Podsumowanie roku 2016

Oczywiście, jak wszyscy, zapamiętam ten rok, jako rok pożegnań. Już sam David Bowie – który w dodatku popisał się saltem mortale w arcymistrzowskim stylu, reżyserując i udźwiękawiając swoją śmierć – wykonał normę, ale kosiarz dopiero brał zamach. Prince, Leonard Cohen, George Michael… to wszystko artyści, którzy pisali ścieżkę dźwiękową do życia mojego pokolenia. Nie trzeba było być zagorzałym fanem, by odczuć tę stratę. I jeszcze Keith Emerson, i Greg Lake, i Alan Vega, i Chór Aleksandrowa, i Stasiek Wielanek, i Maurice White, i – już spoza świata muzyki, ale wciąż ze świata naszej zbiorowej wyobraźni – Muhammad Ali, i Carrie Fisher, i Andrzej Wajda, i Andrzej Kondratiuk, i Andrzej Żuławski, i Alvin Toffler, i Umberto Eco, i Gene Wilder… I jeszcze Grudzień, bez kolejki, spoza rozdzielnika, zupełnie bez sensu.
Jestem już na tyle duży, że nie od dziś mam świadomość, że vanitas vanitatum et omnia vanitas, ale w 2016 roku wyjątkowo często powracało memento: świat, który znasz, przestaje istnieć. Właściwie już nie istnieje.

Co więc robić, gdy na karku czujesz oddech otchłani? Jedz, módl się twórz/poznawaj twórczość innych, i kochaj.

O jedzeniu pisał nie będę, bo konkurencja za duża, miłość też lepiej czynić niż o niej rozprawiać, więc twórczość, zajmijmy się twórczością – najpierw samolubnie, moją własną, później cudzą.

W 2016 roku nie wydałem żadnej książki i świat, o dziwo, jakoś wciąż się kręci – ale już nad kolejną (a właściwie nawet dwiema) pracuję. Powstały natomiast dwie książki, do których dołożyłem swoje trzy grosze, więc w ramach podsumowania roku pochwalę się, bo jest czym.

Pierwsza z nich to „Alchemia muzyki współczesnej”, książka festiwalowa towarzysząca krakowskiemu Sacrum Profanum. Nie program plus ciekawostki, ale właśnie książka – zbiór esejów i wywiadów odnoszących się do programu tegorocznej edycji imprezy, ale broniących się również poza jego kontekstem. Praca zbiorowa, którą miałem zaszczyt współtworzyć obok m.in. Olgi Drendy, Moniki Pasiecznik, Jacka Hawryluka i Bartka Chacińskiego. Ja tam miałem napisać o Johnie Zornie, przede wszystkim jako o – wciąż chyba niedocenianym – kompozytorze muzyki współczesnej, ale wyszedł mi tekst o jego funkcjonowaniu wśród ludzi, które równocześnie jest w pewnym sensie metodą twórczą.

Druga książka, której jeszcze chyba nie ma, ale lada moment będzie to „Antologia Polskiej Muzyki Elektronicznej”. Również praca zbiorowa, która powstała pod auspicjami Narodowego Centrum Kultury i która powinna raz na zawsze uporządkować lata formacyjne polskiej elektroniki. Bardzo szeroko pojmowanej – ale o tym innym razem, nie zamierzam spoilować, skoro oficjalnych informacji o tej publikacji póki co niewiele. Zapowiada się jednak rzecz bardzo smaczna i pozycja raczej obowiązkowa na półce każdego fana, który uważa, że niekoniecznie tylko rock.

2016 to dla mnie jednak przede wszystkim rok „Gazety Magnetofonowej” – spełnionego marzenia i klątwy zarazem. Przyniosła mi równie wiele radości, co zmartwień, pożarła więcej czasu, energii i funduszy niż jakikolwiek inny projekt, ale też dała dużo satysfakcji. I wciąż żyje – to największy sukces!
Pokornie dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili: koleżankom i kolegom z redakcji, czytelnikom, którzy wsparli nas na Polak Potrafi i później, wykupując prenumeratę czy sięgając po pojedyncze numery magazynu, artystom (i nie tylko), którzy opowiedzieli nam wiele fascynujących historii, reklamodawcom, dystrybutorom, dziennikarzom, którzy zanieśli światu dobrą nowinę – wszystkim razem i każdemu z osobna.

prenumeratapic

Wierzę, że nie muszę tłumaczyć, czym jest „Gazeta Magnetofonowa”, bo każdy, kto chciał, miał już okazję sprawdzić. Udało nam się tę łajbę zwodować, udało się ustabilizować kurs, choć wody wokół burzliwe i zdradliwe – a teraz będziemy się starać robić mniej więcej to samo, ale coraz lepiej. Bo oczywiście mam świadomość, że może być znacznie lepiej. Swoją drogą, jeśli ktoś chciałby wesprzeć „Gazetę Magnetofonową” krytyczną uwagą, dobrym pomysłem, jeszcze lepszym tekstem itp., itd. – proszę o kontakt. Choćby pod tym adresem: gazeta@magnetofonowa.pl

Wszystkich natomiast, którzy zakładają, że po „Gazetę Magnetofonową” w 2017 roku raczej sięgną, gorąco zachęcam do wykupienia prenumeraty – tak będzie taniej i prosto do domu, a dla nas to najlepsze wsparcie, właściwie gwarancja przetrwania. Win-win.

Koncertów widziałem za dużo, więc zlewają się w jeden głośny, migocący światłami sceny kołowrót – ale kilka zapamiętam. Neurosis na Roadburn – pierwszy z nich – wyprostował mi zwoje mózgowe. I jeszcze Diamanda Galas, G.I.S.M. i Pentagram tamże. Oranssi Pazuzu tu i tam. Kwadrofonik + Adam Strug. Angelcorpse, Nagrobki, Killing Joke, Kristen, Ketha. Jazzowo-ambientowe „Dziady”. Zeitkratzer grający Karkowskiego i Toeplitza oraz Zaradny/Piotrowicz/Noetinger na Sacrum Profanum. Adrian Belew solo i King Crimson z trzema perkusjami. Brodka i Ibeyi na Weekenderze. Dawid Podsiadło w Poznaniu i w Krakowie. Napalm Death, Jambinai i ten krótki kawałek Sleaford Mods, który udało mi się zobaczyć na OFFie. Senyawa, Death Grips, Lotto, Zimpel i Matmos na Unsound. Tanya Tagaq i drone’owo-metalowa noc na RBMA w Montrealu. Pożegnanie z Black Sabbath.
Dużo, dużo dobra. Prawdę mówiąc trochę już jestem zmęczony tym ciągłym bieganiem na koncerty – ale jak tu przestać?

Kino & telewizja. Znowu sporo mnie ominęło. Bardzo podobała mi się „Służąca” Park Chan-wooka, jeszcze bardziej „Nienawistna ósemka” Tarantino, na „Łotra 1” złego słowa nie powiem (poza tym, że do bólu przewidywalny – no, ale nie spodziewałem się, że będzie inaczej), jakoś przemęczyłem się na „Juliecie” Almodovara (czego pożałowałem w rozczarowującym finale) i z jeszcze większym trudem wytrzymałem na „Kosmosie” Żuławskiego (choć i tak podziwiam odwagę – to przecież nie miało prawa się udać). Dobrze bawiłem się na „Nice Guys” i jeszcze lepiej na „Masterminds” (mam nadzieję, że autor polskiego tytułu – „Asy bez kasy” – nie dostał za to kasy”). Największe wrażenie w tym roku zrobiły na mnie „Ostatnia rodzina” (to grower – z kina wyszedłem rozczarowany, ale choć wciąż mam zastrzeżenia, nie mogę przestać o tym filmie myśleć) i „Wołyń” – na szczęście nie muszę rozstrzygać, który z tych filmów jest lepszy i dlaczego, za to oba gorąco polecam.

Seriale. Netflixa odpalę pewnie dopiero w styczniu – jak Bóg da – więc nie wiem, o co chodzi z „Black Mirror” czy „Stranger Things”, nie załapałem się na hajp. Nie załapałem się też na hejt „Westworld”. Zapewne można znaleźć w historii sf koncepcje podobne, lecz bardziej spójne, pełne myśli bardziej przenikliwych i solidniejszych analiz – ale mnie ten świat wciągnął. Przekonały mnie postacie, zafascynowały dekoracje, skusiły dźwięki. Słyszałem, że nuda, że się wlecze – a mnie to tempo zachwyca. Pewnie dlatego, że w moim wieku, z balkonikiem, za czymś pędzącym szybciej trudno nadążyć. Zresztą „Młody papież” płynie jeszcze wolniej, a uważam go za arcydzieło – to na pewno najlepszy serial, jaki obejrzałem w tym roku. Oryginalny, odważny i nieoczywisty. W równym stopniu wprawiający w zakłopotanie zapiekłego ateusza, jak i żarliwego katolika, a przecież powiedzieć o „Młodym papieżu”, że to po prostu serial o Kościele, czy nawet o wierze – to jeszcze nic nie powiedzieć.

„Vinyl”? Głupia wydmuszka. Jak można nakręcić serial obyczajowy z muzyką w roli głównej proponuję sprawdzić na przykładzie „Treme” i nie przekonywać mnie już, że „Vinyl” miał w sobie coś poza koncertowo zmarnowanym potencjałem. „Długa noc” fajna, bo John Turturro jest mistrzem, ale tu również miałem apetyt na więcej – jakoś od połowy znakomity serial dla dorosłych przepoczwarza się w naiwne skrzyżowanie „Skazanego na śmierć” z „Dwunastoma gniewnymi ludźmi” i trochę przykro, że właśnie tak.

Niestety, nie widziałem żadnego polskiego serialu, ale gdzieś natrafiłem na informację, że Rysiek wraca do „Klanu” i też się cieszę.

Literatura. Na pewno było dużo dobra, ale chyba dokonywałem złych wyborów. Nawet „Vernon Subutex” Virginie Despentes, w którym po pierwszej części z radością odkryłem hardkorowy dalszy ciąg „High Fidelity” Cornby’ego, w części drugiej srogo mnie rozczarował. Numerem jeden w tym roku są więc dla mnie „Beatlesi” Larsa Saabye Christensena, powieść tylko z pozoru muzyczna, za to z całą pewnością bardzo chłopacka. Zaczyna się jak „Mikołajek” dla dorosłych, a kończy… życiowo.

