Nie pamiętam tak pracowitej jesieni. Nie żebym narzekał, bo dzięki zapieprzowi łatwiej oprzeć się spleenowi oraz niosącym katar mikrobom, ale naprawdę – ani chwili wytchnienia. Kiedy w drugiej połowie ubiegłego tygodnia, większość obywateli mniej lub bardziej aktywnie świętowała, ja wprost z bardzo interesujących spotkań z przedstawicielami skandynawskiej branży muzycznej (ach, te dowcipy o black metalu, padające z ust norweskiego ambasadora…), lądowałem w ramionach organizatorów i uczestników krakowskiej konferencji Tak Brzmi Miasto. Nie odbywała się po raz pierwszy, ale po raz pierwszy (znowu? niech już lepiej znajdzie swoje stałe miejsce) w postindustrialnej, ciekawej przestrzeni Składu Długa i po raz pierwszy w tak międzynarodowej obsadzie, którą wymuszał temat tegorocznej edycji: eksport muzyki.
Ja sam miałem przyjemność czynnie uczestniczyć w aż czterech panelach. W toku dyskusji „Po angielsku czy po polsku?”, wspólnie z hiphopowym producentem Christoferem Lucą, Rastą z Decapitated i Ignacym Wolandem z Hańby! ustaliliśmy to, co zwykle się w takich przypadkach ustala – że właściwie to trudno powiedzieć, śpiewaj tak, jak ci w duszy gra. No, sorry, ktoś spodziewał się innych wniosków? 😉
W prezentacji pt. „Eksportowe case study” przedstawiłem nie jeden, ale naście przykładów na to, że polscy artyści całkiem nieźle radzili/radzą sobie poza granicami kraju oraz rozważałem, dlaczego czasem nic z tego nie wynika, a czasem jednak coś. Z konieczności temat ów został potraktowany dość pobieżnie, ale jest na tyle ciekawy, że pewnie warto będzie do niego wrócić i pogłębić – choćby po to, by w pocie czoła oddzielać plotki i półprawdy od prawdy, co w oczy kole. Swoją drogą, przygotowując prezentację uświadomiłem sobie, że zespół, w którym posady nie przyjął Czesław Niemen, ma nazwę streszczającą wszystkie wysiłki polskich muzyków za granicą: Blood, Sweat & Tears. Przypadek? Nie sądzę. Tym bardziej, że całą resztę refleksji o karierze w tej branży znajdziecie w poniższej piosence… Pada też nazwa rodzimego zespołu, który jest jednym z przodowników, jeśli chodzi o podbijanie Dzikiego Zachodu.
„American Dream” śniliśmy w doborowym towarzystwie Izoldy Sznaps, menedżerki Hańby! (stawiającej pierwsze kroki za oceanem), Vogga z Decapitated (którzy wycierali już kurze w każdej chyba amerykańskiej kanciapie i wiedzą na przykład gdzie jest ciepła woda i gdzie można się najeść – serio, z tym nie ma żartów) oraz Bartka Kapsy, kiedyś perkusisty Something Like Elvis, obecnie m.in. Contemporary Noise Sextet i Tropy (którego american dream przybierał postać american nightmare). Pouczająca i zabawna to była rozmowa – a przynajmniej ja się dobrze bawiłem – w dodatku z zaskakującymi wnioskami: że drogo i boli, ale jednak warto.
Na dobitkę pogawędziliśmy sobie na buńczucznie – przez yours truly – sformułowany temat „W czym metal jest lepszy? Co udało się metalowcom, a innym nie może”. Udział wzięli Vogg, Tymek Jędrzejczyk (wokalista m.in. Ragehammer, Them Pulp Crimnals, i Outre) oraz Piotrek Dorosiński, kierownik Musick Magazine. Nie wiem, czy doszliśmy do jakichś konstruktywnych wniosków, ale zawsze to fajnie w świetle reflektorów powspominać stare, dobre, partyzanckie czasy oraz poobgadywać wspólnych znajomych. Skóra i ćwieki na wieki!
Ze względu na mnogość zajęć własnych – bo miałem jeszcze poranną prezentację „Gazety Magnetofonowej” – niewiele skorzystałem z innych paneli/wykładów, ale widząc, jakim cieszą się zainteresowaniem, wiem na pewno: Tak Brzmi Miasto jest piękne i dobre, i mam nadzieję, że będzie nam zdrowo rosnąć.
Oczywiście, były też wieczorne tańce i śpiewy. Ja załapałem się na porywającą – jak zawsze – Hańbę! oraz rewelacyjny koncert Kethy. Nie tylko w mojej ocenie, bo publiczność zmusiła grupę do bisów. Ten ich zawiły z jednej strony, ale wciąż chwytliwy metal, godzi fanów Gojiry, Strapping Young Lad i… Kobonga. Nowy materiał ponoć w drodze, może wreszcie się uda? Bo w sumie trochę wstyd, że tego samego wieczoru prężymy bicki na panelu, opowiadając, jak świat wielbi polski metal, a sami nie potrafimy docenić jednego z najlepszych rodzimych przedstawicieli gatunku.
On naprawdę nie chciał.
Kiedy prawie trzy lata temu zadzwoniłem do Czesława z tym pomysłem, wzbraniał się argumentując nie bez racji, że jeszcze za wcześnie na podsumowania, że biografie pisze się na emeryturze… Na szczęście zgodził się na spotkanie, na którym udało mi się przekonać go, że po pierwsze na emeryturze niewiele już będzie z tego wszystkiego pamiętał 😉 , a po drugie, rzeczywiście, niech podsumowaniem zajmą się inni, kiedy przyjdzie na to czas. Nie o taką przecież książkę mi chodziło.
Bo choć rzecz opiera się na osobistej i artystycznej biografii pana Mozila, gdzie indziej jest klucz do tej historii – przeczuwałem, że doświadczenie podwójnej emigracji to doświadczenie ważne nie tylko dla Czesława, ale też dla wielu innych Polaków. Uważałem, że opowieść o tym, jakie to uczucie, być obcym tam, ale też obcym tu – choć przecież wróciło się do domu, do siebie! – jest ważna i że powinna zainteresować miliony rodaków. Tych, co wyjechali i wrócili. Tych, co wyjechali i nie chcą wracać, albo chcą, ale się boją. I tych, którzy tęsknią za tymi, co wyjechali.
Kiedy spotykaliśmy się z Czesławem na pierwszą dłuższą rozmowę, w rosyjskiej restauracyjce Skamiejka na Pradze (pozdrawiam!), nie spodziewałem się jednak, nie mogłem się spodziewać, że książka ukaże się w tak dziwnym czasie. Wtedy nie było jeszcze kontrowersyjnej „Księgi emigrantów”, a Czesław nie miał gęby „nienawidzącego Polski przybłędy” (lewaka/Żyda/Ukraińca/Duńczyka… – niepotrzebne skreślić) i nie musiał tłumaczyć się przed sądem z treści swoich teledysków (!). Nie było wojny na wschodzie Ukrainy, a konflikt w Syrii wyglądał jeszcze na krótkotrwałą, lokalną ruchawkę. Nie było setek tysięcy uchodźców z Bliskiego Wschodu, zakłócających spokój sytym Europejczykom, nie było tego panicznego strachu przed Obcym, podsycanego z różnych powodów przez media i polityków.
Liczyłem na to, że napiszemy z Czesławem zabawną, rozrywkową książkę, okołomuzyczne czytadło z prześwitującym tu i ówdzie drugim dnem, które być może skłoni kogoś do zastanowienia. Do spojrzenia inaczej na sąsiada, na przybysza z dalekich stron czy na samego Czesława.
Dzisiaj jednak, w dniu premiery, mam wrażenie, że źle trafiliśmy. Timing nie halo. Październik 2015 to niedobry czas na refleksję czy rozmowę. To czas głośnych, skrajnych deklaracji i wygrażania pięścią. To nie czas wahania, ale opowiadania się po stronie. To nie czas chodzenia z wizytą do sąsiada, lecz okopywania się w swoim ogródku i kupowania cukru, bo wojna idzie…
Ci, którzy Czesława lubią, zapewne przeczytają „Nie tak łatwo być Czesławem” – i wierzę, że z przyjemnością. Pozostali zapewne nie dotkną, bo przecież i tak doskonale wiedzą, z kim mają do czynienia i gdzie jego miejsce. Nie czas na pierdoły, gdy goreją wici!
Cholera, a może to właśnie najlepszy czas na taką książkę?
Cieszę, że się udało. Przeczucie mnie nie myliło – za „Maszynką do świerkania” kryła się ciekawa, zabawna, ale i pouczająca historia fajnego, myślącego, szczerego człowieka. Warto było ją utrwalić. Warto było też spędzić w towarzystwie Czesława te kilkaset godzin – w knajpach, garderobach, samochodach, naszych prywatnych mieszkaniach i w hotelowych kawiarniach, na portowej ławeczce czy pod pokładem nocnego promu. W zaułkach Warszawy, Krakowa i Kopenhagi… Zawsze mieliśmy za mało czasu i zawsze za dużo do opowiedzenia. Zawsze dobrze się bawiliśmy 😉
Dzięki, stary, za tę przygodę.
