżości: rozpoznaję w nich PRL-owskie dowcipy, tu przerobione na „true story, bro”.

Ale, jak wspomniałem, te historyjki – mniej lub bardziej zabawne – ratują „Smutek cinkciarza”, który na poziomie fabuły i psychologii zupełnie mnie nie przekonuje. Nie wierzę głównemu bohaterowi, i narratorowi zarazem, gdy pisze o swoich życiowych rozterkach (nie wierzę też, że zna wszystkie słowa, którymi się posługuje), nie wzruszają mnie jego relacje z dziadkiem, ojcem, bratem, synem. Nie działają też – aż dziwne, bo na mnie to ZAWSZE działa – tytuły rozdziałów zaczerpnięte z tekstów piosenek (jak w „Innej duszy” Orbitowskiego) i fragmenty tekstów utworów wplecione tu i ówdzie. Mam wrażenie, że niektóre puzzle zostały na siłę wciśnięte w tę układankę, że tu po prostu nie pasują. Wydaje mi się, że Sylwia Chutnik tak skupiła się na zebranych w „Smutku cinkciarza” mikrohistoryjkach, że zaniedbała tę najważniejszą historię, która mogłaby je zorganizować w większą, ważniejszą, zapamiętywalną całość. Są detale, nie ma big picture.

No więc świat cinkciarzy, którzy już wyginęli, jak dinozaury i świat dancingów, które odpływają, jak te kawiarenki… – wciąż są literacko do obrobienia.

Kim Wilde i dirty dancing po polsku

Obejrzałem ten filmik chyba z 50 razy i przerobiłem już wszystkie możliwe reakcje – od bezbrzeżnego zdumienia, przez łzy radości, aż po przerażenie i zażenowanie. Jeśli więc ktoś z was jeszcze nie widział życiowego wykonu Kim Wilde, który miał miejsce w 1988 roku w Sopocie, w trakcie transmitowanego na żywo (!!!) występu, na rzekomo międzynarodowym festiwalu, niech zapnie mocno pasy! O szczególną uwagę proszę na następujących zakrętach:

0.12 – Dyskretna figura taneczna Różowego Wąsacza nad niczego jeszcze nie podejrzewającą ofiarą. Coś jak krążenie sępa nad zagubionym na pustyni wędrowcem.

0.37 – Kim może się jeszcze uratować, po prostu podpisując te cholerne płyty. Ale nie, zespół już zaczął grać i lekko zniecierpliwiona wokalistka próbuje zniechęcić Różowego Wąsacza i Chudego Z Lampasami. Pewnie im mówi, że podpisze po koncercie, po przyjacielsku zachęca do wypieprzania ze sceny. Problem polega na tym, że panowie po pierwsze nie kumają, o co chodzi, a poza tym nigdy wcześniej nie byli w takim jasnym, ładnym i pachnącym miejscu.

0.46 – Chudy Z Lampasami fachowym okiem ocenia pośladki gwiazdy: „Niezła dupa. Zostaję” – zapada decyzja.

0.48 – Różowy Wąsacz nic nie myśli, już jest w tanecznym amoku.

0.49 – Kim zaczyna śpiewać. W jej głosie czai się histeria. W jej głowie myśl: „Chciałabym być teraz w Tajlandii”.

1.42 – Przewagi Różowego Wąsacza zachęcają innych. Na scenę wdziera się pan w swetrze udającym dywan, który postanawia ucałować śpiewaczkę akurat, kiedy ta otwiera usta do drugiej zwrotki. Dlaczego nikt z organizatorów nie interweniuje?

1.49 – Może dlatego, że pan w swetrze jest organizatorem? Albo ochroniarzem, pracownikiem obsługi technicznej, telewizji… Tak czy owak, na szyi dynda mu identyfikator. Widać, że pan jest u siebie i się kurwa nie musi jakiejś pindy z Anglii pytać, kiedy może se wejść na scenę i se pocałować.

1.50 – Różowy Wąsacz, wyraźnie zazdrosny, próbuje otoczyć Wilde.

2.25 – Kim uświadamia sobie, że minęły dwie minuty piosenki, a jej jeszcze nikt nie zgwałcił, nie pożarł, nie skoczył na plecy, ani nawet nie zaproponował małżeństwa. Ogarnia ją trudna do opanowania fala wzruszenia i wdzięczności, więc obejmuje Różowego i daje się mu pocałować.

2.27 – Wkurwiony Lampas przechodzi do kontrataku. „Ej, ty, mała. Masz długopis?” – pyta. Wilde, jak ostatnia idiotka, wyszła w Polsce na scenę bez długopisu. Sytuacja jest patowa. „Przyjdź do kanciapy, po koncercie, zrobię dla ciebie wszystko” – proponuje Lampasowi wokalistka. A przynajmniej po Lampasa minie można wywnioskować, że właśnie to usłyszał.

3.37 – Basista Kim myśli o Anglii, o domu, o matce, o fish & chips i herbacie z mlekiem. Myśli, że jeśli kiedykolwiek uda mu się wydostać z tego dzikiego kraju, sprzeda instrument i zajmie się działalnością charytatywną.

4.03 – Rozpętuje się piekło.

4.09 – W centrum zamieszania wyrasta spod ziemi bodyguard w swetrze wpuszczonym w dżinsy i groźnym czarnym berecie. Gasi piekło w okamgnieniu. Kim Wilde obiecuje odwdzięczyć się tubylcom za to, że jej jeszcze nie zabili. Miła dziewczyna.

