W Hurghadzie bez zmian

Niestety, nie jest to poradnik. Nie dowiedziałem się, jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu. Nie dowiedziałem się nawet, jak zdobyć i utrzymać kontrolę nad samym sobą, nie wstając z kanapy. Żądam przeprosin i zwrotu pieniędzy.

Przyznaję, raz czy drugi trafiłem na felieton Doroty Masłowskiej w Dwutygodniku, skuszony achem i ochem na wallu znajomego, ale żebym był stałym czytelnikiem to nie, jakoś nie wyszło. Nie dlatego, że mi Masłowska wstrętna, albo że Dwutygodnik mierzi – bo to prawdopodobnie najlepszy periodyk w polskim internecie, a może i w kategorii open – ale dlatego, że multitasking, deadline’y, seriale, zapierdol na Fejsie, żona, dzieci, koncerty, obowiązki towarzyskie. Choć znaczną część swojego życia zdążyłem już, bez żalu i bez powrotu, przenieść do internetu (powinienem powiedzieć, że swobodnie surfuję na wirtualnej fali? ale wtedy zdradzę, że mam trzysta lat, odebrałem pruskie wychowanie i prawdopodobnie niczego w życiu nie robię swobodnie…), książka wydrukowana na papierze kusi mnie i dotykiem, i zapachem, i brakiem zawracających dupę hyperlinków, i wreszcie organizacją treści. Dzięki książce, staromodnemu przedmiotowi z okładką i kartkami, odkryłem, że „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”, to może i zbiór felietonów, ale też spójna, sensowna, znakomita całość.

maslo

Dorota Masłowska serwuje w niej zapierającą dech w piersi relację z pozornej bezproduktywności – z oglądania telewizji, czytania książek, słuchania muzyki, podróży małych i dużych bez planu i celu, obserwowania randomowych ludzi w ich środowisku naturalnym. Bo Masłowska jest pisarką i ma obowiązki pisarskie. Z nudnej rzeczywistości, z krajobrazu bez cech, ze strzępów rozmów, podsłuchanych w środkach komunikacji miejskiej i przede wszystkim ze śmieci popkultury destyluje prawdę o nas, jako jednostkach, ale i społeczeństwie, a nawet – tu proszę o dyskretny pomruk surm bojowych – narodzie. Jest to wywar mieniący się kolorami tęczy (raczej jak plamy benzyny na asfalcie niż obcy nam kulturowo łuk nad Zbawiksem) z przewagą szarości. Napój w smaku raczej podły, ale grunt, że trzepie. O kacu dziś nie myślimy, raz się żyje.

Zapytacie, co takiego o popkulturowym produkcie ubocznym czasu przemiany ustrojowej może opowiedzieć nam Masłowska, czego nie opowiedziała już Olga Drenda w „Duchologii polskiej”? Czy możemy dowiedzieć się czegoś o „Dynastii”, „W labiryncie” lub „Szamance”, o disco polo lub Bajmie, czego sami nie wiemy? I przede wszystkim, po co nam ta wiedza?
Okazuje się, że z tej już dawno wyplutej i na kamień zastygłej gumy do żucia dla mózgu, Masłowska potrafi jeszcze wyssać to i owo. Widzi więcej niż średnia krajowa, nie jest skrępowana ni to historycznym, ni estetycznym konceptem (jak owa duchologia – choć książka Olgi skądinąd znakomita i jeśli ktoś jeszcze nie zna, niech pozna), więc może sobie pozwolić na intelektualną brawurę, bez obawy, że ktoś krzyknie „sprawdzam!”, a przy tym język ujeżdża jak Naczelnik Kasztankę. Celne obserwacje natury psychologicznej, antropologicznej, a nawet filozoficznej kryją się tu w zabawnych (choć czasem śmiech grzęźnie w gardle) anegdotach i błyskotliwych porównaniach. Z jednej strony czyta się to więc lekko, w pełnym galopie, ale z drugiej, warto być przytomnym, mieć oczy dookoła głowy, bo nigdy nie wiadomo, jakie sprytne nawiązanie do skarbów kultury (masowej) kryje się pomiędzy wierszami.