No i płyty. Skupiłem się w tym roku głównie na polskiej muzyce – ze względu na obowiązki związane z „Gazetą Magnetofonową”, ale i dlatego, że po raz któryś z rzędu mieliśmy najlepszy rok w historii. Poniżej przedstawiam więc 50 moich ulubionych polskich płyt w kategorii open. Zrezygnowałem z hierarchizujących cyferek, bo porządek, w którym zostały ułożone, jest mniej lub bardziej przypadkowy. Poza pierwszą dwudziestką jest już raczej dowolny, a i tytuły z czołówki ulegają ciągłemu przetasowaniu – bo dziś mam taki nastrój, a jutro inny, bo coś się znudziło, a coś innego dopiero po dwudziestym przesłuchaniu ujawniło wszystkie swe walory.

 


Furia „Księżyc milczy luty“, Pagan
Mooryc „Wiped Out“, Sonar Kollektiv
ARRM „ARRM”, Instant Classic
Shy Albatross „Woman Blue”, Pomaton
Wacław Zimpel „Lines”, Instant Classic
Brodka „Clashes“, Kayax/PIAS
So Slow „Nomads“, Instant Classic
Lotto „Elite Feline“, Instant Classic
We Will Fail „Hand That Heals / Hand That Bites“, Monotype
Ryby „Kenia”, Thin Man
Pio Szorstkien „Signum”, Karrot Kommando
Żywizna „Zaświeć Niesiącku and other Kurpian songs”, Bołt
Tryp „Nagie serce”, 3P
Furia „Guido”, Pagan
Łona i Webber „Nawiasem mówiąc“, Dobrze Wiesz
HEY „Błysk”, Kayax
Kristen „LAS”, Instant Classic
KęKę „Trzecie Rzeczy”, Takie Rzeczy
Jacek Sienkiewicz „Hideland”, Recognition
Ten Typ Mes „AŁA.“, Alkopoligamia/Agora
Anna Zaradny „Go Go Theurgy“, Musica Genera / Bocian
Wędrowcy-tułacze-zbiegi „Światu jest wszystko jedno”, Devoted Art Propaganda
Duży Jack „Uczucia”, Lado ABC
Innercity Ensamble „III”, Instant Classic
Olgierd Dokalski „Mirza Tarak”, Fundacja Kaisera Söze
Tropy „Eight Pieces”, Wet Music Records
Zamilska „Undone“, Untuned
Resina „Resina”, 130701
PRO8L3M „PRO8L3M”, Rap History Warsaw
Lelek „Brzask bogów”, Karrot Kommando
Obscure Sphinx „Epitaphs”, wyd. własne
Pictorial Candi „fOREVER TILL YOU DIE”, MAMI
Robert Piotrowicz „Walser”, Musica Genera
Mirt „Random Soundtrack”, Kosmodrone
LAM „LAM”, Instant Classic
Lautbild „Pulsus Frequens”, Mik Musik/BDTA
Julia Marcell „Proxy”, Mystic
Sorry Boys „Roma”, Mystic
Coldair „The Provider”, Twelves
Arkona „Lunaris”, Debemur Morti
Hańba! „Hańba!”, Antena Krzyku
Gaba Kulka „Kruche”, Mystic
Naphta „7th Expedition”, Transatlantyk
Adam Witkowski „Ra Ba Ba Ba”, BDTA
Rebeka „Davos”, ART2 Music
Maja Kleszcz & Incarnations „Romantyczność”, Fonobo
Bisz/Radex „Wilczy humor”, Pchamy ten syf
Alles „Culture” Antena Krzyku
Król „Przez sen”, Kayax
Cultes des Ghoules „Coven, or Evil Ways Instead of Love”, Under the Sign of Garazel

Moje ulubione płyty ze świata? Pierwsza dwudziestka mniej więcej taka:


The Body „No One Deserves Happiness”
Oranssi Pazuzu „Värähtelijä”
ANOHNI „Hopelessness”
Bon Iver „22, A Million”
David Bowie „Blackstar”
Beyonce „Lemonade”
Danny Brown „Atrocity Exhibition”
Wrekmeister Harmonies „Light Falls”
James Blake „The Colour in Anything”
Swans „The Glowing Man”
Gojira „Magma”
Neurosis „Fires Within Fires”
Planetary Assault Systems „Arc Angel”
Radiohead „A Moon Shaped Pool”
Tanya Tagaq „Retribution”
Nicolas Jaar „Sirens”
Leonard Cohen „You Want it Darker”
Nick Cave & The Bad Seeds „Skeleton Tree”
Meshuggah „The Violent Sleep of Reason”
Crowbar „The Serpent Only Lies”

…ale długo jeszcze będę nadrabiał zaległości.

Najlepszego w 2017! Obyśmy roku 2016 nie wspominali z rozrzewnieniem.
 

2014: Polskie pięć dych

Zarzekałem się, że nie zrobię podsumowań. Kłamałem. Albo inaczej – nie miałem takiego zamiaru, lecz podsumowania, które widziałem, były dla mnie mało satysfakcjonujące, więc postanowiłem ogłosić swoje votum separatum. Chwilę mi to zajęło, ale korzystając ze świąteczno-noworocznej przerwy od maili i telefonów przypomniałem sobie parę tytułów, nadrobiłem zaległości w tym i owym, by wreszcie uporządkować sobie w głowie, na półce i na blogu rok 2014 w polskiej muzyce. Było obficie i różnorodnie, chociaż w głównym nurcie zabrakło debiutu na miarę Dawida Podsiadły – Curly Heads się nie liczy, fajna płyta, mam jednak na myśli kogoś innego, nie kolejny debiut Dawida ;). Ale w sumie – co mnie obchodzi główny nurt? Dawno już przecież przeszedł do opozycji.
Przesłuchałem w minionym roku pewnie ze trzysta polskich płyt i tylko dlatego, że nie mam na to czasu nie proponuję dzisiaj państwu setki naprawdę wartych uwagi. Nad czym ubolewam, bo boję się, że tak dobry rok długo się w polskiej muzyce nie powtórzy. Choć może się mylę, bo pięć lat temu też wydawało mi się, że jest super, a dzisiaj widzę, że było raczej skromnie
Na liście brakuje płyty „Kołysanki”, która co prawda bardzo mi się podoba, ale Lux Occulta zostali zdyskwalifikowani za zdradę ideałów black metalu na rzecz hipsterstwa i mariopeszkowatości. Poza tym ich wokalista nie umie śpiewać.
Oczywiście, jest to lista subiektywna, więc komentarze, polemiki i uzupełnienia mile widziane. Kolejność niby nieprzypadkowa, ale proszę się do niej nadmiernie nie przywiązywać – za miesiąc czy dwa pewnie ułożyłbym tę listę inaczej. Jutro też. Dajmy się jednak ponieść chwili… Uwaga: tytuły podlinkowane prowadzą do legalnych i darmowych streamów opisywanych albumów. Bawcie się dobrze.

plyty2014

50. Marszałek Pizdudski – One Man Band (Karrot Kommando)
Najlepszy punkowy debiut roku, choć formalnie to jest dość kwadratowy blues oraz akustyczne rockabilly. Mimo że wiem, że to elvisowanie krakanie jest tylko taką prześmiewczą koncepcją, irytuje mnie maniera wokalna pana Marszałka. Na szczęście zostaje mi to zrekompensowane tekstami. Chylę czoła. A czasem potrząsam całą głową, z niedowierzaniem. Takiego prania po pyskach nie było w polskiej muzyce gitarowej chyba od czasów Po Prostu. Niech no ktoś zrobi temu Marszałku trasę z Winim.


49. We Will Fail – Verstörung (Monotype)
Podoba mi się w obu częściach „Verstörung” – oprócz solidnej dawki mroku – zręczne balansowanie pomiędzy ambientem a muzyką taneczną. To zbyt absorbujące, by przy tym po prostu drzemać, ale zbyt nieuchwytne, przytłumione i rytmicznie niekonkretne (najczęściej po prostu za wolne), by pląsać. Choć z drugiej strony, jak tańczą do Autechre, to do wszystkiego zatańczą.

48. Olivier Heim – A Different Life (Lado ABC)
Anthony Chorale zdjął maskę i znowu zadebiutował solo, tym razem jako Olivier Heim, jak w paszporcie. Gitara zmiękczona flangerem, senne tempo, śpiew balansujący na granicy falsetu i szeptu, a przede wszystkim ładne piosenki – jeśli lubicie sieroty po The Beach Boys, od Toro Y Moi po Ariel Pinka, zatoniecie w „A Different Life” na długie godziny, dni i tygodnie. Stylowa, przemyślana rzecz.

47. Natalia Przybysz – Prąd (Warner Music Poland)
Zaiste, elektryzująca to płyta. Bardzo zdrowe, żywe granie, wyraźnie nawiązujące do złotej ery rocka. Wreszcie wiadomo, po co był Natalii ten hołd dla Janis – to był po prostu poligon. Szkoła pisania, grania, interpretowania. Skończona z wyróżnieniem, bo autorskie numery na „Prądzie” niewiele różnią się od coverów (swoją drogą fajnie, że tak nieoczywistych) Niemena i Nalepy. No, może w cudzesach mocniej srożą się klasyczne bluesowe riffy, ale na pewno nie słychać różnicy jakościowej. Dobry materiał, choć na dłuższą metę takie przebieranie się w fatałaszki rodziców i dziadków zdaje mi się ślepą uliczką, którą w dodatku zastawiła już Ania Rusowicz.


46. Fisz Emade Tworzywo – Mamut (ART2 Music)
Pamiętam całkiem poważne dyskusje na temat „Czy Fisz Emade to hip-hop czy może jednak nie?” – dziś chyba nikt już nie traci na nie czasu. Bo bracia Waglewscy dawno wypracowali sobie własny styl, wymościli miejsce poza stylami i scenami. Nie umiem jednoznacznie określić tego, co grają, nie wiem też, do jakiej kierują to publiczności, ale dopóki ma to taką jakość jak „Mamut” – milczę ukontentowany. Szczególnie nisko kłaniam się Emade, odpowiedzialnemu za muzykę: za ten trans, za wizję, za śmiałe korzystanie z palety brzmień.