PS. Jeśli ktoś chce kupić i przeczytać, to oczywiście zapraszam, będzie mi bardzo miło. Można na przykład tutaj.
Zarzekałem się, że nie zrobię podsumowań. Kłamałem. Albo inaczej – nie miałem takiego zamiaru, lecz podsumowania, które widziałem, były dla mnie mało satysfakcjonujące, więc postanowiłem ogłosić swoje votum separatum. Chwilę mi to zajęło, ale korzystając ze świąteczno-noworocznej przerwy od maili i telefonów przypomniałem sobie parę tytułów, nadrobiłem zaległości w tym i owym, by wreszcie uporządkować sobie w głowie, na półce i na blogu rok 2014 w polskiej muzyce. Było obficie i różnorodnie, chociaż w głównym nurcie zabrakło debiutu na miarę Dawida Podsiadły – Curly Heads się nie liczy, fajna płyta, mam jednak na myśli kogoś innego, nie kolejny debiut Dawida ;). Ale w sumie – co mnie obchodzi główny nurt? Dawno już przecież przeszedł do opozycji.
Przesłuchałem w minionym roku pewnie ze trzysta polskich płyt i tylko dlatego, że nie mam na to czasu nie proponuję dzisiaj państwu setki naprawdę wartych uwagi. Nad czym ubolewam, bo boję się, że tak dobry rok długo się w polskiej muzyce nie powtórzy. Choć może się mylę, bo pięć lat temu też wydawało mi się, że jest super, a dzisiaj widzę, że było raczej skromnie…
Na liście brakuje płyty „Kołysanki”, która co prawda bardzo mi się podoba, ale Lux Occulta zostali zdyskwalifikowani za zdradę ideałów black metalu na rzecz hipsterstwa i mariopeszkowatości. Poza tym ich wokalista nie umie śpiewać. Oczywiście, jest to lista subiektywna, więc komentarze, polemiki i uzupełnienia mile widziane. Kolejność niby nieprzypadkowa, ale proszę się do niej nadmiernie nie przywiązywać – za miesiąc czy dwa pewnie ułożyłbym tę listę inaczej. Jutro też. Dajmy się jednak ponieść chwili… Uwaga: tytuły podlinkowane prowadzą do legalnych i darmowych streamów opisywanych albumów. Bawcie się dobrze.
50. Marszałek Pizdudski – One Man Band (Karrot Kommando) Najlepszy punkowy debiut roku, choć formalnie to jest dość kwadratowy blues oraz akustyczne rockabilly. Mimo że wiem, że to elvisowanie krakanie jest tylko taką prześmiewczą koncepcją, irytuje mnie maniera wokalna pana Marszałka. Na szczęście zostaje mi to zrekompensowane tekstami. Chylę czoła. A czasem potrząsam całą głową, z niedowierzaniem. Takiego prania po pyskach nie było w polskiej muzyce gitarowej chyba od czasów Po Prostu. Niech no ktoś zrobi temu Marszałku trasę z Winim.
49. We Will Fail – Verstörung (Monotype) Podoba mi się w obu częściach „Verstörung” – oprócz solidnej dawki mroku – zręczne balansowanie pomiędzy ambientem a muzyką taneczną. To zbyt absorbujące, by przy tym po prostu drzemać, ale zbyt nieuchwytne, przytłumione i rytmicznie niekonkretne (najczęściej po prostu za wolne), by pląsać. Choć z drugiej strony, jak tańczą do Autechre, to do wszystkiego zatańczą.
48. Olivier Heim – A Different Life (Lado ABC) Anthony Chorale zdjął maskę i znowu zadebiutował solo, tym razem jako Olivier Heim, jak w paszporcie. Gitara zmiękczona flangerem, senne tempo, śpiew balansujący na granicy falsetu i szeptu, a przede wszystkim ładne piosenki – jeśli lubicie sieroty po The Beach Boys, od Toro Y Moi po Ariel Pinka, zatoniecie w „A Different Life” na długie godziny, dni i tygodnie. Stylowa, przemyślana rzecz.
47. Natalia Przybysz – Prąd (Warner Music Poland) Zaiste, elektryzująca to płyta. Bardzo zdrowe, żywe granie, wyraźnie nawiązujące do złotej ery rocka. Wreszcie wiadomo, po co był Natalii ten hołd dla Janis – to był po prostu poligon. Szkoła pisania, grania, interpretowania. Skończona z wyróżnieniem, bo autorskie numery na „Prądzie” niewiele różnią się od coverów (swoją drogą fajnie, że tak nieoczywistych) Niemena i Nalepy. No, może w cudzesach mocniej srożą się klasyczne bluesowe riffy, ale na pewno nie słychać różnicy jakościowej. Dobry materiał, choć na dłuższą metę takie przebieranie się w fatałaszki rodziców i dziadków zdaje mi się ślepą uliczką, którą w dodatku zastawiła już Ania Rusowicz.
46. Fisz Emade Tworzywo – Mamut (ART2 Music) Pamiętam całkiem poważne dyskusje na temat „Czy Fisz Emade to hip-hop czy może jednak nie?” – dziś chyba nikt już nie traci na nie czasu. Bo bracia Waglewscy dawno wypracowali sobie własny styl, wymościli miejsce poza stylami i scenami. Nie umiem jednoznacznie określić tego, co grają, nie wiem też, do jakiej kierują to publiczności, ale dopóki ma to taką jakość jak „Mamut” – milczę ukontentowany. Szczególnie nisko kłaniam się Emade, odpowiedzialnemu za muzykę: za ten trans, za wizję, za śmiałe korzystanie z palety brzmień.
45. We Draw A – Moments (Brennnessel) Jako że jestem za ciężki na zatracanie się w tanecznym amoku, wolę elektronikę raczej kontemplacyjną niż parkietową. A jeśli już trzeba ruszyć dupę, to wolę być do tańca uprzejmie zapraszany, a nie smagany batem. Dlatego na przykład wolę Johna Talabota od… tu proszę sobie wkleić pseudonim ulubionego DJ-a, co to rozkręca wixę jak nikt na świecie. W debiucie We Draw A również najbardziej cenię sobie raczej skłonność do minimalizmu i kruche wokale, niż chwile, w których duet zanadto się rozpędza. Czyli jak już musimy jechać na tę Ibizę, to lepiej pospacerujmy po plaży, zamiast ocierać się o spoconych angielskich turystów w dyskotece.
44. Bulbwires – Bulbwires (wyd. własne) Dużo dobrego dzieje się w polskiej muzyce, ale akurat rock – chociaż wciąż przecież nad Wisłą piekielnie popularny – słabuje. Z tym większą radością witam takie płyty jak debiut Bulbwires. Jest bluesowy fundament i solidne rzemiosło, jest energia i gówniarska radocha (choć to wcale nie smarkacze), czasem psychodeliczne zamyślenie, innym razem taneczny rytm. Na płycie to żre, jak cholera, ale na koncertach dopiero musi być jazda!
43. The Shipyard – Water On Mars (2.47) Postdivisionowskie, nowofalowe brzmienia zawsze dobrze się w Polsce przyjmowały, czego dowodem miłość narodu do The National, Interpol czy The Editors. Dlaczego więc The Shipyard nie są jeszcze wielkimi gwiazdami? Bardzo dobra płyta, na każdym poziomie – wyrazista, transowa sekcja rytmiczna, kreatywnie grające gitary i odpowiednio zmęczony życiem, dobry wokalista. Wszystko się zgadza. Poproszę tylko o więcej piosenek z trąbką.
42. Wild Books – Wild Books (Instant Classic) Widzicie ten autobus na okładce? Musiał wyjechać w trasę, żeby zrobić panom z Wild Books miejsce w garażu. Chwytliwe, jazgotliwe, trochę psychodeliczne, trochę punkowe granie. W tekstach Lou Reed, deszcz, papierosy i gin. Płyta jak ze złotej ery Sub Pop.
41. Kuba Knap – Lecę, chwila, spadam (Alkopoligamia) Omija mnie sporo niezłego polskiego hip-hopu, bo nie jestem w stanie znieść tej spinki, którą charakteryzuje się zbyt wielu polskich raperów. Tej koguciej walki z lustrzanym odbiciem, połączonej z kaznodziejskim tonem – jakby przedrzeźniali własnych starych, proboszczów i kuratorów. Debiut Kuby Knapa to powiew świeżości. Połączenie bezczelności z luzem, wulgarności łobuza (ale raczej podwórkowego filozofa niż osiedlowego zabijaki) z wdziękiem bystrzaka, który ma wszystko gdzieś. W połączeniu z odpowiednią produkcją – kulejący bit Surmana w „Zbyt dziabnięty”: pyszności – daje to znakomity efekt. Japy się cieszo.
40. Julia Marcell- Sentiments (Mystic) U Julii sporo zmian. Pierwsza piosenka po polsku (w dodatku lekka, ale niegłupia ta „Cincina”) i liczne wycieczki w stronę mocniejszych, wręcz rockowych brzmień. Przy pierwszym przesłuchaniu mierziło mnie wręcz w „Sentiments” to, co wtedy uznawałem za niespójność, a teraz doceniam, jako wszechstronność – po takim materiale Julia może nagrać właściwie wszystko i jestem pewien, że będzie to dobre.