4.28 – „Mam źle dobrane okulary, z daleka myślałem, że jesteś moją panią od wuefu. No, ale skoro już tu tak razem stoimy, to może brudzia? Romek jestem…”

Najbardziej wstrząsające jest dla mnie nie to, że w ogóle mogło do czegoś takiego dojść, ale fakt, że wszyscy oglądaliśmy to w telewizorach i nie widzieliśmy w tym, co się dzieje, niczego dziwnego… Niech mi więc nikt nie mówi, że od czasów PRL-u nic tu się nie zmieniło, bo powyżej najlepiej widać jak długą drogę przeszliśmy. Choć czasów, kiedy można było sobie tak po prostu wejść na scenę i wyściskać Kim Wilde, mimo wszystko trochę szkoda 😉

Jak Myszka Miki obaliła komunizm (w mojej głowie)

Moje dzieci kochają Myszkę Miki. Biegają w ubrankach z disnejowskimi postaciami, bawią się zabawkami żywcem wyjętymi z kreskówek, syn śpi pod kołdrą z gigantyczną Miki, a córa pod podobną, ale z Prosiaczkiem i Puchatkiem. I choć dzisiejsze, światłe i edukacyjne wcielenie Myszki Miki uważam za obrzydliwe nudziarstwo, bez startu do odcinków sprzed kilkudziesięciu lat, tych bez gadania, przychylnym okiem patrzę na kult Disneya w moim domu. I trochę smarkaczom zazdroszczę…

Byłem chyba w trzeciej klasie podstawówki, kiedy Duklę opanowało prospektowe szaleństwo. Nie wiem, jak to wyglądało w innych częściach kraju, ale u nas każdy, kto się ruszał, wysyłał kartki pocztowe (te najtańsze, żółtoszare) do zachodnich firm, z prośbą o prospekty, gadżety i inne artykuły reklamowe. Sprawdzone adresy były na wagę złota, podobnie jak skuteczne „prośby”, czyli teksty w bliżej nam nieznanym języku, które były magicznym zaklęciem, uchylającym wrota kapitalistycznego sezamu. Prośba, której ja używałem najdłużej brzmiała jakoś tak: Dear sir, I am coletioming prospect cars. I very please for prospect your cars very. Długo nie miałem pojęcia, co to wszystko znaczy, więc wysyłałem te same treści do producentów butów i samochodów, ubrań i ogumienia, traktorów i komputerów, nawozów i pisaków fluorescencyjnych, nart i alkoholi. Oczywiście, nie wszyscy odpisywali, ale reagowało wystarczająco wielu, by każdy z nas uzbierał sterty naklejek, folderów i ulotek. Nieliczni szczęśliwcy mogli się nawet pochwalić długopisem reklamowym, proporczykiem, czy – proszę o werble dla podkreślenia powagi chwili – bawełnianą koszulką.

Jedną z pierwszych kartek wysłałem do firmy Walta Disneya. A może na adres któregoś z amerykańskich Disneylandów? Nie pamiętam już, nieważne… Po kilku tygodniach dostałem widokówkę z kolorowym disnejowskim zamkiem, oświetlonym blaskiem sztucznych ogni. Przez kilka dni nie mogłem od niego oderwać wzroku, przez kilka miesięcy nosiłem go w tornistrze do szkoły, przez kilka lat miałem go na wyciągnięcie ręki, za szybą meblościanki. Wiedziałem już, że jest na świecie coś piękniejszego, bardziej majestatycznego, a zarazem nieskończenie bardziej przyjaznego, niż Pałac Kultury i Nauki. Ciałem tkwiłem wciąż w PRL-u, ale myślami byłem już tam, w innym, lepszym świecie. Namówiłem rodziców, żeby opłacili mi prywatne lekcje angielskiego. W 1984 roku, w podkarpackiej mieścinie, wyglądało to na gówniarską fanaberię, ale zgodzili się, bo przecież trudno protestować, kiedy dzieciak garnie się do książek.

Gdy wiele lat później usłyszałem Golden Life śpiewających o „escape from Poland to Disneyland”, zrozumiałem, że nie byłem sam. I że PRL może przetrwałby dłużej, gdyby był bardziej kolorowy, miły dla oka, zgrabny, zamiast straszyć siermięgą, szarzyzną, bylejakością. W połowie lat 80. byłem za głupi, żeby cokolwiek rozumieć ze spraw politycznych czy gospodarczych, ale jak wielu moich kolegów znienawidziłem komunę ze względów estetycznych. Kiedy pocztą zaczęły do nas przychodzić namacalne dowody na istnienie piękniejszej części świata, nie chcieliśmy już żyć w jego brzydszej połowie.

Swoją drogą, zastanawiam się, co kierowało specami od marketingu z tych wszystkich firm, że decydowali się wysyłać hurtowe ilości materiałów do dzieciaków z kraju, w którym nikt nigdy ich produktów na oczy nie oglądał. Albo byli tak głupi, że nie zdawali sobie z tego sprawy, albo tak mądrzy w swej dalekowzroczności… Przewidzieli, że Żelazna Kurtyna się rozsypie, że otworzy się nowy rynek, a oni już będą tam mieli najcenniejszy przyczółek: legion młodych, zakochanych po uszy w ich kolorowej, błyszczącej marce.