45. We Draw A – Moments (Brennnessel)
Jako że jestem za ciężki na zatracanie się w tanecznym amoku, wolę elektronikę raczej kontemplacyjną niż parkietową. A jeśli już trzeba ruszyć dupę, to wolę być do tańca uprzejmie zapraszany, a nie smagany batem. Dlatego na przykład wolę Johna Talabota od… tu proszę sobie wkleić pseudonim ulubionego DJ-a, co to rozkręca wixę jak nikt na świecie. W debiucie We Draw A również najbardziej cenię sobie raczej skłonność do minimalizmu i kruche wokale, niż chwile, w których duet zanadto się rozpędza. Czyli jak już musimy jechać na tę Ibizę, to lepiej pospacerujmy po plaży, zamiast ocierać się o spoconych angielskich turystów w dyskotece.

44. Bulbwires – Bulbwires (wyd. własne)
Dużo dobrego dzieje się w polskiej muzyce, ale akurat rock – chociaż wciąż przecież nad Wisłą piekielnie popularny – słabuje. Z tym większą radością witam takie płyty jak debiut Bulbwires. Jest bluesowy fundament i solidne rzemiosło, jest energia i gówniarska radocha (choć to wcale nie smarkacze), czasem psychodeliczne zamyślenie, innym razem taneczny rytm. Na płycie to żre, jak cholera, ale na koncertach dopiero musi być jazda!

43. The Shipyard – Water On Mars (2.47)
Postdivisionowskie, nowofalowe brzmienia zawsze dobrze się w Polsce przyjmowały, czego dowodem miłość narodu do The National, Interpol czy The Editors. Dlaczego więc The Shipyard nie są jeszcze wielkimi gwiazdami? Bardzo dobra płyta, na każdym poziomie – wyrazista, transowa sekcja rytmiczna, kreatywnie grające gitary i odpowiednio zmęczony życiem, dobry wokalista. Wszystko się zgadza. Poproszę tylko o więcej piosenek z trąbką.

42. Wild Books – Wild Books (Instant Classic)
Widzicie ten autobus na okładce? Musiał wyjechać w trasę, żeby zrobić panom z Wild Books miejsce w garażu. Chwytliwe, jazgotliwe, trochę psychodeliczne, trochę punkowe granie. W tekstach Lou Reed, deszcz, papierosy i gin. Płyta jak ze złotej ery Sub Pop.

41. Kuba Knap – Lecę, chwila, spadam (Alkopoligamia)
Omija mnie sporo niezłego polskiego hip-hopu, bo nie jestem w stanie znieść tej spinki, którą charakteryzuje się zbyt wielu polskich raperów. Tej koguciej walki z lustrzanym odbiciem, połączonej z kaznodziejskim tonem – jakby przedrzeźniali własnych starych, proboszczów i kuratorów. Debiut Kuby Knapa to powiew świeżości. Połączenie bezczelności z luzem, wulgarności łobuza (ale raczej podwórkowego filozofa niż osiedlowego zabijaki) z wdziękiem bystrzaka, który ma wszystko gdzieś. W połączeniu z odpowiednią produkcją – kulejący bit Surmana w „Zbyt dziabnięty”: pyszności – daje to znakomity efekt. Japy się cieszo.


40. Julia Marcell- Sentiments (Mystic)
U Julii sporo zmian. Pierwsza piosenka po polsku (w dodatku lekka, ale niegłupia ta „Cincina”) i liczne wycieczki w stronę mocniejszych, wręcz rockowych brzmień. Przy pierwszym przesłuchaniu mierziło mnie wręcz w „Sentiments” to, co wtedy uznawałem za niespójność, a teraz doceniam, jako wszechstronność – po takim materiale Julia może nagrać właściwie wszystko i jestem pewien, że będzie to dobre.

39. Król – Nielot (Thin Man)
Fajne rzeczy robił już z Kawałkiem Kulki, potem zachwycił pół Polski dwiema (pół)płytami UL/KR, aż wreszcie zdecydował się panować niepodzielnie. Król to tak naprawdę kontynuacja i rozwinięcie pomysłów z UL/KR – dominują te same senne tempa, łagodnie pulsujący syntezator i sugestywne, choć niekoniecznie sensowne teksty. Ale zdarzają się też żwawsze rytmy („Żar”) i wyraźne przewagi gitary nad elektroniką. Tak czy owak, Błażej nie dość, że znalazł swój oryginalny styl, to jeszcze jest dobry w tym, co robi.

38. Olo Walicki – Kaszebe II (OWA/Mystic)
Ponoć teksty na całą płytę miała napisać Dorota Masłowska, ale jak się rozkręciła, jak się swą olimpijską formą zachwyciła, to zatrzymała się dopiero odbierając gratulacje za nagranie jednej z najlepszych płyt roku. Nie ode mnie. Rozumiem koncept, podziwiam teksty i wogle, ale debiut Mister D to dla mnie jednorazowa przygoda, głównie przez to, że Dorota uparła się i śpiewa, ale też dlatego, że nie dla mnie beka z typa, choćby przewrotna, literacka i postmodernistyczna. No, ale miało być o Walickim… Masłowska napisała na „Kaszebe II” tylko jeden, skądinąd świetny tekst, ale poratowali inni – m.in. Gaba Kulka, Grzegorz Nawrocki, Lopez Mausere i Tymon Tymański (jego pieśń o katuszach kontrabasisty to mój ulubiony przebój z tej płyty). Fantazja i absurd warstwy lirycznej ścigają się tu z równie wszechstronną, chwilami frywolną wręcz formą, która łączy eksperymentatorskie zacięcie z umiłowaniem po prostu ładnych melodii. Rzecz dla wszystkich, którzy tęsknili za Kurami.


37. Pathman – Monday (Requiem)
Co tu dużo mówić? Fascynujący, jedyny w swoim rodzaju Teatr Dźwięku ATMAN żyje w Pathmanie. Nie do podrobienia jest kojące piękno tej muzyki, jej nienachalna duchowość i trudne do zrozumienia połączenie kruchości formy z intensywnością emocji.

36. Decapitated – Blood Mantra (Nuclear Blast)
W tym przypadku obiektywny nigdy nie będę, bo kocham Wacława oraz podziwiam szczerze – za determinację, dyscyplinę (z którą się nie urodził, ale którą w pocie czoła wypracował), konsekwencję i przede wszystkim: grę na gitarze. Takie połączenie metalowej galopady i wirtuozerskiej precyzji z feelingiem to dar, którym może się pochwalić niewielu, nawet spośród największych. Nieprzypadkowo Vogg ma na przedramieniu wydziaraną podobiznę Dimebaga – to właśnie ten poziom. Swoją drogą, wiecie że kiedy Wacek nie był jeszcze pewien, czy reaktywować Decapitated, zgłosił się do Morbid Angel, którzy szukali wtedy gitarzysty? Nie wzięli go. I całe szczęście – zamiast wspominania nieswoich sukcesów może nam serwować dziś takie płyty jak „Blood Mantra”.


35. PRO8L3M – Art Brut (RHW Records)
I’ve got 99 problems, ale ten mikstejp nie jest jednym z nich. „Art Brut” to wielkie, nokautujące „Sprawdzam!” dla drzemiącej z samozadowolenia polskiej sceny hiphopowej. To materiał odsyłający do kąta większość oficjalnych tegorocznych wydawnictw, podpisanych przez najpopularniejsze nazwiska gatunku. Niestety, po kilku przesłuchaniach uświadomiłem sobie, że w PRO8L3M najbardziej mierzi mnie to, co w pierwszej chwili mnie do nich przyciągnęło – toporem cięte sample z ejtisowych hitów. Zasłużenie wielkich hitów, trzeba dodać, a co za tym idzie Krystyna Prońko, Halina Frąckowiak czy Elżbieta Dmoch zbyt często odciągają tu uwagę od Oskara. Fenomenalnego rapera, który nie tylko jak mało kto w Polsce potrafi zarówno pięknie płynąć na bicie, jak i wiosłować pod prąd, ale też ma zadziwiająco wiele do powiedzenia – choć niby mówi o tym samym, co wszyscy.

34. So Slow – Dharavi (Instant Classic)
Dojrzały, przemyślany, fascynujący debiut. Dzięki tej płycie przypomniałem sobie polską scenę niezależną lat 90., kiedy elektryzowały nas takie formacje jak Falarek, Paraphrenia czy Ewa Braun. Kiedy w cenie było nie tyle nadążanie za światowymi trendami, co szukanie własnego, oryginalnego głosu. A właśnie – głos! Jedyne czego na „Dharavi” mi brakuje do szczęścia to nieco bardziej selektywnych, mniej schowanych na miksie partii wokalnych. Zgaduję, że to wtopienie Łukasza Jędrzejczaka w gitarowe tło jest zabiegiem celowym, ale przyłapuję się na tym, że słuchając „Dharavi” zbyt wiele wysiłku wkładam w wychwytywanie jego głosu.

33. Ser Charles – Ser Charles (Jimmy Jazz)
Jak ja nie lubię takich pseudodowcipnych, modnie ironicznych nazw zespołów! Do tego stopnia nie lubię, że pewnie nie zapoznałbym się z tym materiałem w najbliższym pięcioleciu, gdyby nie telefon od miłej pani z wytwórni: „Jarek, wysyłam ci różne płyty i nigdy nie naciskam, żebyś czegoś słuchał, czy o czymś napisał. Ale tego naprawdę musisz posłuchać!” Tak zrobiłem. I usłyszałem jedną z najlepszych polskich gitarowych płyt roku – trochę postpunkową, trochę zimnofalową. Trochę PiL-ową, trochę subpopową, trochę świetlikową (Stefan Kornacki podaje swoją absurdalną poezję w sposób przypominający mikrofonową ekwilibrystykę pana Marcina). To jest świetne i chcę tego więcej.


32. IZA – Painkiller (wyd. własne)
Iza Lach to jedna z najbardziej utalentowanych dam na polskiej scenie muzycznej. Tymczasem mam wrażenie, że jej nowa płyta została zupełnie przegapiona. Cóż, to tylko dobre, współczesne piosenki, przyprawioną bardzo smaczną, ascetyczną, ale skuteczną produkcją. Zbyt to popowe, by liczyć na wsparcie scenowych koterii. Zbyt niezależne, by radzić sobie w głównym nurcie bez pornoironicznego teledysku z twerkingiem i lokowaniem produktu. Ale też zbyt dobre, byście z czystym sumieniem mieli to po prostu przegapić.