Warto też podkreślić, że choć czas transformacji straszy z kart „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” na każdym rogu, Masłowska nie ogranicza się do przeklętych i magicznych lat 90., analizując również zjawiska najnowsze, jak fenomen Magdy Gessler, PUA (nie wiecie, co to jest? ja też nie wiedziałem – dzięki tej książce jestem więc mądrzejszy, ale chyba nie szczęśliwszy) czy „Azja Express”. Jak to pogodzić z opowieściami sprzed denominacji złotego? Nie trzeba próbować, to się samo dzieje. To puzzle z tej samej koszmarnej układanki. Z felietonów Masłowskiej wynika, że transformacja bynajmniej się nie zakończyła, a nawet – co jest pewnie sprzeczne z samą naturą transformacji, ale Polak potrafi – być może nie zakończy nigdy. Owszem, jakoś w połowie ubiegłej dekady, przywdziewając kościołowe ubranie i przyczesując włosy, żeby nas do tej Unii wpuścili, na chwilę uwierzyliśmy, że jesteśmy piękniejsi, mądrzejsi, lepiej pachnący, ładniej mówiący i mniej przerażeni niż jesteśmy, ale to już było, sen minął. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, na dobre i na złe – czego lustrem jest kultura popularna, a niepodważalnym świadectwem przezierające spoza niej życie społeczne i polityczne.

Trzeba ten wywód jakoś podsumować? No to może tak: czytając „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” bawiłem się doskonale, a gdy skończyłem miałem napad paniki, co i Państwu polecam.

Dorota Masłowska „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”, Wydawnictwo Literackie

PS. Dobrze, że Masłowska nie jest dziennikarką muzyczną, bo jak tu konkurować z kimś, kto obcowanie z przebojami disco polo opisuje, jako wrażenie, że „ktoś długo kozłował moją głową, a potem wrzucił ją do kosza, oraz że byłam w Hurghadzie, choć nigdy tam nie byłam”?!

PPS. Książka ma obwolutę, która nieco różni się od ukrytej pod nią okładki – ale dałem zdjęcie okładki, bo swobodnie surfuję na wirtualnej fali i wiem, że w internecie najlepiej performują naprawdę słodkie kociaki.

Satu Mare

Mamy taką rodzinną tradycję, że na te kilka chwil pomiędzy świętami a sylwestrem wymykamy się na południe. Słowacja, Czechy, najczęściej Węgry – to tematy lubiane i dobrze już rozpoznane. Tym razem postanowiliśmy zapuścić się krok dalej, do Rumunii. Na kilka godzin, do pierwszego przygranicznego miasta, tylko po to, żeby sprawdzić, jak tam świeci słońce, jak pachnie powietrze, jak smakuje chleb.

Jedziemy więc do Satu Mare, a moje dzieci – jak zwykle w takich przypadkach – domagają się opowieści. Stojąc w kolejce pod szlabanem (Rumunia nie należy do Schengen, ale można wjechać na dowód) z przerażeniem uświadamiam sobie, jak niewiele wiem o tak bliskim nam przecież państwie, o jego długiej i barwnej historii. Że imperium rzymskie, że później najazdy Turków i… skok do czasów Ceaușescu. Niedobrze. Rumunia dzisiaj? Jeszcze gorzej.

img_3491

Spacerujemy więc po Satu Mare urzeczeni echami dawnej świetności, spoglądającymi na nas z tablic i pomników, które budzą szacunek, choć kompletnie nic nam nie mówią. Kościoły pilnowane przez kamiennych, uzbrojonych świętych o obcych imionach. Skwery nad którymi górują anonimowi bohaterowie. Ulice o dziwnych, niemożliwych do zapamiętania nazwach. Wreszcie jest – wilczyca kapitolińska, karmiąca Romulusa i Remusa. To znam. To dziedzictwo do którego i ja się przyznaję, choć z zapuszczającymi się na północno-wschodnie obrzeża Imperium rzymskimi legionistami mam jeszcze mniej wspólnego niż obecni mieszkańcy tego miasta. No, ale przecież ja z Dukli, oni z Satu Mare – wszyscy jesteśmy z Europy. No nie? Przynajmniej trochę. Niechby w połowie.

img_3465

Szybko odkrywam jednak, że po niemal dwóch tysiącach lat spędzonych obok siebie, ale jednak zupełnie osobno, połączyło nas nowe imperium. Święte Cesarstwo Popkultury ze stolicą w Hollywood. I trochę śmieszne to, i trochę straszne, że mój wspólny kod kulturowy z sąsiadami z Rumunii (samochodem z Dukli dojadę do Satu Mare szybciej niż do Poznania, Gdańska czy Białegostoku) opiera się na takich znakach jak Al Bundy i Jackass, ale inaczej być nie chce.
Wrócę do domu to trochę o Rumunii poczytam – obiecuję sobie – a póki co, Satu Mare, niech moc będzie z tobą.

img_3423img_3471img_3433img_3416