Samuel Zborowski

A jeśli przyczyną naszych polskich nieszczęść, naszych niepowodzeń i niedoli nie była – jak uczyli w szkole – złota wolność szlachecka? Nietykalność osobista, nihil novi, liberum veto… Sami chcielibyśmy mieć, albo po prostu mamy takie prawa, więc czemu odmawiamy ich naszym XVI-wiecznym pradziadom? Bo byli od nas głupsi i nie potrafili z tych przywilejów korzystać? Bo z podręczników wiemy, że wszystko zepsuli? Tylko kto te podręczniki pisał? Czy przypadkiem nie słudzy i urzędnicy dyktatorów, którym bardzo zależało na zohydzeniu nam owej nieskrępowanej wolności?

„Samuel Zborowski”, dramat Juliusza Słowackiego – chociaż niedokończony, a może nawet bardziej przez to, że nigdy nie został dokończony, bo taki jest bardziej tajemniczy i otwarty na interpretacje – odmienił moje życie jakieś 15 lat temu. Dzisiaj kropkę nad i postawił swoim „Samuelem Zborowskim” Jarosław Marek Rymkiewicz. „Samuel…” Słowackiego jest totalny, pisany w gorączce (używam tu przenośni, choć mógł go pisać w prawdziwej gorączce, na równi pochyłej ku śmierci), z pogardą dla zdrowego rozsądku i historycznej prawdy, bo niósł prawdę duchową. Samuela, który był Wolnością przeciwstawił Kanclerzowi, który był Prawem – i to mi wystarczyło, to do mnie przemówiło. Koncepcja apokatastazy, w przedziwny sposób połączona z myślą narodową (to potrafili tylko romantycy) – tym bardziej. Nie mówiąc już o szalenie sugestywnych obrazach, w których bramy niebios rąbią polskie szable, biorąc sobie zbawienie siłą. Mocne. Piękne. O, takie piękne:

Cóż jest? ów gród… mara,
Panie? oto ty jako na Ikara
Podniosłeś na mnie twój krzyż z dyjamentów.
Czy myślisz, że mi braknie dokumentów
Na intromisją do takiego grodu,
Jeśli spokojną?… A jeśli na czele
Chcę wjechać z mieczem mojego narodu
I sztandarami następować śmiele,
Szablami rąbiąc owe perły święte,
Myślisz, że świętych zabraknie mi szabel?
A jeśli zechcę sam i bez karabel,
Tylko przez pieśni ogromne, natchnięte,
Pioruny, co mi kruszą całą duszę,
Kruszyć te bramy — myślisz — że nie skruszę?
A jeśli do tych bram…. pozamykanych
Płynie się łodzią po krwi pościnanych
I z wielkim żaglem się otwartym wchodzi,
Myślisz, że braknie mi krwi albo łodzi?
A jeśli piorun mię w bramie uderzy,
Myślisz, że po mnie zabraknie pacierzy
I łez?… Nie będzie klątew?…

No, ale to co było dobre dla gorących XIX-wiecznych głów (mogłoby być: dramat ukazał się drukiem dopiero w 1902 roku, wystawiony został w 1911 – ale to wciąż był dla niego dobry czas, okres politycznej, ideowej i religijnej ruchawki, przełom wieków), niekoniecznie trafia do zimnych, cynicznych umysłów XXI-wiecznych. Sprytnie więc Rymkiewicz swojego „Samuela Zborowskiego” przebrał w fatałaszki pracy naukowej. Przekopał wszystkie dostępne źródła, by dociec kim naprawdę był hetman Zborowski, jak wyglądał, w co się ubierał, co jadał i ile płacił za wieczerzę. Dzieli włos na czworo, obraca każde słowo na lewą stronę, doszukując się w nim sensów nie tylko dawno zapomnianych, ale i tych, które nigdy nie istniały… Rymkiewicz udaje, że zależy mu na wiernym odtworzeniu historycznej prawdy, ale nie udaje nazbyt starannie. Kiedy już prawie mu wierzymy, że jest tylko kompilatorem, że po prostu gromadzi dla nas rozproszone informacje i uchyla się od interpretacji, on nieoczekiwanie, we własnej osobie, pojawia się 26 marca 1584 roku pod jedną z wawelskich bram. Słyszy świst miecza, widzi jak koziołkuje głowa Samuela. Czuje woń jego krwi i nurza w niej swoją chustkę, poprzysięgając zemstę na Zamojskich tego świata…

Ja też, czytając „Samuela Zborowskiego”, znowu tę krew poczułem. I poczułem wdzięczność wobec Rymkiewicza, że mi przypomniał o naszym świętym prawie do buntu. Gdzie mi tam, wygodnemu grubasowi pod czterdziestkę, z tego prawa korzystać… Ale dobrze pamiętać, że mogę.

Poszukiwany: Król Duch

Polska poezja romantyczna, co to zjadaczy chleba w anioły przerobić miała oraz błoto, gówno i syfilis. Wielkie patriotyczne uniesienie, krew za ojczyznę wiadrami przelewana, ale też polskie piekiełko, swary o rzeczy nieistotne, donosy, małe i duże zdrady, sobiepaństwo, pijaństwo i hazard. Głęboka, żarliwa wiara, a także zabobony, fanatyzm, sekciarskie fanaberie. Kryminalna intryga, pyszna łamigłówka dla twardo stąpających po ziemi amatorów powieści detektywistycznych i jeszcze horror, i powieść gotycka, i nawet romans z wielką historią w tle.

To wszystko spotyka się w powieści „Jul” Pawła Goźlińskiego. Nie pamiętam, jaka książka sprawiła mi ostatnio tyle radości, którą czytałbym z takimi wypiekami na twarzy. Bo chociaż to z pozoru tylko czarny kryminał, oryginalnie osadzony w środowisku polskiej emigracji polistopadowej w Paryżu, porusza też wiele poważniejszych wątków. Niezbyt nachalnie, ale jednak przypomina nam o paru polskich wadach, od stuleci niezmiennych, ale też uczy historii, wyrywając ją z nudnych kart podręczników. Do tego napisana jest bardzo smacznie, językiem cudem balansującym na cienkiej linii pomiędzy stylizacją na epokę, a wartkim rytmem współczesnej polszczyzny.

Dla mnie obcowanie z „Julem” to przyjemność tym większa, że przypomniała mi się – uśpiona (a może zaleniwiona ;-)) od jakiegoś czasu – ma miłość do poezji polskich romantyków, ze szczególnym wskazaniem na mistycznego Słowackiego. Mętnego co prawda, ale porywającego językiem i obrazami. Przypomniał mi też „Jul”, że byłem na tyle głupi i uparty, by mimo protestów mej rozsądnej niewątpliwie i dobrze mi życzącej pani promotor, przeforsować temat pracy magisterskiej porównującej pisma Andrzeja Towiańskiego z poezją rzeczonego Juliusza. Im głębiej w tym kopałem, tym mniej interesujące były moje odkrycia i przestałem się dziwić, dlaczego ostatnią osobą, która przede mną przeglądała niektóre z pism Mistrza Andrzeja w Jagiellonce, był jakiś zaintrygowany towiańszczyzną badacz z końca lat 40. Chociaż wtedy to jeszcze równie dobrze mógł być ostatni z towiańczyków 🙂

Tak czy owak, nie lenić mi się proszę, nie zasklepiać w skorupach, ale ducha podnosić, dostroić do tonu odpowiedniego i do księgarni po „Jula” pędzić.