31. Rongwrong – Krwy (Requiem)
Moja ulubiona tegoroczna płyta z gatunku szumy-zgrzyty-strachy. Nietuzinkowa, bo to właściwie słuchowisko historyczne, poświęcone bitwie pod Osuchami, największej partyzanckiej batalii, jaka miała miejsce w Polsce podczas II wojny światowej. Ale na płycie nie ma za grosz tromtadrackiego, epickiego zadęcia właściwego chłopcom bawiącym się w wojnę (#Sabaton, #szablaodbiskupa) – to autentycznie przerażające wywoływanie udręczonych duchów, uzupełniane świadectwem kilku żyjących jeszcze uczestników tamtych wydarzeń.

30. Grażyna Auguścik Orchestar – Inspired by Lutosławski (For Tune)
Z dużą nieufnością podchodzę do takich przedsięwzięć. Oto Festiwal im. Ludwika van Beethovena z okazji Roku Lutosławskiego zamówił u całego tłumu artystów okolicznościową, ponadgatunkową śpiewogrę. Prawdopodobieństwo katastrofy raczej większe niż mniejsze. Na szczęście Jan Smoczyński nie po raz pierwszy dowiódł, że pomiędzy jego uszami aż bulgocze od pomysłów. Przy całym szacunku dla pani Grażyny, która ten album firmuje (i oczywiście pięknie na nim śpiewa), to Smoczyński jest tu gwiazdą. On bowiem opracował muzykę, która nie jest już nawet Schullerowskim Trzecim Nurtem, ale jakimś Czwartym Wymiarem, w którym dyscyplina i subtelności klasyki spotykają się nie tylko ze swingiem i swobodą jazzu, ale również ekstatyczną melodyką polskiego folkloru. To samo na poziomie wykonawczym: jakimś cudem zestrojono tu trzy odmienne ekipy – jazzowy zespół Smoczyńskiego, Atom String Quartet oraz trio Janusza Prusinowskiego – w jedną, wielobarwną orkiestrę. Co mi tam, posłucham jeszcze raz…

29. Vader – Tibi et Igni (Nuclear Blast)
Jaram się tym, że premiera mojej długo noszonej książki o Vaderze zbiegła się w czasie z wydaniem albumu, który w moim osobistym rankingu jest ich najlepszym wydawnictwem od czasów „Impressions in Blood”. Zespół wyraźnie okrzepł i brzmi jak… zespół, a takie numery jak przebojowy, judasowsko-slayerowy „Triumph of Death” z jednej i łączący epicki rozmach ze zwykłą ludzką wściekłością „Hexenkessel” z drugiej strony, już dzisiaj dołączyły do Vaderowej żelaznej klasyki.

28. Kapital – No New Age (Bocian)
Adam Mickiewicz powiedział kiedyś o poezji Juliusza Słowackiego, że jest jak kościół bez Boga. Pewnie chciał konkurentowi zrobić przykrość, wytknąć brak jakiegoś nieuchwytnego, ale oczywiście niezbędnego składnika… Ja jednak widzę w słowach wieszcza raczej niechętny komplement, niż zarzut. Nieprzypadkowo przypomniałem sobie o nich, słuchając „No New Age” (w tym kontekście: najlepszy tytuł!), tego piętrzącego się niczym wieże katedr zgiełku, w którym z radością nie znajduję ani odrobiny duchowości. Im więcej warstw dźwięku, im głębszym echem dudnią drony, im ostrzej wżyna się w tę magmę gitara – tym lepiej. Niech to nie cichnie, niech rośnie i rzuca cień.

27. Job Karma – Society Suicide (Requiem)
Podziwiam wiarę Maćka Fretta w muzykę industrialną, manifestowaną nie tylko poprzez organizację Wrocław Industrial Festival, imprezy unikalnej skali światowej, ale też w twórczości Job Karma. Dopóki powstają takie płyty jak „Society Suicide”, możemy być spokojni o przyszłość gatunku. Pojmowanego nieortodoksyjnie, bo mamy tu do czynienia właściwie z mrocznym rewersem współczesnej muzyki tanecznej. O industrialnym rodowodzie formacji świadczą jednak dobierane z pietyzmem zimne, mechaniczne brzmienia i skłonność do eksperymentów. Tu najlepiej wyrażona w finałowym „Death Day”, nagranym wspólnie z Karpatami Magicznymi. Chciałbym usłyszeć całą taką płytę.

26. Małe Miasta – Małe miasta (Alkopoligamia)
Fajne to. Świeże. Niegłupie. Zanurzone głęboko w hip-hopie, a przecież nie hiphopowe (choć jest i rapowanie, i ficzuringi takich asów jak Ten Typ Mes czy W.E.N.A., i wreszcie hiphopowy label), intrygujące zarówno dźwiękiem, jak i ciekawymi spostrzeżeniami w tekstach. Mocny debiut, który może rozwinąć się we właściwie każdym kierunku, a taka obietnica to najlepsza rzecz jaka może się wiązać z debiutem.


25. Kumka Olik – Yoko Eno (My Music)
Trzymałem kciuki za Holaków after it was cool i miło się upewnić, że dobrze obstawiałem. Długą drogą przebyli Kumka Olik od naiwnego rock’n’rolla z debiutu. Tutaj wahadło wychyliło się w drugą stronę – nawet jeśli mamy do czynienia z ładną, przebojową piosenką (a pisanie takich to wielki dar), panowie komplikują ją aranżacyjnymi trzema grzybami w barszczu. To bogactwo wrażeń, kalejdoskop zmieniający indie rocka w electro, i dalej – w folkowe subtelności, w hip-hop, w psychodelię itp., itd. – sprawia, że „Yoko Eno” można z przyjemnością poznawać tygodniami. Chociaż już na koncercie ta klęska urodzaju może być pewnym obciążeniem…


24. Morowe – S (Witching Hour)
Nie wiem nawet, jak nazwać hipnotyzującą muzykę tej grupy. Brzmienie i ekspresja to oczywiście okolice black metalu, ale to zamiłowanie do długich form, konstrukcja utworów – już raczej progrockowe. „S” nie da się po prostu słuchać: dajesz się porwać temu czarnemu strumieniowi i po godzinie, wyrzucony na brzeg, ze zdziwieniem odkrywasz, że już po wszystkim.

23. HV/Noon – HV/Noon (Nowe Nagrania)
Zapewne należę do mniejszości, która bardziej ekscytowała się faktem, że Hatti Vatti, niż że Noon. Nie zamierzam jednak analizować szczegółowo cech dystynktywnych obu producentów, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, kto co wniósł do tego projektu. Powiem tylko, że dobrze się stało, iż panowie tę płytę nagrali oraz że to dopiero miły początek długofalowej współpracy. Jeżeli mam jakiekolwiek zastrzeżenia to wyłącznie do wokalnej klęski urodzaju – nie wszyscy są tu potrzebni, nie wszyscy pasują do tych bitów i siebie nawzajem. Po pierwsze w ogóle za dużo tu niepotrzebnego gadania, a po drugie, tym co jest mogliby się z pożytkiem dla płyty podzielić wyłącznie Eldo z Misią Furtak.


22. Odraza – Esperalem tkane (Arachnophobia)
Black metal odarty z mistycyzmu, za to przesiąknięty dymem tanich papierosów, namaczany w alkoholu z przemytu i wystudzony zimową, polską nocą. Wszystko w zgodzie z prawidłami wymyślonego przez Norwegów gatunku, a jednak oryginalnie i po naszemu. Najlepszy polski metalowy debiut tego roku.

21. Muchy – Karma Market (Universal)
Mam wrażenie, że im Muchy lepsze, tym mniej się o nich mówi w mediach. A byłoby karygodnym niedopatrzeniem przegapienie płyty tak dobrej jak „Karma Market” – która moim zdaniem ustawia Muchy na poziomie najlepszych dni HEY czy Lecha Janerki. Nie dość, że melodie i teksty wymyślili sobie fajne oraz zróżnicowane, to jeszcze oprawili je w pierwszoligowe aranże i pomysły produkcyjne. Pyszności.


20. Behemoth – The Satanist (Mystic)
Polscy filmowcy muszą nadrabiać pomysłowością i odwagą, bo przecież nikt im hollywoodzkiego budżetu nie zapewni – na ludzi, scenografię, światło, efekty specjalne… Z muzyką jest podobnie, chociaż ta przepaść nie jest aż tak głęboka. Jakakolwiek by jednak nie była, Behemoth właśnie ją przeskoczył. „The Satanist” to superprodukcja. To światowa czołówka w kategorii open, nie że jakiś tam underground, czy black metal. Miło słyszeć, że polski zespół nie tylko chodzi w tej samej lidze, co Slayer czy inny Testament, ale wręcz rozstawia starych bogów po kątach. Na własne oczy widziałem i uszy słyszałem, jak na koncercie poszatkował na plasterki Cradle Of Filth. Nie wiem tylko, czym Nergal et consortes mogliby to przebić, nie skręcając równocześnie w zupełnie nowe klimaty. Ale póki co: niech strzelają korki szampana!