39. Król – Nielot (Thin Man) Fajne rzeczy robił już z Kawałkiem Kulki, potem zachwycił pół Polski dwiema (pół)płytami UL/KR, aż wreszcie zdecydował się panować niepodzielnie. Król to tak naprawdę kontynuacja i rozwinięcie pomysłów z UL/KR – dominują te same senne tempa, łagodnie pulsujący syntezator i sugestywne, choć niekoniecznie sensowne teksty. Ale zdarzają się też żwawsze rytmy („Żar”) i wyraźne przewagi gitary nad elektroniką. Tak czy owak, Błażej nie dość, że znalazł swój oryginalny styl, to jeszcze jest dobry w tym, co robi.
38. Olo Walicki – Kaszebe II (OWA/Mystic) Ponoć teksty na całą płytę miała napisać Dorota Masłowska, ale jak się rozkręciła, jak się swą olimpijską formą zachwyciła, to zatrzymała się dopiero odbierając gratulacje za nagranie jednej z najlepszych płyt roku. Nie ode mnie. Rozumiem koncept, podziwiam teksty i wogle, ale debiut Mister D to dla mnie jednorazowa przygoda, głównie przez to, że Dorota uparła się i śpiewa, ale też dlatego, że nie dla mnie beka z typa, choćby przewrotna, literacka i postmodernistyczna. No, ale miało być o Walickim… Masłowska napisała na „Kaszebe II” tylko jeden, skądinąd świetny tekst, ale poratowali inni – m.in. Gaba Kulka, Grzegorz Nawrocki, Lopez Mausere i Tymon Tymański (jego pieśń o katuszach kontrabasisty to mój ulubiony przebój z tej płyty). Fantazja i absurd warstwy lirycznej ścigają się tu z równie wszechstronną, chwilami frywolną wręcz formą, która łączy eksperymentatorskie zacięcie z umiłowaniem po prostu ładnych melodii. Rzecz dla wszystkich, którzy tęsknili za Kurami.
37. Pathman – Monday (Requiem) Co tu dużo mówić? Fascynujący, jedyny w swoim rodzaju Teatr Dźwięku ATMAN żyje w Pathmanie. Nie do podrobienia jest kojące piękno tej muzyki, jej nienachalna duchowość i trudne do zrozumienia połączenie kruchości formy z intensywnością emocji.
36. Decapitated – Blood Mantra (Nuclear Blast) W tym przypadku obiektywny nigdy nie będę, bo kocham Wacława oraz podziwiam szczerze – za determinację, dyscyplinę (z którą się nie urodził, ale którą w pocie czoła wypracował), konsekwencję i przede wszystkim: grę na gitarze. Takie połączenie metalowej galopady i wirtuozerskiej precyzji z feelingiem to dar, którym może się pochwalić niewielu, nawet spośród największych. Nieprzypadkowo Vogg ma na przedramieniu wydziaraną podobiznę Dimebaga – to właśnie ten poziom. Swoją drogą, wiecie że kiedy Wacek nie był jeszcze pewien, czy reaktywować Decapitated, zgłosił się do Morbid Angel, którzy szukali wtedy gitarzysty? Nie wzięli go. I całe szczęście – zamiast wspominania nieswoich sukcesów może nam serwować dziś takie płyty jak „Blood Mantra”.
35. PRO8L3M – Art Brut (RHW Records) I’ve got 99 problems, ale ten mikstejp nie jest jednym z nich. „Art Brut” to wielkie, nokautujące „Sprawdzam!” dla drzemiącej z samozadowolenia polskiej sceny hiphopowej. To materiał odsyłający do kąta większość oficjalnych tegorocznych wydawnictw, podpisanych przez najpopularniejsze nazwiska gatunku. Niestety, po kilku przesłuchaniach uświadomiłem sobie, że w PRO8L3M najbardziej mierzi mnie to, co w pierwszej chwili mnie do nich przyciągnęło – toporem cięte sample z ejtisowych hitów. Zasłużenie wielkich hitów, trzeba dodać, a co za tym idzie Krystyna Prońko, Halina Frąckowiak czy Elżbieta Dmoch zbyt często odciągają tu uwagę od Oskara. Fenomenalnego rapera, który nie tylko jak mało kto w Polsce potrafi zarówno pięknie płynąć na bicie, jak i wiosłować pod prąd, ale też ma zadziwiająco wiele do powiedzenia – choć niby mówi o tym samym, co wszyscy.
34. So Slow – Dharavi (Instant Classic) Dojrzały, przemyślany, fascynujący debiut. Dzięki tej płycie przypomniałem sobie polską scenę niezależną lat 90., kiedy elektryzowały nas takie formacje jak Falarek, Paraphrenia czy Ewa Braun. Kiedy w cenie było nie tyle nadążanie za światowymi trendami, co szukanie własnego, oryginalnego głosu. A właśnie – głos! Jedyne czego na „Dharavi” mi brakuje do szczęścia to nieco bardziej selektywnych, mniej schowanych na miksie partii wokalnych. Zgaduję, że to wtopienie Łukasza Jędrzejczaka w gitarowe tło jest zabiegiem celowym, ale przyłapuję się na tym, że słuchając „Dharavi” zbyt wiele wysiłku wkładam w wychwytywanie jego głosu.
33. Ser Charles – Ser Charles (Jimmy Jazz) Jak ja nie lubię takich pseudodowcipnych, modnie ironicznych nazw zespołów! Do tego stopnia nie lubię, że pewnie nie zapoznałbym się z tym materiałem w najbliższym pięcioleciu, gdyby nie telefon od miłej pani z wytwórni: „Jarek, wysyłam ci różne płyty i nigdy nie naciskam, żebyś czegoś słuchał, czy o czymś napisał. Ale tego naprawdę musisz posłuchać!” Tak zrobiłem. I usłyszałem jedną z najlepszych polskich gitarowych płyt roku – trochę postpunkową, trochę zimnofalową. Trochę PiL-ową, trochę subpopową, trochę świetlikową (Stefan Kornacki podaje swoją absurdalną poezję w sposób przypominający mikrofonową ekwilibrystykę pana Marcina). To jest świetne i chcę tego więcej.
32. IZA – Painkiller (wyd. własne) Iza Lach to jedna z najbardziej utalentowanych dam na polskiej scenie muzycznej. Tymczasem mam wrażenie, że jej nowa płyta została zupełnie przegapiona. Cóż, to tylko dobre, współczesne piosenki, przyprawioną bardzo smaczną, ascetyczną, ale skuteczną produkcją. Zbyt to popowe, by liczyć na wsparcie scenowych koterii. Zbyt niezależne, by radzić sobie w głównym nurcie bez pornoironicznego teledysku z twerkingiem i lokowaniem produktu. Ale też zbyt dobre, byście z czystym sumieniem mieli to po prostu przegapić.
31. Rongwrong – Krwy (Requiem) Moja ulubiona tegoroczna płyta z gatunku szumy-zgrzyty-strachy. Nietuzinkowa, bo to właściwie słuchowisko historyczne, poświęcone bitwie pod Osuchami, największej partyzanckiej batalii, jaka miała miejsce w Polsce podczas II wojny światowej. Ale na płycie nie ma za grosz tromtadrackiego, epickiego zadęcia właściwego chłopcom bawiącym się w wojnę (#Sabaton, #szablaodbiskupa) – to autentycznie przerażające wywoływanie udręczonych duchów, uzupełniane świadectwem kilku żyjących jeszcze uczestników tamtych wydarzeń.
30. Grażyna Auguścik Orchestar – Inspired by Lutosławski (For Tune) Z dużą nieufnością podchodzę do takich przedsięwzięć. Oto Festiwal im. Ludwika van Beethovena z okazji Roku Lutosławskiego zamówił u całego tłumu artystów okolicznościową, ponadgatunkową śpiewogrę. Prawdopodobieństwo katastrofy raczej większe niż mniejsze. Na szczęście Jan Smoczyński nie po raz pierwszy dowiódł, że pomiędzy jego uszami aż bulgocze od pomysłów. Przy całym szacunku dla pani Grażyny, która ten album firmuje (i oczywiście pięknie na nim śpiewa), to Smoczyński jest tu gwiazdą. On bowiem opracował muzykę, która nie jest już nawet Schullerowskim Trzecim Nurtem, ale jakimś Czwartym Wymiarem, w którym dyscyplina i subtelności klasyki spotykają się nie tylko ze swingiem i swobodą jazzu, ale również ekstatyczną melodyką polskiego folkloru. To samo na poziomie wykonawczym: jakimś cudem zestrojono tu trzy odmienne ekipy – jazzowy zespół Smoczyńskiego, Atom String Quartet oraz trio Janusza Prusinowskiego – w jedną, wielobarwną orkiestrę. Co mi tam, posłucham jeszcze raz…
29. Vader – Tibi et Igni (Nuclear Blast) Jaram się tym, że premiera mojej długo noszonej książki o Vaderze zbiegła się w czasie z wydaniem albumu, który w moim osobistym rankingu jest ich najlepszym wydawnictwem od czasów „Impressions in Blood”. Zespół wyraźnie okrzepł i brzmi jak… zespół, a takie numery jak przebojowy, judasowsko-slayerowy „Triumph of Death” z jednej i łączący epicki rozmach ze zwykłą ludzką wściekłością „Hexenkessel” z drugiej strony, już dzisiaj dołączyły do Vaderowej żelaznej klasyki.
