„Halloweenu nie rusz, dziady obchodź! One nasze, swojskie!” – na wylewające się z memów pansłowiańskie apele odpowiedzieli nie tylko pianista Piotr Orzechowski i jego High Definition Quartet czy Krzysztof Knittel, rodzimy mistrz improwizowanej elektroniki, ale też Trzej Królowie Ambientu: Christian Fennesz, William Basinski oraz Robert Rich, którzy aż zza oceanu przybieżeli do Krakowa, by dusze zmarłych nakarmić i napoić. Swoją drogą, ciekawe czy Basinski i Rich będą się teraz musieli tłumaczyć bogobojnym Amerykanom, że dali się wplątać w ten obcy, pogański rytuał…
Tak czy owak, koncert który odbył się wczoraj wieczorem w krakowskim ICE, zapowiadał się równie obiecująco, co ryzykownie. Z tych samych powodów – połączenie odmiennych doświadczeń kulturowych i wpływów różnych gatunków muzycznych, zawsze może dać zupełnie nową jakość, ale równie dobrze zakończyć się piękną katastrofą. I jeszcze ten Mickiewicz. Wiadomo, my z niego wszyscy, ale czy w zestawieniu ze współczesnymi brzmieniami nie zazgrzyta? Czy nie będzie jak strach na wróble w kosmicznym skafandrze?

Zdjęcia: Wojciech Wandzel
Było bardzo dobrze, a chwilami jeszcze lepiej. Długi – może trochę za długi, może sekwencje High Definition Quartet warto było nieco ograniczyć? – utwór podzielono na 10 części. Stricte jazzowe partie reprezentujące świat żywych przepleciono elektroniką, brzmieniem zaświatów, czasem – na krótko, ale zawsze niegłupio – łącząc oba żywioły. Piotr Orzechowski aka Pianohooligan, choć jako autor koncepcji na plakacie napisany był największymi literami, na scenie nie dominował, nie grał na siebie, ale był częścią zespołu. Podawał temat – często całkiem urodziwy, raczej chwytliwy – a potem wszyscy razem wokół niego dreptali, nie pozwalając sobie na zbyt częste akcje indywidualne. Za to jak świetnie wszystko organizowała tu znakomita sekcja! Kłaniam się nisko.
Słuchając High Definition Quartet przypomniał mi się hype na Kamasi Washingtona. To oczywiście inny jazz – nie tak gorący, nie tak gęsty, nie tak swingujący, bez kosmicznych wizji – bo polski, chłodny, mgielno-bagienny. Ale kreślony równie śmiałym gestem, równie epicki, nie gorszy.
Goście, jak już wspomniałem, robili za duchy. William Basinski wcielił się w aniołki i rzeczywiście, jego propozycja była najbardziej subtelna, eteryczna. Fennesz jako zły pan – właściwy człowiek na właściwym miejscu. Groźny, hałaśliwy, ponury, a jednocześnie pełen majestatu. Mocno wyróżniała się, jak można się było spodziewać, propozycja Krzysztofa Knittla, który elektroniką sterował za pomocą reagującej na podczerwień harfy ISA (co miało dodatkowy walor wizualny – wymachujący rękami w ramie instrumentu artysta wyglądał, jakby duch przez niego reprezentowany chciał się wedrzeć do nas przez okno) i pomagał sobie perkusjonaliami. W odróżnieniu od amerykańskich muzyków, chyba nawet przez chwilę nie grał sam, zmieniając tylko partnerów dialogu – saksofon na perkusję, a bębny na kontrabas, który zresztą na tę cześć koncertu zachował dodatkowa gamę brzmień, generowaną przy pomocy pałeczek perkusyjnych i smyczka. Nie wiem tylko, jak w tej najbardziej chaotycznej, nerwowej, rozimprowizowanej części utworu manifestował się duch dziewczyny… ale możliwe że właśnie sobie na to pytanie odpowiedziałem.
Po tej gęstwinie dźwięków przyszło uspokojenie, ale elegancką, ECM-ową sielankę przerwał duch samobójcy, czyli Robert Rich. Nisko, ponuro, fala na fali. Warstwa na warstwie. Bez nagłych zwrotów akcji, bez efektów specjalnych – w porządku, kupuję to, tak właśnie powinien brzmieć duch, który milczy.
Dużo muzycznych wątków w „Dziadach” Orzechowskiego, zmian akcji, wrażeń – więc mam nadzieję, że będę miał jeszcze okazję obcować z tym materiałem. Niech to będzie kolejny koncert, ale liczę też na to, że powstanie płyta. A kto prośby nie posłucha, w imię Ojca, Syna, Ducha…