19. Czesław Śpiewa – Księga emigrantów tom I (Mystic)
Ta płyta jest jak najlepszy czas Kabaretu Olgi Lipińskiej – pod wierzchnią warstwą wygłupów, pastiszu i gatunkowego chaosu kryje się krzywe zwierciadło, w którym przeglądamy się naszym cechom, losom i… gustom. Przecież „Nienawidzę cię Polsko!”, najbardziej niezrozumiany polski numer AD 2014 (choć podejrzewam, że niewielu spośród dotkniętych do żywego w ogóle go posłuchało), to mistrzowskie nawiązanie do inspirowanej Abbą discorockowej estetyki, którą znaliśmy chociażby z nagrań 2Plus1. Właśnie w rytm tamtych przebojów emigrowali Polacy w latach 80. – wszystko tu się zgadza. Ale nie chciałbym wyróżniać jednej piosenki, bo każda jest osobną opowieścią, każda została zilustrowaną inną muzyką, świetnie wymyśloną, wykonaną (dęciaki i chórki FTW) oraz wyprodukowaną. Mam jednak wrażenie, że nikt na to nie zwrócił uwagi, bo kto by tam poświęcał czas na wsłuchanie się w płytę śmiesznego celebryty z telewizora…


18. Artur Rojek – Składam się z ciągłych powtórzeń (Kayax)
Solowy debiut to dla każdego artysty trudna próba, ale oczekiwania wobec Artura były wyjątkowo wyśrubowane. A on znowu trafił. Numer jeden na listach przebojów Trójki i RMF w tym samym czasie, amok pod sceną na alternatywnych festiwalach, oklaski w recenzjach i najlepsza w tym roku sprzedaż wśród polskich płyt – gdybyśmy mieli co roku choćby z pięć takich albumów, nikt nie kwękałby, że fonografia przeżywa kryzys. Przy okazji pragnę zwrócić uwagę na bohatera drugiego planu – Bartka Dziedzica, który jest współautorem i producentem tej płyty. Pieprzony Midas. Tylko niech się nie da zarżnąć produkując zbyt wielu zbyt wiele, jak paru przed nim…


17. Merkabah – Moloch (Instant Classic)
Niewiele mądrych rzeczy potrafię napisać o facecie zapalczywie dmuchającym w blaszaną rurę na tle transowo grającej, pancernej sekcji rytmicznej i gitarowych zgrzytów. Ale zastanawiam się… może tak brzmieliby Morphine, gdyby nazywali się Heroine?

16. John Porter – Honey Trap (Mystic)
Polacy lubią śpiewających ponuraków po przejściach, więc motoryczny, natarczywy numer tytułowy mógłby nawet być przebojem, gdyby ludzie go usłyszeli. Podobnie jak „Night Smoke”, „When the Sun Never Shines” czy „Outta My Bed”. No, ale gdzie niby mają to usłyszeć? Gdyby smarkaty John Porter nie wpadł na szalony pomysł osiedlenia się w Polsce, dojrzałego Johna Portera wielbiliby dzisiaj ci sami ludzie, którzy wznoszą ołtarzyki ku czci Nicka Cave’a czy Marka Lanegana. No, ale czy bez tych lat spędzonych w naszym kraju robiłby równie dobrą muzykę? Może byłby dzisiaj jowialnym grubaskiem i zmarnowałby się gdzieś tam w wielkim, kolorowym świecie… Nie jestem pewien, czy „Honey Trap” to polska płyta, bo ten Walijczyk nagrał ją w Anglii z miejscową ekipą. Ale wiem, że w tym roku w Polsce wydano niewiele lepszych płyt.


15. Kriegsmaschine – Enemy of Man (No Solace)
Mało tu efektownych blastów, mało melodii wyciskanych przez grające unisono gitary, za to całe oceany gęstniejącego z każdą minutą mroku. Tyle się mówi o rozkwicie blackmetalowej estetyki w Polsce – i dobrze, trzeba mówić. Ale nie wolno zapominać przy tym o „Enemy of Man”.

14. Innercity Ensemble – II (Instant Classic)
Przyznaję bez bicia, że kiedy Arek i Maciek powiedzieli mi o swoich planach założenia wytwórni, podszedłem do tematu z życzliwym pobłażaniem. Pobawią się pewnie z rok, stracą oszczędności i wrócą na ziemię… Cóż, cieszę się, że tak bardzo się wtedy pomyliłem – dzisiaj Instant Classic to jeden z najciekawszych polskich labeli. Wydają na ten przykład Innercity Ensemble. Kolektyw, który szuka tam, gdzie jeszcze nikt w Polsce nie znalazł: na granicy współczesnej awangardy, kwaśnego rocka sprzed czterdziestu lat i jazzu. „II” to płyta, która powstała w wyniku trzydniowej improwizacji, a ja teraz będę ją poznawał latami. Bardzo mnie cieszy ta perspektywa.

13. Baaba – EasterChristmas (Lado ABC)
Znacie to? Przychodzi Baaba na próbę, przekonana, że będzie frytura, a tam dancing… Trudno się pisze o muzyce, która jest właściwie czystą formą, ale za to cudnie się tego słucha. Jeśli rację mają ci, co mówią, że muzyka to po prostu matematyka przeniesiona w czas i przestrzeń, przy Baabie zaczynam rozumieć tych dziwnych ludzi, co to mówią, że rozwiązywanie skomplikowanych równań sprawia im przyjemność. Ja też uśmiecham się od ucha do ucha, gdy podziwiam ten balans Baaby pomiędzy dyscypliną a wolnością, gdy wypadam na rytmicznym zakręcie, albo gdy po dziesiątym przesłuchaniu odkrywam rzeczy, które niby słyszałem już przy dziewiątym, ale ich nie usłyszałem.


12. Voo Voo – Dobry wieczór (ART2/Agora)
Waglewski to taki nasz odpowiednik Neila Younga – będący sam sobie miarą, świadomy artysta, który nie popisuje się wirtuozerią, choć mógłby, w tekstach nie wymądrza, choć głupi nie jest, w kompozycjach nie buduje katedr, chociaż potrafi. Ale skromności obecnego wcielenia Voo Voo nie należy mylić z prostotą, bo tu naprawdę sporo się dzieje. Kiedy w finale „Po godzinach” oszczędna, lekko przesterowna solówka rozdziela przepychanki mruczanek Bornus Consort i saksofonu Mateusza Pospieszalskiego, robi się po prostu najlepiej. Zresztą te efektowne, dynamicznie dociśnięte finały piosenek to od lat specjalizacja Voo Voo. Dodatkowe brawa należą się za zaproszenie do współpracy Bornus Consort, którzy poza epizodem w „Skrzyżowaniu” nie wychodzą na pierwszy plan, za to w kilku numerach dośpiewują Waglowi piękne tło. Wspaniałych wokaliz Alima Quasimowa i jego córki, Fargany, też nie sposób nie docenić – co ciekawe, ich śpiew chwyta za serce, ale nie sprawia, że muzyka Voo Voo staje się choćby odrobinę bardziej egzotyczna. Ten zespół zawsze balansował gdzieś pomiędzy Zachodem a Wschodem, tyle tylko, że robi to coraz bardziej efektownie.


11. Hatti Vatti – Worship Nothing (New Moon)
W muzyce basowej zawsze bardziej fascynowały mnie senne majaki Buriala, na pograniczu dubstepu i ambientu, niż bezmyślne wyścigi na wiertary i dropy. Niestety, naśladowców elektronicznego Banksy’ego zwykle nie dało się słuchać, bo oryginał był zbyt wyrazisty, a on sam nie rozpieszczał swoich fanów nadmiarem wydawnictw. Aż pojawił się Hatti Vatti – z jednej strony bezpiecznie od Buriala odmienny, z drugiej operujący na tyle podobnymi środkami, by swym minimalem utulić sieroty po Angliku. A „Worship Nothing” zdaje się płytą jeszcze lepszą, niż ubiegłoroczna „Algebra”!

10. Pablopavo – Tylko (Karrot Kommando)
Aż. Druga płyta w tym roku, druga znakomita. „Ośmiu” i „Sobotę” po prostu uwielbiam, pozostałymi też nie gardzę, ale całość oceniam nieco niżej niż „Polor”, bo po pierwsze tam była większa huśtawka nastrojów, a tu dominuje dołerstwo, a po drugie Ludziki zaproponowały więcej muzycznych przygód. Co nie zmienia faktu, że jesienią 2014 roku Pablopavo rehabilitował w naszym kraju instytucję barda. Ale nie, że jakiś Cash, z jego Bogiem i naturą, ani wyniosły intelektualista Kaczmarski. Paweł jest swojakiem. Miejskim bardem, żyjącym wśród ludzi i ich dostrzegającym. Jak Wołodia Wysocki. Poza tym potrafi napisać i wyśpiewać takie zdanie: „To był chudy żyła chyba z Jaworzna”. Mistrz.

9. Pustki – Safari (ART2/Agora)
Się wydawało, że Pustki nie tyle dawno temu znalazły własny styl, co w nim ugrzęzły. Dlatego zaproszenie do współpracy czujnych producentów – a konkretnie Bartka Dziedzica, Eddiego Stevensa i Adama Toczki – było znakomitym pomysłem. To wciąż ten sam zespół, mocny tekstem i charakterystycznym śpiewem Basi Wrońskiej (chociaż jeden z moich ulubionych numerów z tej płyty to zaśpiewane przez Radka „Po omacku”), prawie rockowy i nieco melancholijny… ale jednak wyraźnie odmieniony. Każdy utwór brzmi tu inaczej za sprawą drobnych, acz znaczących smaczków, takich jak sprytnie użyta elektronika, fajnie pomyślane chórki czy rytmiczne czary-mary. Ale zdarzają się też patenty wręcz rewolucyjne – „Nie tu” to takie współczesne, białe, świeckie gospel. Zresztą rzućcie okiem na okładkę – widzieliście kiedyś tak kolorowe Pustki? Muzyka przeszła podobną przemianę.


8. The Kurws – Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu (Gusstaff)
Instrumentalny prog-punk z kwaśną elektroniką i free dęciakami. Puściłem głośno, żeby sobie przypomnieć przed napisaniem tej notki. „Tato, co to jest?!” – przerażona córka przybiegła z krzykiem z drugiego pokoju. „Yyyyyy, płyta…” – tu przerwałem, lecz okładkę trzymałem, a wszystkim się zdawało, że kot nam wpadł do pralki, a to The Kurws nakurwiało.