28. Kapital – No New Age (Bocian) Adam Mickiewicz powiedział kiedyś o poezji Juliusza Słowackiego, że jest jak kościół bez Boga. Pewnie chciał konkurentowi zrobić przykrość, wytknąć brak jakiegoś nieuchwytnego, ale oczywiście niezbędnego składnika… Ja jednak widzę w słowach wieszcza raczej niechętny komplement, niż zarzut. Nieprzypadkowo przypomniałem sobie o nich, słuchając „No New Age” (w tym kontekście: najlepszy tytuł!), tego piętrzącego się niczym wieże katedr zgiełku, w którym z radością nie znajduję ani odrobiny duchowości. Im więcej warstw dźwięku, im głębszym echem dudnią drony, im ostrzej wżyna się w tę magmę gitara – tym lepiej. Niech to nie cichnie, niech rośnie i rzuca cień.
27. Job Karma – Society Suicide (Requiem) Podziwiam wiarę Maćka Fretta w muzykę industrialną, manifestowaną nie tylko poprzez organizację Wrocław Industrial Festival, imprezy unikalnej skali światowej, ale też w twórczości Job Karma. Dopóki powstają takie płyty jak „Society Suicide”, możemy być spokojni o przyszłość gatunku. Pojmowanego nieortodoksyjnie, bo mamy tu do czynienia właściwie z mrocznym rewersem współczesnej muzyki tanecznej. O industrialnym rodowodzie formacji świadczą jednak dobierane z pietyzmem zimne, mechaniczne brzmienia i skłonność do eksperymentów. Tu najlepiej wyrażona w finałowym „Death Day”, nagranym wspólnie z Karpatami Magicznymi. Chciałbym usłyszeć całą taką płytę.
26. Małe Miasta – Małe miasta (Alkopoligamia) Fajne to. Świeże. Niegłupie. Zanurzone głęboko w hip-hopie, a przecież nie hiphopowe (choć jest i rapowanie, i ficzuringi takich asów jak Ten Typ Mes czy W.E.N.A., i wreszcie hiphopowy label), intrygujące zarówno dźwiękiem, jak i ciekawymi spostrzeżeniami w tekstach. Mocny debiut, który może rozwinąć się we właściwie każdym kierunku, a taka obietnica to najlepsza rzecz jaka może się wiązać z debiutem.
25. Kumka Olik – Yoko Eno (My Music) Trzymałem kciuki za Holaków after it was cool i miło się upewnić, że dobrze obstawiałem. Długą drogą przebyli Kumka Olik od naiwnego rock’n’rolla z debiutu. Tutaj wahadło wychyliło się w drugą stronę – nawet jeśli mamy do czynienia z ładną, przebojową piosenką (a pisanie takich to wielki dar), panowie komplikują ją aranżacyjnymi trzema grzybami w barszczu. To bogactwo wrażeń, kalejdoskop zmieniający indie rocka w electro, i dalej – w folkowe subtelności, w hip-hop, w psychodelię itp., itd. – sprawia, że „Yoko Eno” można z przyjemnością poznawać tygodniami. Chociaż już na koncercie ta klęska urodzaju może być pewnym obciążeniem…
24. Morowe – S (Witching Hour) Nie wiem nawet, jak nazwać hipnotyzującą muzykę tej grupy. Brzmienie i ekspresja to oczywiście okolice black metalu, ale to zamiłowanie do długich form, konstrukcja utworów – już raczej progrockowe. „S” nie da się po prostu słuchać: dajesz się porwać temu czarnemu strumieniowi i po godzinie, wyrzucony na brzeg, ze zdziwieniem odkrywasz, że już po wszystkim.
23. HV/Noon – HV/Noon (Nowe Nagrania) Zapewne należę do mniejszości, która bardziej ekscytowała się faktem, że Hatti Vatti, niż że Noon. Nie zamierzam jednak analizować szczegółowo cech dystynktywnych obu producentów, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, kto co wniósł do tego projektu. Powiem tylko, że dobrze się stało, iż panowie tę płytę nagrali oraz że to dopiero miły początek długofalowej współpracy. Jeżeli mam jakiekolwiek zastrzeżenia to wyłącznie do wokalnej klęski urodzaju – nie wszyscy są tu potrzebni, nie wszyscy pasują do tych bitów i siebie nawzajem. Po pierwsze w ogóle za dużo tu niepotrzebnego gadania, a po drugie, tym co jest mogliby się z pożytkiem dla płyty podzielić wyłącznie Eldo z Misią Furtak.
22. Odraza – Esperalem tkane (Arachnophobia) Black metal odarty z mistycyzmu, za to przesiąknięty dymem tanich papierosów, namaczany w alkoholu z przemytu i wystudzony zimową, polską nocą. Wszystko w zgodzie z prawidłami wymyślonego przez Norwegów gatunku, a jednak oryginalnie i po naszemu. Najlepszy polski metalowy debiut tego roku.
21. Muchy – Karma Market (Universal) Mam wrażenie, że im Muchy lepsze, tym mniej się o nich mówi w mediach. A byłoby karygodnym niedopatrzeniem przegapienie płyty tak dobrej jak „Karma Market” – która moim zdaniem ustawia Muchy na poziomie najlepszych dni HEY czy Lecha Janerki. Nie dość, że melodie i teksty wymyślili sobie fajne oraz zróżnicowane, to jeszcze oprawili je w pierwszoligowe aranże i pomysły produkcyjne. Pyszności.
20. Behemoth – The Satanist (Mystic) Polscy filmowcy muszą nadrabiać pomysłowością i odwagą, bo przecież nikt im hollywoodzkiego budżetu nie zapewni – na ludzi, scenografię, światło, efekty specjalne… Z muzyką jest podobnie, chociaż ta przepaść nie jest aż tak głęboka. Jakakolwiek by jednak nie była, Behemoth właśnie ją przeskoczył. „The Satanist” to superprodukcja. To światowa czołówka w kategorii open, nie że jakiś tam underground, czy black metal. Miło słyszeć, że polski zespół nie tylko chodzi w tej samej lidze, co Slayer czy inny Testament, ale wręcz rozstawia starych bogów po kątach. Na własne oczy widziałem i uszy słyszałem, jak na koncercie poszatkował na plasterki Cradle Of Filth. Nie wiem tylko, czym Nergal et consortes mogliby to przebić, nie skręcając równocześnie w zupełnie nowe klimaty. Ale póki co: niech strzelają korki szampana!
19. Czesław Śpiewa – Księga emigrantów tom I (Mystic) Ta płyta jest jak najlepszy czas Kabaretu Olgi Lipińskiej – pod wierzchnią warstwą wygłupów, pastiszu i gatunkowego chaosu kryje się krzywe zwierciadło, w którym przeglądamy się naszym cechom, losom i… gustom. Przecież „Nienawidzę cię Polsko!”, najbardziej niezrozumiany polski numer AD 2014 (choć podejrzewam, że niewielu spośród dotkniętych do żywego w ogóle go posłuchało), to mistrzowskie nawiązanie do inspirowanej Abbą discorockowej estetyki, którą znaliśmy chociażby z nagrań 2Plus1. Właśnie w rytm tamtych przebojów emigrowali Polacy w latach 80. – wszystko tu się zgadza. Ale nie chciałbym wyróżniać jednej piosenki, bo każda jest osobną opowieścią, każda została zilustrowaną inną muzyką, świetnie wymyśloną, wykonaną (dęciaki i chórki FTW) oraz wyprodukowaną. Mam jednak wrażenie, że nikt na to nie zwrócił uwagi, bo kto by tam poświęcał czas na wsłuchanie się w płytę śmiesznego celebryty z telewizora…
18. Artur Rojek – Składam się z ciągłych powtórzeń (Kayax) Solowy debiut to dla każdego artysty trudna próba, ale oczekiwania wobec Artura były wyjątkowo wyśrubowane. A on znowu trafił. Numer jeden na listach przebojów Trójki i RMF w tym samym czasie, amok pod sceną na alternatywnych festiwalach, oklaski w recenzjach i najlepsza w tym roku sprzedaż wśród polskich płyt – gdybyśmy mieli co roku choćby z pięć takich albumów, nikt nie kwękałby, że fonografia przeżywa kryzys. Przy okazji pragnę zwrócić uwagę na bohatera drugiego planu – Bartka Dziedzica, który jest współautorem i producentem tej płyty. Pieprzony Midas. Tylko niech się nie da zarżnąć produkując zbyt wielu zbyt wiele, jak paru przed nim…
17. Merkabah – Moloch (Instant Classic) Niewiele mądrych rzeczy potrafię napisać o facecie zapalczywie dmuchającym w blaszaną rurę na tle transowo grającej, pancernej sekcji rytmicznej i gitarowych zgrzytów. Ale zastanawiam się… może tak brzmieliby Morphine, gdyby nazywali się Heroine?