7. Furia – Nocel (Pagan)
Bardzo się cieszę, że Furia wreszcie przedarła się poza środowiskowe mury Jerycha. Ale to oczywiście pociąga za sobą przezabawną dwoistość narracji – scenowi ortodoksi kwękają, że Furia dziś to już nie to samo, co przed wojną i że „Nocel” zły. Ci natomiast, którzy black metal odkrywają wraz z Furią (i spoko, lepiej późno niż wcale), uważają, że „Nocel” jest bardziej przełomowy i wspaniały niż rzeczywiście jest. Tymczasem prawda jest taka, że mamy do czynienia z kolejnym bardzo dobry materiałem równej i od zawsze oryginalnej grupy. Choć takiego przeboju jak „Opętaniec” chyba rzeczywiście dotąd nie mieli…

6. Gaba Kulka – The Escapist (Mystic)
Oto jak pisałem o tej płycie przy okazji premiery (i zdania nie zmieniłem):
„The Escapist” jest materiałem świetnie wymyślonym i znakomicie zrealizowanym. Tam gdzie jej koleżanki śpiewają, tam Gaba, niezwykle muzykalna i jak zawsze skora do brawury, bawi się dźwiękami, żongluje nimi, intepretuje… Niby to kraina łagodności, ale podszyta drapieżnością. Niby koronkowe, czarujące niuansami ballady, opierające się głównie na szlachetnym brzmieniu fortepianu, ale przecież zdarzają się na „The Escapist” chwile, w których ten zupełnie nierockowy skład brzmi mocno i porywająco. Zasługa w tym zarówno samej Gaby, jak i jej kolegów: klarnecisty Wacława Zimpla, którego gra dodaje temu materiałowi aury niesamowitości oraz znakomitej, bardzo wszechstronnej sekcji Rasz/Traczyk, która potrafi grać zarówno ciepło, ze swingiem, jak i twardo, mechanicznie, ostro. Płytę zamyka przeróbka utworu Queens Of The Stone Age. Można to odczytać jako muzyczny dowcip, lub szczery hołd Gaby Kulki dla idoli zza oceanu. Ja jednak widzę w tym przede wszystkim dowód na słuszność teorii, że muzyka tak naprawdę dzieli się tylko na dwa gatunki – dobrą i złą. „The Escapist” to samo dobro.

5. Kristen – The Secret Map (Endless Happiness)
Gdyby całą płytę nagrali w stylu otwierającego ją „Upward beyond the onstreaming, it mooned”, mogliby robić za bohaterów Warszawskiej Jesieni. Gdyby natomiast zrobili pełny album w stylu drapieżnego, funkrockowego „Music will soothe me” zostaliby wreszcie idolami młodzieży. I tak dalej… Bo każdy utwór na tej znakomitej płycie jest inny i każdy udany. Kristen to wyjątkowy zespół na polskiej scenie, zjawisko które samo dla siebie jest miarą. Oczywiście, z tym swoim nieokiełznanym eklektyzmem, ze skłonnością do improwizacji na wielki sukces liczyć nie mogą, więc niech docenia, kto może, że wciąż chce im się te perły przed nas rzucać.

4. Thaw – Earth Ground (Witching Hour)
Nazywanie muzyki Thaw black metalem to spore uproszczenie. O tyle uprawnione, że nierzadko wpływy black metalu są tu dominujące – słychać je zarówno w tym roju wściekłych gitar, jak i jadowitych partiach wokalnych. Ale przecież „Earth Ground” równie dużo zawdzięcza takim orkiestrom jak Sunn O))), Swans i Neurosis, a nawet – bezpośrednio czy nie, nieistotne – „Metal Machine Music”. Aptekarska dbałość o brzmienie sugeruje, że budowanie pewnej dźwiękowej aury jest dla Thaw ważniejsze od kompozycji jako takich, a już na pewno najpierw na brzmienie zwraca się tu uwagę. Moim zdaniem tak świadomego, tak progresywnie myślącego zespołu w polskim metalu nie było od czasów Kobonga. Ale po koncertach wnioskuję, że najlepsza płyta Thaw jeszcze przed nimi…

3. Ten Typ Mes – Trzeba było zostać dresiarzem (Alkopoligamia)
Mam wrażenie, że większość polskich autorów tekstów obraca zestawem tych samych stu słów-wytrychów. Raperzy zazwyczaj dochodzą do trzystu. Mes tymczasem zna wszystkie słowa po imieniu, ze wszystkimi pił wódkę i wywija nimi niczym Brusli nunczakiem. Wie wszystko o love i life. Jest bezlitosny i empatyczny zarazem, wulgarny język ulicy miesza się u niego ze „Słownikiem wyrazów obcych”, a wszystko to jakimś cudem jest spójne i wiarygodne. Bo językowa biegłość to nie wszystko. Na poprzednich płytach Mes był równie sprawny, ale mam wrażenie, że bardziej skupiony na sobie. Był lirykiem, teraz jest epikiem. Widzi big picture i zgrabnie go nam opisuje, brylując na – i to dopiero robi wybitną płytę, same teksty by nie wystarczyły – znakomitych, często zaskakujących podkładach. Niskie ukłony.


2. Pablopavo – Polor (Karrot Kommando)
Już raz napisałem list miłosny do Pablopavo, tuż po premierze tej płyty. Drugiego coming outu nie będzie. Tym bardziej, że pseudonim Pawła Sołtysa po Paszportach Polityki wszyscy odmieniają przez wszystkie przypadki (chociaż chyba się nie odmienia), więc pewnie macie dość. Będzie więc tylko krótkie, dobitne, radosne, samochwalcze: A nie mówiłem?!
I będą „Koty”.


1. Nervy – Nervy (MMA)
Czekałem na tę płytę. Kiedy półtora roku temu Nervy grały na wrocławskich Nowych Horyzontach, Agim zaciągnął mnie pod scenę taką oto przynętą: „Jesteś fanem metalu, więc to powinno ci się spodobać”. Miał rację, choć w Nervach nie ma ani przesterowanych gitar, ani groźnych pomruków wokalisty. Jest za to intensywność, jest potęga brzmienia, którą metalowcy znają i kochają. Środki wyrazu natomiast mamy tu zupełnie nowe – elektroniczny galimatias wychodzący spod rąk Agima i Igora zderza się z rozbuchaną sekcją dętą, a cały ten chaos porządkuje żelazną ręką Janek Młynarski. Znakomity album z naprawdę nową muzyką. 

Muzyka w 2009: Polska

Wiem, długo to trwało. Ale też sporo dobrych płyt musiałem sobie przypomnieć. Oby 2010 rok w polskiej muzyce nie był gorszy. Lepszy też może być – szczególnie, że w tak zwanym mainstreamie plaża i hula wiatr, więc ktoś kumaty mógłby to zagospodarować. Tylko czy znajdzie się ktoś równie kumaty, co przebojowy?

Armia – Freak
Zaczęli rok od mocnego, ale zachowawczego „Der Prozess”. Nie przyłączyłem się wówczas do chóru entuzjastów, nie piałem, że to jak „Legenda” tylko bardziej. Ale progpunkowym „Freakiem” mnie kupili. Do tego stopnia, że nawet ten niefortunny angielski mi nie przeszkadza. Nieoczekiwane odrodzenie zespołu, który miałem za zakonserwowany na wieki. Tak trzymać!

Behemoth – Evangelion
Tłum świeżo upieczonych entuzjastów Behemotha w polskich mediach wprawia mnie w stan lekkiego zażenowania… Kto by pomyślał, że niemal we wszystkich redakcjach czai się tłum zakonspirowanych fanów death metalu. Szkoda, tylko że nie pisali o sukcesach zespołu, zanim Ner zaczął spotykać się z Dodą, na przykład półtora roku temu, kiedy Behemoth grał na Ozzfest. Co nie zmienia faktu, że zamieszanie wokół zespołu zasłużone, a „Evangelion” jest znakomitą płytą.

Biff – Ano
Pogodno rozmnaża się przez pączkowanie (albo przez podział). Biff jest mniej rockowy, ale poza tym ma najlepsze cechy szczecińskiej formacji – radość z grania, absurdalny humor i to anarchiczne podejście do muzycznej materii, które pozwala im na swobodne poruszanie się w niemal każdej stylistyce.

The Black Tapes – The Black Tapes
Tu się nie ma co rozpisywać. Zdrowy, punk’n’rollowy napierdziel. Czysta energia.

Blindead – Impulse (EP)
Nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie to obecnie najlepsza kapela metalowa w Polsce. Trzymam kciuki za kontrakt na Zachodzie, bo jak nie podpiszą za chwilę papierów z kimś w miarę poważnym to sczezną jak wielu przed nimi…

Dick4Dick – Summer Remains
Lubiłem ich koncerty, nie przepadałem za nagraniami. Ale „Summer Remains” to wielki krok naprzód. Połączenie rocka psychodelicznego z lat 70. z obciachowym, ale cudnie chwytliwym polskim popem sprzed ćwierćwiecza – z humorem, bez napinki, ze znamionami własnego stylu. Świetne.

Maciej Filipczuk – Metamuzyka
Objawienie. Punkrockowe oberki z odjechanym, Robotobibokowym napędem. Nie mogę przestać słuchać.

Furia – Grudzień za grudniem
Piekielnie ciepły w dłoniach śnieg / Czarny jak węgiel Ślonska / I w oczy ołów lany / Dymem hut / Chłodzony skwierczy / Jeszcze i jeszcze! – dawno blackmetalowa płyta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Moc.

Gaba Kulka – Hat, Rabbit
Świetna płyta i wielka obietnica na przyszłość. Dzisiaj Gaba dopiero rozkwita. Strach pomyśleć, czym zaowocuje.

Hey – Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
Wiadomo. Pracowici jak mrówki, utalentowani jak… hmm… ktoś bardzo utalentowany 😉 Na polskiej scenie rokowej nie ma innego zespołu, który po tylu latach wciąż potrafiłby się wymyślać na nowo i nagrywać tak dobre płyty.

Indigo Tree – Lullabies of Love and Death
Cicho, ale niepokojąco. Przystępnie, ale psychodelicznie. Jeden z najciekawszych debiutów minionego roku i wielka obietnica na przyszłość.

Kapela Ze Wsi Warszawa – Infinity
Ludowo, ale ponadgatunkowo. Eklektycznie. Pomysłowo. No i tak po prostu – potrafią napisać sobie zajebiste numery i świetnie je wykonać.

Kucz/Kulka – Sleepwalk
Ta płyta powstawała bardzo długo i miała brzmieć zupełnie inaczej. Na początku były wielowarstwowe, mroczne, ambientowe dywany Kucza, potem kilka wersji przejściowych, z innymi głosami, aż w końcu to, co znacie. Chwytliwe, zgrabne piosenki z unikalnym drugim dnem. Trzymam kciuki za kontynuację tego projektu. Bo wierzę, że tak utalentowane postaci jak Gaba i Konrad są w stanie nagrać znowu coś dobrego i wiem, że na pewno nie będą się powtarzać.