16. John Porter – Honey Trap (Mystic) Polacy lubią śpiewających ponuraków po przejściach, więc motoryczny, natarczywy numer tytułowy mógłby nawet być przebojem, gdyby ludzie go usłyszeli. Podobnie jak „Night Smoke”, „When the Sun Never Shines” czy „Outta My Bed”. No, ale gdzie niby mają to usłyszeć? Gdyby smarkaty John Porter nie wpadł na szalony pomysł osiedlenia się w Polsce, dojrzałego Johna Portera wielbiliby dzisiaj ci sami ludzie, którzy wznoszą ołtarzyki ku czci Nicka Cave’a czy Marka Lanegana. No, ale czy bez tych lat spędzonych w naszym kraju robiłby równie dobrą muzykę? Może byłby dzisiaj jowialnym grubaskiem i zmarnowałby się gdzieś tam w wielkim, kolorowym świecie… Nie jestem pewien, czy „Honey Trap” to polska płyta, bo ten Walijczyk nagrał ją w Anglii z miejscową ekipą. Ale wiem, że w tym roku w Polsce wydano niewiele lepszych płyt.
15. Kriegsmaschine – Enemy of Man (No Solace) Mało tu efektownych blastów, mało melodii wyciskanych przez grające unisono gitary, za to całe oceany gęstniejącego z każdą minutą mroku. Tyle się mówi o rozkwicie blackmetalowej estetyki w Polsce – i dobrze, trzeba mówić. Ale nie wolno zapominać przy tym o „Enemy of Man”.
14. Innercity Ensemble – II (Instant Classic) Przyznaję bez bicia, że kiedy Arek i Maciek powiedzieli mi o swoich planach założenia wytwórni, podszedłem do tematu z życzliwym pobłażaniem. Pobawią się pewnie z rok, stracą oszczędności i wrócą na ziemię… Cóż, cieszę się, że tak bardzo się wtedy pomyliłem – dzisiaj Instant Classic to jeden z najciekawszych polskich labeli. Wydają na ten przykład Innercity Ensemble. Kolektyw, który szuka tam, gdzie jeszcze nikt w Polsce nie znalazł: na granicy współczesnej awangardy, kwaśnego rocka sprzed czterdziestu lat i jazzu. „II” to płyta, która powstała w wyniku trzydniowej improwizacji, a ja teraz będę ją poznawał latami. Bardzo mnie cieszy ta perspektywa.
13. Baaba – EasterChristmas (Lado ABC) Znacie to? Przychodzi Baaba na próbę, przekonana, że będzie frytura, a tam dancing… Trudno się pisze o muzyce, która jest właściwie czystą formą, ale za to cudnie się tego słucha. Jeśli rację mają ci, co mówią, że muzyka to po prostu matematyka przeniesiona w czas i przestrzeń, przy Baabie zaczynam rozumieć tych dziwnych ludzi, co to mówią, że rozwiązywanie skomplikowanych równań sprawia im przyjemność. Ja też uśmiecham się od ucha do ucha, gdy podziwiam ten balans Baaby pomiędzy dyscypliną a wolnością, gdy wypadam na rytmicznym zakręcie, albo gdy po dziesiątym przesłuchaniu odkrywam rzeczy, które niby słyszałem już przy dziewiątym, ale ich nie usłyszałem.
12. Voo Voo – Dobry wieczór (ART2/Agora) Waglewski to taki nasz odpowiednik Neila Younga – będący sam sobie miarą, świadomy artysta, który nie popisuje się wirtuozerią, choć mógłby, w tekstach nie wymądrza, choć głupi nie jest, w kompozycjach nie buduje katedr, chociaż potrafi. Ale skromności obecnego wcielenia Voo Voo nie należy mylić z prostotą, bo tu naprawdę sporo się dzieje. Kiedy w finale „Po godzinach” oszczędna, lekko przesterowna solówka rozdziela przepychanki mruczanek Bornus Consort i saksofonu Mateusza Pospieszalskiego, robi się po prostu najlepiej. Zresztą te efektowne, dynamicznie dociśnięte finały piosenek to od lat specjalizacja Voo Voo. Dodatkowe brawa należą się za zaproszenie do współpracy Bornus Consort, którzy poza epizodem w „Skrzyżowaniu” nie wychodzą na pierwszy plan, za to w kilku numerach dośpiewują Waglowi piękne tło. Wspaniałych wokaliz Alima Quasimowa i jego córki, Fargany, też nie sposób nie docenić – co ciekawe, ich śpiew chwyta za serce, ale nie sprawia, że muzyka Voo Voo staje się choćby odrobinę bardziej egzotyczna. Ten zespół zawsze balansował gdzieś pomiędzy Zachodem a Wschodem, tyle tylko, że robi to coraz bardziej efektownie.
11. Hatti Vatti – Worship Nothing (New Moon) W muzyce basowej zawsze bardziej fascynowały mnie senne majaki Buriala, na pograniczu dubstepu i ambientu, niż bezmyślne wyścigi na wiertary i dropy. Niestety, naśladowców elektronicznego Banksy’ego zwykle nie dało się słuchać, bo oryginał był zbyt wyrazisty, a on sam nie rozpieszczał swoich fanów nadmiarem wydawnictw. Aż pojawił się Hatti Vatti – z jednej strony bezpiecznie od Buriala odmienny, z drugiej operujący na tyle podobnymi środkami, by swym minimalem utulić sieroty po Angliku. A „Worship Nothing” zdaje się płytą jeszcze lepszą, niż ubiegłoroczna „Algebra”!
10. Pablopavo – Tylko (Karrot Kommando) Aż. Druga płyta w tym roku, druga znakomita. „Ośmiu” i „Sobotę” po prostu uwielbiam, pozostałymi też nie gardzę, ale całość oceniam nieco niżej niż „Polor”, bo po pierwsze tam była większa huśtawka nastrojów, a tu dominuje dołerstwo, a po drugie Ludziki zaproponowały więcej muzycznych przygód. Co nie zmienia faktu, że jesienią 2014 roku Pablopavo rehabilitował w naszym kraju instytucję barda. Ale nie, że jakiś Cash, z jego Bogiem i naturą, ani wyniosły intelektualista Kaczmarski. Paweł jest swojakiem. Miejskim bardem, żyjącym wśród ludzi i ich dostrzegającym. Jak Wołodia Wysocki. Poza tym potrafi napisać i wyśpiewać takie zdanie: „To był chudy żyła chyba z Jaworzna”. Mistrz.
9. Pustki – Safari (ART2/Agora) Się wydawało, że Pustki nie tyle dawno temu znalazły własny styl, co w nim ugrzęzły. Dlatego zaproszenie do współpracy czujnych producentów – a konkretnie Bartka Dziedzica, Eddiego Stevensa i Adama Toczki – było znakomitym pomysłem. To wciąż ten sam zespół, mocny tekstem i charakterystycznym śpiewem Basi Wrońskiej (chociaż jeden z moich ulubionych numerów z tej płyty to zaśpiewane przez Radka „Po omacku”), prawie rockowy i nieco melancholijny… ale jednak wyraźnie odmieniony. Każdy utwór brzmi tu inaczej za sprawą drobnych, acz znaczących smaczków, takich jak sprytnie użyta elektronika, fajnie pomyślane chórki czy rytmiczne czary-mary. Ale zdarzają się też patenty wręcz rewolucyjne – „Nie tu” to takie współczesne, białe, świeckie gospel. Zresztą rzućcie okiem na okładkę – widzieliście kiedyś tak kolorowe Pustki? Muzyka przeszła podobną przemianę.
8. The Kurws – Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu (Gusstaff) Instrumentalny prog-punk z kwaśną elektroniką i free dęciakami. Puściłem głośno, żeby sobie przypomnieć przed napisaniem tej notki. „Tato, co to jest?!” – przerażona córka przybiegła z krzykiem z drugiego pokoju. „Yyyyyy, płyta…” – tu przerwałem, lecz okładkę trzymałem, a wszystkim się zdawało, że kot nam wpadł do pralki, a to The Kurws nakurwiało.
7. Furia – Nocel (Pagan) Bardzo się cieszę, że Furia wreszcie przedarła się poza środowiskowe mury Jerycha. Ale to oczywiście pociąga za sobą przezabawną dwoistość narracji – scenowi ortodoksi kwękają, że Furia dziś to już nie to samo, co przed wojną i że „Nocel” zły. Ci natomiast, którzy black metal odkrywają wraz z Furią (i spoko, lepiej późno niż wcale), uważają, że „Nocel” jest bardziej przełomowy i wspaniały niż rzeczywiście jest. Tymczasem prawda jest taka, że mamy do czynienia z kolejnym bardzo dobry materiałem równej i od zawsze oryginalnej grupy. Choć takiego przeboju jak „Opętaniec” chyba rzeczywiście dotąd nie mieli…
6. Gaba Kulka – The Escapist (Mystic) Oto jak pisałem o tej płycie przy okazji premiery (i zdania nie zmieniłem): „The Escapist” jest materiałem świetnie wymyślonym i znakomicie zrealizowanym. Tam gdzie jej koleżanki śpiewają, tam Gaba, niezwykle muzykalna i jak zawsze skora do brawury, bawi się dźwiękami, żongluje nimi, intepretuje… Niby to kraina łagodności, ale podszyta drapieżnością. Niby koronkowe, czarujące niuansami ballady, opierające się głównie na szlachetnym brzmieniu fortepianu, ale przecież zdarzają się na „The Escapist” chwile, w których ten zupełnie nierockowy skład brzmi mocno i porywająco. Zasługa w tym zarówno samej Gaby, jak i jej kolegów: klarnecisty Wacława Zimpla, którego gra dodaje temu materiałowi aury niesamowitości oraz znakomitej, bardzo wszechstronnej sekcji Rasz/Traczyk, która potrafi grać zarówno ciepło, ze swingiem, jak i twardo, mechanicznie, ostro. Płytę zamyka przeróbka utworu Queens Of The Stone Age. Można to odczytać jako muzyczny dowcip, lub szczery hołd Gaby Kulki dla idoli zza oceanu. Ja jednak widzę w tym przede wszystkim dowód na słuszność teorii, że muzyka tak naprawdę dzieli się tylko na dwa gatunki – dobrą i złą. „The Escapist” to samo dobro.
5. Kristen – The Secret Map (Endless Happiness) Gdyby całą płytę nagrali w stylu otwierającego ją „Upward beyond the onstreaming, it mooned”, mogliby robić za bohaterów Warszawskiej Jesieni. Gdyby natomiast zrobili pełny album w stylu drapieżnego, funkrockowego „Music will soothe me” zostaliby wreszcie idolami młodzieży. I tak dalej… Bo każdy utwór na tej znakomitej płycie jest inny i każdy udany. Kristen to wyjątkowy zespół na polskiej scenie, zjawisko które samo dla siebie jest miarą. Oczywiście, z tym swoim nieokiełznanym eklektyzmem, ze skłonnością do improwizacji na wielki sukces liczyć nie mogą, więc niech docenia, kto może, że wciąż chce im się te perły przed nas rzucać.
4. Thaw – Earth Ground (Witching Hour) Nazywanie muzyki Thaw black metalem to spore uproszczenie. O tyle uprawnione, że nierzadko wpływy black metalu są tu dominujące – słychać je zarówno w tym roju wściekłych gitar, jak i jadowitych partiach wokalnych. Ale przecież „Earth Ground” równie dużo zawdzięcza takim orkiestrom jak Sunn O))), Swans i Neurosis, a nawet – bezpośrednio czy nie, nieistotne – „Metal Machine Music”. Aptekarska dbałość o brzmienie sugeruje, że budowanie pewnej dźwiękowej aury jest dla Thaw ważniejsze od kompozycji jako takich, a już na pewno najpierw na brzmienie zwraca się tu uwagę. Moim zdaniem tak świadomego, tak progresywnie myślącego zespołu w polskim metalu nie było od czasów Kobonga. Ale po koncertach wnioskuję, że najlepsza płyta Thaw jeszcze przed nimi…
3. Ten Typ Mes – Trzeba było zostać dresiarzem (Alkopoligamia) Mam wrażenie, że większość polskich autorów tekstów obraca zestawem tych samych stu słów-wytrychów. Raperzy zazwyczaj dochodzą do trzystu. Mes tymczasem zna wszystkie słowa po imieniu, ze wszystkimi pił wódkę i wywija nimi niczym Brusli nunczakiem. Wie wszystko o love i life. Jest bezlitosny i empatyczny zarazem, wulgarny język ulicy miesza się u niego ze „Słownikiem wyrazów obcych”, a wszystko to jakimś cudem jest spójne i wiarygodne. Bo językowa biegłość to nie wszystko. Na poprzednich płytach Mes był równie sprawny, ale mam wrażenie, że bardziej skupiony na sobie. Był lirykiem, teraz jest epikiem. Widzi big picture i zgrabnie go nam opisuje, brylując na – i to dopiero robi wybitną płytę, same teksty by nie wystarczyły – znakomitych, często zaskakujących podkładach. Niskie ukłony.
2. Pablopavo – Polor (Karrot Kommando) Już raz napisałem list miłosny do Pablopavo, tuż po premierze tej płyty. Drugiego coming outu nie będzie. Tym bardziej, że pseudonim Pawła Sołtysa po Paszportach Polityki wszyscy odmieniają przez wszystkie przypadki (chociaż chyba się nie odmienia), więc pewnie macie dość. Będzie więc tylko krótkie, dobitne, radosne, samochwalcze: A nie mówiłem?! I będą „Koty”.
1. Nervy – Nervy (MMA) Czekałem na tę płytę. Kiedy półtora roku temu Nervy grały na wrocławskich Nowych Horyzontach, Agim zaciągnął mnie pod scenę taką oto przynętą: „Jesteś fanem metalu, więc to powinno ci się spodobać”. Miał rację, choć w Nervach nie ma ani przesterowanych gitar, ani groźnych pomruków wokalisty. Jest za to intensywność, jest potęga brzmienia, którą metalowcy znają i kochają. Środki wyrazu natomiast mamy tu zupełnie nowe – elektroniczny galimatias wychodzący spod rąk Agima i Igora zderza się z rozbuchaną sekcją dętą, a cały ten chaos porządkuje żelazną ręką Janek Młynarski. Znakomity album z naprawdę nową muzyką.
Wczoraj zakończyła się kolejna, ósma już edycja Blitzkrieg – dorocznej, jesiennej rundy Vadera po Polsce. Kto był ten wie, że zespół jest w świetnej formie i przygotował dla swoich fanów nie tylko zestaw żelaznych klasyków, ale też kilka nowych, naprawdę dobrych numerów (przebojowe, heavymetalowe „Go to Hell” i „Triumph of Death” to sceniczne pewniaki, ale bardzo się cieszę, że zespół włączył też do repertuaru „Hexenkessel”, mój ulubiony numer z nowej płyty), a dodatkowo podgrzewał atmosferę obficie dawkowaną pirotechniką.
Widziałem koncert w Olsztynie, pod zamkiem, który był uwerturą do tej trasy, widziałem i ten w Krakowie. To dla mnie ważne chwile, bo wreszcie na koncercie Vadera nie musiałem doklejać sobie brody, przemykać chyłkiem, przy ścianie, i stawać w najbardziej zacienionym miejscu, by nie narazić się na pytania: „Kiedy książka?”, „Co tak długo”, „Pewnie Kmiołek zatrzymał?” 🙂
Tym razem czekały mnie chwile triumfu (of death) – z przyjemnością wysłuchiwałem zarówno pochwał, jak i zastrzeżeń wobec „Wojny totalnej” oraz odpowiadałem na liczne pytania. Niektóre z nich tak często się powtarzały, a zarazem były na tyle ciekawe, że postanowiłem odnieść się do nich tutaj, raz na zawsze.
1. Czy Mariusz „Zło wcielone” Kmiołek albo Peter-despota cenzurowali książkę? (częściej występował wariant: Co Mariusz i Peter ocenzurowali?) Nie cenzurowali. Peter był rozmówcą idealnym, podczas autoryzacji nie skreślił ani jednego słowa, co najwyżej poprawiając ze trzy daty oraz korygując tu i ówdzie nazwisko lub miejsce. Sugerował przy tym, żebym przedstawiał różne punkty widzenia (szczególnie, gdy była mowa na przykład o usuwaniu muzyków z zespołu), choć oczywiście nie trzeba mnie było do tego namawiać. Mariusz natomiast, choć był przy książki tej poczęciu, nie asystował przy porodzie – po raz pierwszy zobaczył tekst na oczy, gdy mu ją wysłałem, na papierze, już oficjalnie wydaną.
2. Dlaczego więc brakuje wypowiedzi tego i tamtego?
Nie do wszystkich dotarłem. Nie wszyscy chcieli się wypowiedzieć. Nie wszyscy, którzy obiecali się wypowiedzieć w końcu to zrobili. Nie wszyscy, którzy się wypowiedzieli powiedzieli coś ciekawego. Udostępnienie miejsca absolutnie wszystkim bohaterom tej opowieści byłoby po prostu niemożliwe, ale i niepotrzebne – przestałem węszyć, pytać i drążyć, kiedy doszedłem do wniosku, że materiał, który mam jest wyczerpujący i ciekawy.
3. Dlaczego nie ma – wzorem rozbierania repertuaru Slayera na części pierwsze w „Bez litości” – szczegółowych omówień wszystkich utworów?
Slayer nie przeszkadzał mi w pisaniu książki, ale też nie pomagał. Opierałem się więc na archiwaliach i rozmowach z ich współpracownikami. Wielu rzeczy musiałem się domyślać, niektóre zgadywać. Omówienie utworów miało uczynić „Bez litości” książką bardziej kompletną, w miarę możliwości wyczerpującą temat.
Przy „Wojnie totalnej” miałem nielimitowany dostęp do zespołu (w co najmniej trzech jego wcieleniach) i wszelakich archiwaliów (widzieliście mobilizujący list Zbyszka do Petera, który zapewne odmienił losy zespołu? wypas, prawda?), i moim problemem był raczej nadmiar materiałów i ich selekcja, niż niedobór. Poza tym po latach zrozumiałem, że moje skrajnie subiektywne wybory i opinie mogą być interesujące w recenzjach, ale już niekoniecznie w książce, która zostaje na zawsze – w „Bez litości” nie wszystkim się podobały moje arbitralne sądy – szczególnie tym, co lubią „Divine Intervention” 😉 – i doszedłem do wniosku, że jest w tym jakaś racja, że nie mogę zawłaszczać sobie dorobku zespołu przez ukazywanie go w wygodnym dla mnie świetle, tylko dlatego, że jestem autorem książki. Ale jeśli ktoś pyta, to odpowiadam – moje ulubione materiały Vadera to „Morbid Reich”, „De Profundis”, „Black to The Blind”, „Impressions in Blood” oraz „Tibi Et Igni”. Fajnie, że książka wyszła równolegle z tak mocną płytą.