Lachowicz – Pigs_Joys And Organs
Zaskoczył mnie rockowy pazur tej płyty. Czyżbyś Jacku zatęsknił do Ścianki? Tak czy owak, znakomity album. Niestety, bez szans na większe powodzenie. Nie dość, że po angielsku i bez radiowego hitu, to jeszcze wydany w okresie złotych dzwoneczków, pluszowych łosi i samoubierających się choinek Maide in China. Kto przegapił, niech natychmiast nadrobi zaległości.

Anita Lipnicka – Hard Land of Wonder
Bardzo urocze dziewczyńskie smęcenie. Raczej ze słusznymi długami u Badalamentiego, PJ Harvey czy Nicka Cave’a, niż w polskiej tradycji „nadwrażliwa okularnica w krainie łagodności”.

Lost Soul – Immerse in Infinity
Wszyscy zajęli się porównywania Vadera z Behemothem i w tym zgiełku niemal przepadła doskonała płyta Lost Soul. To death metal z ambicjami i wyobraźnią, zagrany na najwyższym światowym poziomie. Tylko nie dajcie się odstraszyć okładką.

L.U.C. – Zrozumieć Polskę 39/89
Facet z artystycznym ADHD, w dodatku straszny gaduła – tutaj spokojny i milczący. Ze względu na ciężar gatunkowy tematyki nie słucham tej płyty z nadzwyczajną przyjemnością, ale z szacunkiem chylę czoła. Odważna, świetnie zrealizowana wizja.

Julia Marcell – It Might Like You
Płyta niby sprzed roku, ale w Polsce ukazała się dopiero jesienią. Jeden z mocniejszych debiutów ostatnich lat.

Nathalie and the Loners – Go, Dare
A może Orchid “Driving with a Hand Brake On”? Rok temu nie wiedziałem o istnieniu tej pani. Dzisiaj upatruję w Natalii Fiedorczuk jedną z największych nadziei polskiej sceny indierockowej (czy tam nawet indiepopowej, jak chcecie). Przebojowa i zabawna na scenie z Happy Pills, melancholijnie pogodna w Orchid, uroczo neurotyczna w Nathalie and the Loners… Jestem fanem.

Pablopavo – Telehon
Nie przepadam za reggae więc umknęła mi ta postać. Świetny tekściarz, przekonujący wokalista i przede wszystkim osobnik z charakterem przez duże CH. Jego łobuzerskie, miejskie ballady, które zarazem mają potencjał pokoleniowych przebojów, to jedno z najfajniejszych wydarzeń roku w polskiej muzyce. Coś jak Maleńczuk 20 lat później, tylko 50 procent jaśniej.

Paristetris – Paristetris
Pozwolą Państwo, że powtórzę swą laudację z „Przekroju”: „Od lirycznych uniesień po jazzgotliwe połamańce. I ten głos… Gdyby taką płytę nagrał Mike Patton, chwalilibyście go za powrót do wysokiej formy.” A teraz uściślę – głos oczywiście należy do cudownej Candelarii Saenz Valiente, a ten Mike Patton tu po to, by uzmysłowić kochającym Pattona krajanom, że Paristetris jest fajne, odważne i eklektyczne. A nie dlatego, że jest podobne do Faith No More 😉

Pustki – Kalambury
Ładne wiersze wybrali. Ciekawie je interpretują. I w ogóle fajnie grają. A zaśpiewana przez Artura Rojka „Nieodwaga” to jedna z najlepszych polskich piosenek minionego roku.

Tides From Nebula – Aura
Wolę ich w wersji koncertowej, ale płyta to zawsze jakiś pretekst, by o zespole przypomnieć. Mam nadzieję, że na następnej uda im się odtworzyć ten flow, tę atmosferę, którą tak urzekają, kiedy grają na żywo. To rzadki przykład zespołu, który nie ma (jeszcze – wierzę, że to przyjdzie) wielkich kompozycji czy imponujących umiejętności technicznych, ale ma to ”coś”.

Tomasz Stańko Quintet – Dark Eyes
Jak przygoda to tylko w Warszawie, jak nudzić się to tylko przy płytach z ECM. Na poziomie kompozycji żadna wielka gra się tu nie toczy, ale to brzmienie trąbki pana Tomasza…

Vader – Necropolis
Powrót do przeszłości – jeśli chodzi o kompozycje i sposób kreowania atmosfery, ale brzmienie mięsiste, potężne, współczesne. Nie wiem tylko, czemu Nuclear Blast zdecydował wydać się nowego Vadera dokładnie w tym samym czasie, co Behemotha? Chodziło o to, że konkurencja działa mobilizująco? Kogo jak kogo, ale tych dwóch zespołów chyba nie trzeba mobilizować, za to antagonizowanie ich fanów to słaby pomysł…

Muzyka w 2009: Świat

Święta pełną gębą, nikt więc już w tym roku żadnej płyty nie wyda, nikt koncertu oszałamiającego i ważnego nie zagra. Można więc śmiało robić podsumowania. W „Przekroju” już się ze starym rokiem rozliczyliśmy, w Mieście Muzyki podsunęliśmy użytkownikom nasze nominacje, ale o miejscach na podium niech już sobie sami decydują. A moja prywatna lista, jeśli to kogoś interesuje, poniżej. Pozwoliłem sobie najważniejsze dla mnie tegoroczne płyty przedstawić w kolejności alfabetycznej, bo mówiąc szczerze, coraz mniej wierzę w takie podsumowania, nawet jeśli sam je sporządzam 😉 Zawsze bowiem okazuje się, że o czymś zapomniałem, że czegoś ważnego nie usłyszałem, albo że płyta, która wydawała mi się objawieniem, nuży po dwóch miesiącach, a inna – do której podchodziłem jak pies do jeża – nieoczekiwanie odkryła przede mną swoje drugie, piękniejsze dno.

No dobra, koniec marudzenia, czas na konkrety. Dzisiaj świat.

Animal Collective – Merriweather Post Pavilion
Wielcy przegrani podsumowania w “Przekroju”, również z mojej winy, bo ich w pierwszej dziesiątce nie zmieściłem. Ale to i tak znakomita płyta.
Antony and the Johnsons – The Crying Light
A jednak rozczarowanie. Nie wracam do niej tak chętnie jak do poprzednich, nie wzrusza mnie tak bardzo. Co nie zmienia faktu, że Antony pozostaje wielki.
Mulatu Astatke & The Heliocentrics – Inspiration Information 3
Więcej o moim prywatnym odkryciu Afryki poniżej – to tylko jeden z przykładów. W dodatku mistrzowsko łączący stare z nowym.
The Big Pink – A Brief History of Love
„Dominos” to dla mnie jeden z największych hitów roku, a paru innym piosenkom z tej płyty też niewiele brakuje. Szkoda, że po krótkim, acz intensywnym hajpie szum wokół nich zupełnie ucichł.
Converge – Axe To Fall
Dzięki, Łukasz! Już myślałem, że w kategorii Ciężkie Brzmienia będzie pusto, ale parę dni temu usłyszałem tę płytę i nie mogę przestać machać łbem. Fajne, oryginalne brzmienie, ciekawie grający gitarzyści, intensywność godna Dillinger Escape Plan, ale mniej matematyki, więcej punka. Palce lizać.
Current 93 – Aleph at Hallucinatory Mountain
Rockowy, niemal metalowy Current? Karkołomna, ale udana metamorfoza, którą zapowiadały już ubiegłoroczne koncerty. Wśród gości m.in. Sasha Grey. I niech mi ktoś powie, że nie warto zakładać zespołu 😉
The Decemberists – The Hazards of Love
Album koncepcyjny o mocno ludowym posmaku (fabuła) i muzyce, która brzmi jak połączenie szant z zeppelinowskim przytupem. Może i grzeszna ta przyjemność, ale za to jaka wielka!
Dave Matthews Band – Big Whiskey and the GrooGrux King
Koncertówkami sypią jak z rękawa, a na albumy studyjne zawsze każą długo czekać. I zawsze warto.
Bob Dylan – Together through Life
Na Dylana nawróciłem się akurat w czasie, kiedy znowu zaczął nagrywać świetne płyty. I choć „Together…” w dłuższej perspektywie nie wytrzyma pewnie konfrontacji z pomnikowymi płytami z lat 60. czy 70., czuć rękę (i struny głosowe) Mistrza. W dodatku poprawił pyszną płytą świąteczną! Bob rządzi niepodzielnie.
The Flaming Lips – Embryonic
Zawsze lubiłem, za tę płytę pokochałem. Za te brudy, za te aranżacyjne niedopowiedzenia… Wielka płyta zespołu, który niczego się nie boi. Coraz mniej takich.
K’Naan – Troubadour
To jest tip od Marcina Flinta (dzięki!). I najlepsza płyta hiphopowa tego roku. Ale nie najlepsza, jaką w tym roku usłyszałem, bo chyba jednak wolę poprzedniego K’Naana, czyli „Dusty Foot Philosopher”, za mniejszą ilość błyskotek, za to większą surówki prosto z bebechów. Tak czy owak, odkrycie.
Juliette Lewis – Terra Incognita
Mam mieszane uczucia. Początkowo wydawało mi się, że wolę ją jednak z The Licks, w punkowym wcieleniu, ale posłuchałem uczciwie wszystkich poprzednich płyt i już wiem, czemu zdecydowała się zapuścić w Ziemię Nieznaną – tamta formuła już się wyczerpała. Ale trochę przeszkadza mi artystowskie nadęcie Omara z The Mars Volta, producenta albumu, którym zaraził swoją nową podopieczną. Co nie zmienia faktu, że się kocham w Juliette i nie mogło jej tu nie być…
Manic Street Preachers – Journal For Plague Lovers
W nich też się kocham. Tym razem zaskoczyli. Swoje ładne, stadionowe piosenki dali zepsuć Steve’owi Albiniemu i nie każdego fana MSP ta arcyponura płyta przekonuje. Jako bonus: doskonałe remiksy całego albumu (popełnione m.in. przez Underworld, Saint Etienne i The Horrors), póki co niestety tylko w wersji download.
Elvis Perkins – Elvis Perkins In Dearland
Najlepsza w tym roku płyta z nowym amerykańskim folkiem. Trzeci Elvis nawet Potworom Folku, świetnym skądinąd, dał radę.
Slayer – World Painted Blood
Sssllleeeeeeeeeejjjjaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! (ale poprzednia bardziej mi robiła)

Sonic Youth – The Eternal
Podobnie jak ze Slayerem – nagrywali lepsze płyty, ale to Sonic Youth do cholery, poniżej pewnego poziomu nie zejdą.
Sunn O))) – Monoliths & Dimensions
Być może mam omamy od nadmiaru infradźwięków, ale wydaje mi się, że w paru momentach majaczą w tle strzępy melodii. Tak czy owak, to ich najlepsza rzecz, której… po koncercie nie chce mi się słuchać. Na żywo Sunn O))) po prostu piorą mózg. I ciało. Ale o tym już było, wiem.
David Sylvian – Manafon
Nigdy nie byłem wielkim fanem Sylviana, więc akademicka dyskusja, która rozgorzała wokół tej płyty niespecjalnie mnie obeszła. Nie wiem czy przesadził, czy nie, co kontynuował, a co zniweczył. Wiem, że to równie oryginalne, co dobre.
Them Crooked Vultures – Them Crooked Vultures
Trzy takie indywidualności, że to nie mogło się nie udać. Pewnie, mogło się udać bardziej, ale cieszmy się tym, co mamy – najlepszą rockową płytą A.D. 2009.
Tinariwen – Imidiwan: Companions
Piękna historia i równie urzekająca muzyka. Nomadzi z Sahary, którzy pichcili swojego bluesa w oderwaniu od świata przez niemal trzy dekady – odkryci dla Zachodu raptem parę lat temu.
The xx – xx
Długo nie mogłem się przekonać, bo zwykle wolę jak ktoś z płyt na mnie krzyczy, niż szepcze, ale to rzeczywiście dobra rzecz. Bezpretensjonalnie podane ładne melodie, do tego taka łatwo przyswajalna, smarkata melancholia. Na debiut aż nadto.
Yo La Tengo – Popular Songs
Już za pierwszy numer trafiliby na tę listę, ale im dalej w płytę, tym więcej niespodzianek. Od totalnie prostych, olsdkulowch piosenek po psychodeliczne odloty bez końca. Bardzo żałuję, że nie dotarłem na koncert.

Do tego:

Odkryłem muzykę afrykańską i zakochałem się bez pamięci. Chociaż nie, odkryłem ją w ubiegłym roku, na fenomenalnym koncercie Dee Dee Bridgewater z towarzyszeniem malijskich miotaczy, ale dopiero w tym znalazłem czas i ochotę, by temat nieco zgłębić. Od pustynnego bluesa Tinariwen przez arabski rap, aż po wykopaliska w rodzaju funku i jazzu z głębokich lat 70. – jeśli coś mnie naprawdę w tym roku w muzyce zaskoczyło, to właśnie Afryka.

Uzupełniłem kolekcję o całą stertę punkowej i hardcore’owej klasyki, której mi brakowało. Raduje się serce, raduje się dusza, bo z tej branży mam już na półce właściwie wszystko, co chciałem (i co jest dostępne). I nie zawaham się tego użyć – o czym poinformuję Was w stosownym czasie.

No i wiadomo, zmarł Michael Jackson. Choć od tak wielu lat go nie było, to było bezdyskusyjnie najważniejsze muzyczne wydarzenie tego roku. Co świadczy zarówno o formacie Jacksona, jak i nijakości jego następców. Ale do knajp, w których słyszę „Beat It” albo „Dirty Diana” już nie wchodzę. Już mam dość i minie pewnie dobrych parę lat, zanim sobie znów „Thrillera” albo „Bad” puszczę.

Gorąca 10 w zimowy wieczór

Za oknem śnieg, naprawdę Białe Święta! Ha, jeszcze raz udało nam się przechytrzyć globalne ocieplenie…
Oceniliśmy płytowy rok w „Przekroju”, oddałem również głosy w podsumowaniu „Dziennika” – w obu przypadkach wyszło nieco inaczej, choć w obu fajnie. Poniżej wklejam swoją prywatną Gorącą Dziesiątkę, keine grenzen i bez podziału na gatunki muzyczne, za to z krótkimi komentarzami. Dokładnie tę samą listę wysłałem „Dziennikowi”. Moje głosowanie w „Przekroju” wyglądało nieco inaczej, bo po pierwsze zrobiliśmy to nieco wcześniej i nie pamiętałem o wszystkich płytach (w późniejszej wersji na przykład Subtle wyparło Sa Ding Ding), a poza tym, w „Przekroju” zrobiliśmy podział na naszych i onych. Zastrzegam sobie przy tym nieustające prawo do zmiany zdania, choćby za pół godziny 😉 bo najfajniejsze w muzyce jest to, że każde przesłuchanie niemal każdej płyty oznacza odkrywanie jej na nowo.

1. Pivot – O Soundtrack My Heart
Wszystko tu postawione jest na głowie, ale Pivot jest z Australii i oni tam na dole tak ponoć na co dzień… Podbili my heart mieszanką elektroniki oldksulowej i wręcz obciachowej (takiej w typie Jarre’a czy innych „Rydwanów ognia”), za to łatwo przyswajalnej, z przekombinowanymi dziwolągami w rodzaju Autechre i rockowym instrumentarium, które jazzowe łamańce podaje z punkową ekspresją i surowością. W dodatku nie mają wokalisty, który najpewniej spieprzyłby to brzmieniowe status quo…

2. TV On The Radio – Dear Science
Potrzebowałem 20, może 30 przesłuchań, by od rozczarowania (spodziewałem się ciemności jak w cieniu Ciasteczkowej Góry, a tu klimaty dość neurotyczne, ale wsumie pogodne) przejść do zachwytu. Minął czas Radiohead, nadeszła epoka TV On The Radio.

3. Bon Iver – For Emma, Forever Ago
W tym roku subtelne, akustyczne, folkowo-songwriterskie brzmienia były już nieco passé, choć nie da się ukryć, że nowe albumy Calexico, Lambchop czy Micah P. Hinsona to kawał dobrej muzyki. W swojej kategorii wszystkich pokonał jednak, przez nokaut, Justin Vernon. Bartek tak ładnie opisał tę płytę w „Przekroju”, że lepiej nie potrafię, ale dodam tylko, iż w moim prywatnym rankingu pierwsze trzy albumy niniejszego zestawienia są tak naprawdę ex aequo.

4. Voo Voo – Samo
Rok, w którym Voo Voo wydają nowy album, inni nasi wykonawcy mogą sobie odpuścić. No, może poza Lechem, ale Lech to leń i nie wiadomo, kiedy znowu obudzi się z letargu… Wszyscy wychwalają pod niebiosa Pustki, sam pieję z zachwytu nad Von Zeit, ale nie ma przebacz – takiego feelingu, takiej kultury wykonawczej, takiej wszechstronności i własnego, niepowtarzalnego charakteru zarazem, jak Voo Voo, nie ma w Polsce nikt inny.

5. The Kills – Midnight Boom
Wiem, w kategorii „trochę gitar, trochę dyskoteki” było w tym roku dość suto. Najlepsze recenzje zbierali MGMT, zasłużenie chwaleni za „Oracular Spectacular”, choć mi bardziej przypadli do gustu inni debiutanci – The Ting Tings i ich „We Started Nothing” (może przez to, że mają w składzie ładną panią, w dodatku podobną do Debbie Harry). Najbardziej jednak podobała mi się nowa płyta The Kills, absolutnie nieoceniona w przepędzaniu doła. W dodatku bardziej jest punkowa, niż parkietowa i może właśnie dlatego wolę ją od wcześniej wymienionych oraz tych, których wymieniać mi się nie chce.

6. Meshuggah – ObZen
Trochę jak z Voo Voo. Rok, w którym Szwedzi wydają nowy album, inni metalowcy mogą sobie odpuścić. No i ci najważniejsi (nie mylić z „najbardziej popularni”) odpuścili – nowe albumy The Dillinger Escape Plan, Neurosis i Morbid Angel w 2009.

7. Nick Cave – Dig, Lazarus, Dig!!!
Nagrywał już lepsze płyty, ale jako że ostatnio nagrywał gorsze, z radością witam ten powrót Cave’a do formy.

8. Portishead – Third
Wszyscy spodziewali się raczej odcinania kuponów od chlubnej skądinąd triphopowej przeszłości, niż materiału, który stawi czoła nowym czasom, ale Portishead dali radę. Zachowali swój charakter, a przy tym wymyślili się zupełnie na nowo. Jakie to brzydkie i brudne momentami, pyszności! Nawet Tricky poległ w tej konfrontacji, choć „Knowle West Boy” wstydzić się nie musi, to również fajna płyta.

9. Subtle – ExitingARM
Ktoś zachwalał mi to porównaniami do TV On The Radio, inni mówią o alternatywnych rubieżach hip-hopu, ale jakkolwiek by tego nie nazywać, obok nowego albumu Subtle trudno przejść obojętnie. Zresztą, warto zwrócić uwagę na działalność całego kolektywu anticon., bo to póki co niewyczerpana kopalnia ciekawej muzyki.

10. Von Zeit – Ocieramy się
Myślałem, że to debiut, ale myliłem się. Co nie zmienia faktu, że to świetny album, choć nieco wyjaśnia, skąd w Von Zeit taka muzyczno-słowna dojrzałość. Mam nieodparte i zarazem przykre wrażenie, że ta płyta przeszła zupełnie niezauważona, więc niniejszym biję na alarm: Posłuchajcie Von Ziet! Koniecznie!!!

I jeszcze z zupełnie innej beczki, w pewnym sensie nawiązanie do dywagacji o lekturach… Oglądałem kilka dni temu kolejny odcinek „Californication”, w którym Hank, poza piciem i kopulacją oczywiście, udzielał wywiadu radiowego (dziennikarzem był Henry Rollins ;-)). Dowiedziałem się, że pisarz ów ma na koncie takie powieści jak „South of Heaven”, „Seasons in the Abyss” i – jakże by inaczej – „God Hates Us All”. Doskonałe! Nasi są wszędzie 🙂 Pomyślałem sobie przy tym, że skoro serial jest taki kultowy, to może ktoś naprawdę pomyśli o napisaniu tych powieści, tak jak swojego czasu córka Davida Lyncha spisała i opublikowała „Sekretny dziennik Laury Palmer”? Choć obawiam się, że treść mogłaby nie sprostać tytułom i oczekiwaniom.