4. Czemu nie ma więcej zdjęć i/lub szczegółowej dyskografii? Zdjęć upchaliśmy tyle, ile się dało zmieścić w tak wydanej książce. Papier to nie internet, nie jest z gumy. I w sumie dobrze, trzeba było sobie przypomnieć zapomnianą sztukę selekcji materiałów. Dyskografia – Peter chciał, ale ja protestowałem, twierdząc, że to niepotrzebne, że wszystko jest w sieci, że nikt tam nie zajrzy. Myliłem się.
5. Czy będzie wersja angielska (albo jakaś inna)?
Angielska na pewno. Jakaś inna – zobaczymy.
6. Kto następny (w domyśle: jakiego metalowego zespołu biografię napiszę teraz)? Napisałem biografię najważniejszego dla mnie zespołu metalowego ze świata. Potem napisałem biografię najważniejszego dla mnie zespołu metalowego z Polski. Niech tak zostanie. Pewnie jeszcze niejedna fajna historia została do opowiedzenia, ale niech ktoś inny się tym zajmie. Ja, owszem, mam pisarskie plany, ale póki co nic związanego z metalem. Sorry.
Muszę powiedzieć, że dopiero teraz, parę miesięcy po premierze książki, dociera do mnie fakt, że w końcu się udało, że to naprawdę istnieje i chyba fajnie wyszło 🙂
Dziękuję wszystkim, którzy przez cały czas wierzyli, że „Wojna totalna” powstanie i trzymali kciuki – a nie było ich wcale tak wielu.
Dwa dni temu na swoim profilu FB Robert Brylewski – oszczędzę sobie wymieniania nazw, bo TRZEBA wiedzieć, kim jest RB i gdzie gra(ł) – skreślił kilka smutnych, wręcz wstrząsających zdań: „OSTRZEŻENIE. Nie idźcie moim śladem. Po ponad 30 latach grania tzw. muzyki alternatywnej w kraju zwanym Polska, dziś nie stać mnie na jedzenie, papierosy, nie mówiąc o prezentach dla dzieci. Moje wpływy za wydanie kilkudziesięciu płyt w ojczyźnie, są tak żałośnie mizerne że radzę szczerze zastanowić nad wyborem drogi życiowej. Przepraszam wszystkich za ten żałosny wpis, nie życząc sobie jednocześnie żadnych propozycji pożyczek czy też darowizn. GABBA-GABBA-HEY!!!”
W komentarzach, oprócz wyrazów wsparcia, posypały się oczywiście pomstowania na polityków, wydawców, media, Boga i historię, więc właściwie fejsbukowa norma – wszyscy czytają i wszyscy mają zdanie, ale mało kto próbuje zgłębić temat.
Na szczęście Onet zrobił to dzisiaj krótkim wywiadem z Robertem. W trzeciej minucie słychać strzały, a już w odpowiedzi na czwarte pytanie padają kluczowe słowa: „Niestety kiedyś zaniedbałem swoje sprawy i nie zgłosiłem ponad setki swoich piosenek do ZAIKS-u. Staram się to teraz naprawić, ale to nie takie proste”.
Robert ostrzegał muzyków: „nie idźcie moim śladem”. I ja się przyłączam – nie idźcie. Ja wiem, że młodość górna i durna, że rock’n’roll, że natchnienie, że no future… ale jeśli złośliwa future jednak nadejdzie (znając życie – przygalopuje, zanim się obejrzycie) i nie chcecie pluć sobie w siwą brodę, trzeba zawczasu pilnować swoich spraw. Trzeba dbać o rozliczenia, umowy i wszystkie te przykre rzeczy ze świata dorosłych rodem, od których przecież do muzyki uciekamy. Albo znaleźć zaufanych ludzi, którzy tego dopilnują.
Bo głodny artysta to wbrew popularnemu powiedzonku wcale nie jest dobry artysta. Głodny artysta jest po prostu głodny i myśli o kromce z serem, a nie o sztuce i wartościach.
Robert Brylewski zapewne miał trudniej niż ci, którzy zaczynają grać, nagrywać i koncertować dzisiaj, bo większość swojego twórczego życia spędził w czasach, kiedy nie istniały jeszcze te wszystkie narzędzia oraz regulacje prawne, które dzisiaj każdy ma na wyciągnięcie ręki. A już na pewno powszechna świadomość z ich pożytku była znacznie mniejsza. Dzisiaj wszyscy (mniej więcej) wiedzą o co chodzi, więc jeśli ktoś z tego świadomie rezygnuje, to nie może potem narzekać, że zły świat zrobił mu to, co tak naprawdę sam sobie uczynił: lenistwem, roztrzepaniem, zaniedbaniem…
Jakim prawem wymądrzam się i pouczam? Poza tym, że to mój blog i wszystko mi tu wolno 😉 i ja kiedyś napisałem parę piosenek (konkretnie: tekstów do nich), których do tej pory do ZAIKS-u, ani żadnej podobnej organizacji nie zgłosiłem. A były swojego czasu powielane na wielu nośnikach, były grane tu i ówdzie, na poczet związanych z nimi praw autorskich pobierano odpowiedni procent z biletów na nasze koncerty. Choć oczywiście nie straciłem majątku, jak Brylewski, choć znam swoje miejsce w szeregu i proporcją, mocium panie, to jednak, jakkolwiek małe by te pieniądze nie były – były moje. I znaczna część z nich już przepadła, poszła na cele statutowe organizacji, albo zasiliła konta jej członków.
Kiedyś w ogóle o tym nie myślałem, miałem to w dupie, byłem ponad, śmiałem się z ZAIKS-ów tego świata – jak o tym dłużej pomyślę, dochodzę do wniosku, że czyniłem tak między innymi pod wpływem zespołów, w których udzielał się RB 😉 – ale dzisiaj już się nie śmieję. Nawet jeśli to było pięć złotych, to dzisiaj już nie potrafię wytłumaczyć sobie, czemu miałbym oddawać te swoje pięć złotych na przykład panu Jackowi Cyganowi, albo co gorsza, dokładać się do ZAIKS-owych pałaców.
Dziękuję, Robercie, za przypomnienie. Idę się wreszcie do tego ZAIKS-u zapisać.
Choć oczywiście nie zamierzam poświęcić się muzyce z kopytami, nie pragnę utrzymywać się „ze sztuki”, a jeśli kiedyś jeszcze wydam jakąś płytę to tak jak ostatnią, w ramach hobby… Ale o tym, moi mili, już w następnym odcinku 😉
Magda: Najbardziej miłe wspomnienie związane z zespołem to …?
Jurek: Lato 1996 i wspólna z Jarkiem wyprawa stopem do Trójmiasta w celu zrobienia masteringu pierwszej płyty Lux Occulta. Pan od masteringu okazał się przypadkiem liderem zespołu dr Huckenbush, wydma w Sopocie porwała mi okulary Zbigniewa Cybulskiego, a poranna flądra smakowała wybornie (śmiech).
Cały wywiad z przystojnym Jerzym na stronie dukielskiego Ośrodka Kultury. Jeśli to kogoś obchodzi, można się dowiedzieć paru nowych rzeczy o pierwszej po 12 latach płycie Lux Occulta, która właśnie skończyła się nagrywać oraz miksować i masteringować. Gotowa jest już całkiem. No shit. Stało się.
I teraz zastanawiamy się, co z tym fantem zrobić, skoro najfajniejsze mamy już za sobą 🙂
Nie miałem ochoty na doroczne pastwienie się nad nominacjami do Fryderyków, bo to zbyt łatwy cel. Jasne, zawsze można się pośmiać z tego, że Szacunku Godne Ciało uskrobało z całego 2010 roku tylko trzy płyty elektroniczne, w tym Bilińskiego sztuk jedną. Można zakpić z tych, co to widząc, że płyta Czesława nazywa się „Pop”, wrzucili ją bez słuchania do kategorii pop (niechże ktoś namówi Stachursky’ego, żeby zatytułował płytę „Metal”!). Można też dziwować się bezbrzeżnie, skąd pomysł, żeby Monikę Brodkę zaliczyć do najwybitniejszych tekściarzy, bo przecież wystarczy sprawdzić we wkładce, kto i co na „Grandę” napisał. Ale można też na to wszystko machnąć ręką, bo przecież gorzej już bywało i zdążyłem przywyknąć…
Świętym gniewem pałać po lekturze nominacji do nagrody za najlepszy album alternatywny też nie będę, bo o tym już wszystko napisał Bartek, a otwartych drzwi wyważać nie wypada.
No, ale wymyślić, że pięć najlepszych płyt z muzyką, które ukazały się w 2010 roku na świecie to „Emotion & Commotion” Jeffa Becka, „Clapton” Claptona, „Scratch My Back” Petera Gabriela, „Come Around Sundown” Kings Of Leon i „Soldier of Love” Sade? I tak bez mrugnięcia okiem wiadomość tę między ludzi posłać? Niech mnie ktoś uszczypnie. Albo nie, przepraszam, to nie ja powinienem się obudzić.
Państwo od Fryderyków, kimkolwiek jesteście i ilukolwiek was jest, jeśli chcecie, żeby ta nagroda miała jakieś znaczenie, a więc jeśli macie do nagradzanych artystów i ich fanów choć cień szacunku – nie róbcie sobie jaj.
Dowiedziałem się wczoraj z głównej Onetu, że „Debiut” Czesława jest na pierwszym miejscu OLIS-a, bo wokalista zaśpiewał gościnnie cover Metalliki na nowej płycie Acid Drinkers: „Ten duet musiał spowodować ogromny wzrost popularności muzyka – i co za tym idzie zwiększoną sprzedaż jego płyt”. Nie wiem jak autor tej karkołomnej koncepcji wyliczył, że dzięki płycie, która jest na pozycji piątej rzeczonej listy, album faceta, który odśpiewuje tam ledwie epizodyczną rolę, znalazł się na samym szczycie. Nie wiem też dlaczego ktoś, kto pisze podsumowanie najlepiej sprzedających się płyt nie ma pojęcia, że Empik (a więc największy polski sprzedawca) robi właśnie z „Debiutem” akcję promocyjną – wystawił go przy kasach i w przyjaznej cenie 19,90, i może właśnie dzięki temu Czesław znów szczytuje. Nie wiem też, dlaczego tylko Mystic potrafi w tym kraju sprzedawać płyty – może tylko im zależy?
Wiem za to, że na normalnie funkcjonującym rynku Czesław Mozil nie powinien świętować pierwszego miejsca „Debiutu” 29 miesięcy po premierze, że wokalista jest silny słabością konkurencji. No bo gdzie są te wszystkie wielkie zespoły z Inwazji Mocy, gdzie pięknie śpiewające panie (tylko Chylińską i Dąbrowską stać było w ostatnim czasie na więcej niż epizod w czołówce OLIS-a), gdzie gwiazdy tańczące w TVN-ie? Gdzie produkty z „Fabryki gwiazd”, idole z „Idola” i utalentowani wokaliści płci obojga z „Mam talent”? Gdzie śpiewający (podobno) rezydenci Pudelka? Gdzie się podział polski pop? Oj, nie spodziewał się Czesław, wybierając tytuł swojego drugiego albumu solowego – to „POP” właśnie – że rzeczywistość dopisze do jego ironicznej zagrywki tak poważne drugie dno.
Owszem, polska muzyka na OLIS-ie dominuje, ale ci wszyscy, których w mediach na wyrost nazywa się największymi polskimi gwiazdami nie wytrzymują konfrontacji z niemal anonimowymi poza swoim środowiskiem raperami, wykonawcami alternatywnymi czy metalowcami, którzy mają fanów mniej licznych, za to wiernych i zdyscyplinowanych. I nie pomoże ustawowe zmuszanie radiowców do grania polskich piosenek, bo politycy i urzędnicy owszem, mogą opracować procentowe parytety, ale nie zdecydują za dyrektorów programowych, co to będą za piosenki. Dostaniemy więc jeszcze więcej Kombii i cudownie nawróconej na italo disco Agnieszki Chylińskiej. W najlepszym wypadku! Bo czarny scenariusz jest taki, że w ogóle nie będzie więcej nowości, za to hitami sprzed dwóch i trzech dekad nasz Wewnętrzny Mamoń będzie się cieszył trzy razy częściej.
Dziwili mi się mądrzy i życzliwi ludzie, że oglądałem transmisje koncertów opolskich. No fakt, oglądałem. W kratkę, bom wrażliwy i mnie szlag szybko trafiał, ale oglądałem. Pamiętam bowiem czasy, kiedy tam naprawdę coś się działo, kiedy Opole było ważne. Nawet jeśli nie była to sztuka wysokich lotów, wiadomo było, że ci artyści się podobają, że są słuchani, że ich piosenki śpiewa cała Polska. Dzisiaj Opole jest tylko urągającą własnej tradycji akcją autopromocyjną TVP, świadectwem tego, że polska piosenka umarła, a już na pewno ledwie zipie… Za to polska muzyka owszem, ma się całkiem dobrze. Jeśli nie wierzycie, wybierzcie się na koncerty towarzyszące bardzo zacnej imprezie Don’t Panic We’re From Poland – tu jest życie, tu na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli nie będzie to nowa lepsza Monika Brodka, to The Complainer, też nowy i lepszy, albo zawsze znakomity Maciek Cieślak, tym razem w towarzystwie uroczych Księżniczek. I jeszcze Kapela Ze Wsi Warszawa, i Julia Marcell, Gaba Kulka, Orange The Juice, Paula i Karol, Pustki, The Car Is On Fire, Paris Tetris, Levity… – każdy inny i wszyscy świetni.
Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dopóki mamy tylu dobrych wykonawców to tak po prawdzie – po co nam pop? Ja tam nie będę po nim płakał.
Ruszył 47. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej. Nazwa zobowiązuje, więc pierwszego dnia imprezy mamy promocję telenowel i nieśmieszny kabaret. Brawo dla twórców tej znakomitej imprezy! Choć zawsze wydaje mi się to niemożliwe, co roku wyżej podnoszą poprzeczkę…
Rok temu w Opolu sprawdził się (znaczy słupki miał wysokie, bo przecież nie żeby to było fajne) koncert, w którym jakieś postacie z seriali śpiewały jakieś piosenki z radia, więc w tym roku dostaliśmy mutację tego znakomitego show. Plebiscyt na „Serialowy przebój lata” nie miał daty w tytule, więc nikt się latem 2010 roku nie interesował i hity dostaliśmy mocno przechodzone. Ale za to wzbogacone o fikołki baletu i fałsze aktorów. Wygrały dwie panie z „Klanu”, śpiewające z Feelem „Pokaż na co cię stać” (słuchaj ajajajajaj) i brawo, i gratuluję, i zdrowia życzę.
Nie mogę się tylko nadziwić, dlaczego Robert Gawliński, który w tym w roku wydał tak dobrą płytę jak „Kalejdoskop”, zgodził się na taplanie w tym gównie? Żeby wysyłaczom esemesów utrwalić się w pamięci jako facet, który od dekady śpiewa tę samą piosenkę? Może i myślisz Robert, że nie stało się nic, ale niestety stało się, nie po każde pieniądze warto się schylać.
Przykro mi też, że człowiek o tak wielkim talencie i znaczącym dorobku jak Andrzej Dziubek, musi uczestniczyć w takiej hucpie i przykro było słuchać, jak stremowane Andy masakrują dorobek Kasi Sobczyk.
A potem na scenę wyszli pan z panią i powiedzieli, że teraz będzie kabaret. Acha, czyli to, co do tej pory oglądałem, było na poważnie?
Wszystko wskazuje na to, że będzie ustawa, dzięki której usłyszymy w radiu w ciągu dnia jeszcze więcej Chylińskiej pojękującej w rytmie disco, jeszcze więcej Kombii, Gosi Andrzejewicz i Feela, ile dusza zapragnie. Bo liczenie na to, że komercyjne radia nagle zaczną puszczać Lachowicza, Kulkę czy choćby Dąbrowską to – delikatnie rzecz ujmując – naiwność.
A mi się marzy, żeby państwo, zamiast wmuszać we mnie jeszcze większe dawki złej muzyki, zadbało o to, by coraz więcej było tej dobrej. Żeby przyjęło na siebie rolę mecenasa. I nie chodzi o zamówienia polityczne, jak teraz, kiedy cenieni są bardziej ci, którzy podgrywają przy okazji rocznicowej akademii na werbelku, niż ci, którzy mają coś naprawdę własnego i wartościowego do powiedzenia. Nie tylko o powstaniu styczniowym czy bitwie pod Płowcami.
Marzy mi się, żeby powstała instytucja, która oceniać będzie (uszyma i oczyma zawodowców, nie urzędników czy polityków) projekty warte wsparcia i będzie wspierać je bez oglądania się na to, czy każdy grosz się zwróci i czy pan Cwynar w ramach wdzięczności zawsze wszystko nam wyśpiewa. Marzy mi się polski odpowiednik Brit School, w którym młodzi zdolni będą uczyć się nie tylko jak grać i śpiewać, ale również, jak napisać niegłupi tekst, wyprodukować swoje nagrania, stać na scenie, w co się ubrać, zrobić sobie dobre zdjęcie, na co zwracać uwagę przy czytaniu kontraktu płytowego i jak nie dać się pożreć rekinom show-biznesu.
Dopiero wtedy artyści, którym z logotypem producenta żywności na czole niezbyt do twarzy, będą mogli się z takich kompromitujących kolaboracji wyzwolić. I nie będą musieli zapewniać nas w refrenach o swojej niezależności i wojowniczości, bo po prostu będziemy o tym wiedzieć.
Aaa, jeszcze jedno. Chłopaki, przyjmijcie ją do paczki: