Być jak Shane Embury

– Shane ma 50 lat i zagra dzisiaj trzy jebane koncerty. Facet stracił rozum! – w ten sposób Kevin Sharp przedstawił swojego kolegę z Lock Up i głównego bohatera wieczoru. Po czym dodał. – A co wy zrobicie ze swoim życiem, kiedy stuknie wam pięćdziesiątka?

Dobra, Kevin, słyszałem cię. Ja, smarkacz ledwie po czterdziestce, czasem łapię się na myśli, że lepiej już było, że na niektóre przygody jestem za stary… a w czwartek w krakowskim klubie Kwadrat dostałem lekcję, którą długo zapamiętam.
Shane Embury pojawił się na moim radarze pod koniec lat 80., jako basista Napalm Death. Zwany był przez nas pieszczotliwie Pieczarą, od charakterystycznej fryzury, przypominającej gigantyczną, dorodną pieczarkę (Pana Józefa, który wyhodował ją u siebie na działce wpisujemy do naszej teleekspresowej galerii ludzi pozytywnie zakręconych…). Dzisiaj ta pieczarka jest już mocno przetarta na czubku, ale za to jej właściciel to wciąż czubek, pewnie nawet większy niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli wierzyć Metal Archives, udziela się obecnie równolegle w 13 zespołach (trudno się dziwić, że jeśli chce z każdym z nich trochę pokoncertować, musi tematy pakietować) i nie wygląda na to, by myślał o emeryturze, czy choćby o przerzuceniu się z grindu na bluesa. W Krakowie – jak codziennie, na każdym koncercie tej trasy! – pojawił się na scenie w aż trzech składach i ani przez chwilę nie markował ciosów, nie prosił trenera o czas, nie słabował. Normalnie Noriaki Kasai grindcore’a.

shane3

Shane Embury, basista zespołu Lock Up

Zaszczyt otwarcia wieczoru przypadł polskiej formacji Mentor i choć sala nie była jeszcze pełna, muzycy dzielnie walczyli o przychylność publiczności. Szybko ją zdobyli, bo drapieżny, dynamiczny crossover z pieśniarzem dysponującym naprawdę mocną koparą, miał kilka mocnych argumentów w swojej sprawie. Trochę scenicznego otrzaskania przyda się temu składowi, ale na pewno nie można powiedzieć, że Mentor robił tu za support rzucony na pożarcie – po prostu dobrze do tego składu pasowali.

Lock Up podkręcili tempo, ale chyba wszystkich apetytów nie zaspokoili: kiedy pomiędzy „Brethren of the Pentagram” a „Accelerated Mutation” na sekundę zapadła cisza, ktoś głośno ich upomniał: „Szybciej, kurwa!”. No i proszę, jak w „Koncercie życzeń” – rzeczywiście zapierdzielali bez wytchnienia. Po raz pierwszy widziałem Lock Up z nowym wokalistą, ale trzeba przyznać, że na frontmanach to oni nie wytaniają. Po Peterze Tägtgrenie i Tomasie Lindbergu mikrofon przejął Kevin Sharp z nieodżałowanego Brutal Truth, czyli typ, co dobrze wie, którą stroną kaczka wodę pije. Wskoczył na scenę w koszulce z Johnnym Cashem i kowbojskim kapelutku (ten utrzymał mu się na głowie tylko do połowy koncertu), proponując nie tylko wściekłe wrzaski, ale też obleśne gesty i język plugawy, co doskonale pasowało do wizerunku zżulonego pastucha z Arkansas. Trudno faceta nie kochać.

– We’re Power Trip from Dallas, Texas. And no, we didn’t vote for Donald Trump, don’t even ask – tak przedstawił się kolejny zespół, czarny koń tej gonitwy. Najmniej utytułowany z zagranicznych gości, o najkrótszym stażu (członkowie grupy wyraźnie zaniżali średnią wieku na sali), za to wyraźnie na fali wznoszącej. Power Trip to najbardziej klasyczna, a więc w tym przypadku najbardziej thrashowa rzecz w zestawieniu, z jasnym, klarownym brzmieniem, miejscem na solówki i umiejętnie dozowanym kłusem, idealnym do headbangingu, któremu z lubością oddawali się i panowie na scenie i ich świeżo pozyskani fani pod barierkami. Nie dziwię się, bo choć sam szalikowcem Power Trip nie zostanę, muszę przyznać, że ich pomysł na muzykę robi wrażenie. To pogranicze thrashu z Południa, a więc i groove’u godnego Exhorder czy nawet Sacred Reich, z hardcore’owym konkretem. Patent może i prosty, ale grunt, że działa – nieźle na płycie, jeszcze lepiej na żywo.
– Dobrze napierdalają, chuje… – westchnął stający obok mnie dżentelmen w przerwie pomiędzy utworami. Trudno z tym polemizować. Dobrze napierdalali.

shane2

Brujeria z basistą trudnym do zidentyfikowania

Brujeria to nie jest rzecz dla wszystkich. Najczęściej słyszałem zarzut, że to niepoważne. Dość zaskakujący w ustach ludzi, którzy od dekad bez mrugnięcia okiem łykają smoki, wiedźmy i inne czary-mary, ale w porządku, każdemu jego porno. Ja Brujerię uwielbiam od zawsze, choć oczywiście nie cały ich dorobek kąsa z pełną mocą. Na szczęście program krakowskiego koncertu oparty był na przebojach – zaczęli oczywiście od „Brujerizmo”, zakończyli potężnym „Matando Gueros”, wywijając maczetami z ostrzami w meksykańskich barwach. Po drodze wybrzmiały m.in. „La Migra”, „Viva Presidente Trump!” (i zespół, i publiczność przesyłali tu urzędującemu prezydentowi USA moc serdecznych pozdrowień środkowym palcem), „Seis Seis Seis”, „Anti-Castro” (jeśli dobrze zrozumiałem zapowiedź – Fidela nie ma, ale jest Raul, więc numer wciąż aktualny), „Marcha de Odio”, „Consejos Narcos” i oczywiście „Marijuana” na bis. „Consejos Narcos” nieco wymknął im się spod kontroli, bo wyciągnięta z publiczności dziewoja zamiast pomagać wokaliście z kartonową tablicą i w odpowiednim czasie pokazywać „Si” lub „No”, wolała kręcić biodrem, wdzięczyć się do publiczności i przytulać do muzyków. Nie żeby ten epizod komukolwiek zakłócił odbiór, bo przecież Brujeria sama pozwala sobie na scenie na humorystyczne akcenty, choćby wstrząsające układy choreograficzne wokalistów. Ale już muzycznie jest to bardzo poważna sytuacja, w końcu mamy do czynienia z obecnym składem Lock Up minus Sharp. Brzmienie srogie, twarde, surowe, w nutkach sporo chaosu, wokalna wściekłość na dwa, a czasem nawet trzy gardła… nic dziwnego, że grupa rekonstrukcyjna zgromadzona pod sceną zainscenizowała bitwę pod Grunwaldem. Znakomity koncert. Gracias Cabrones!

shane1

Shane Embury, basista grupy Napalm Death

Wielki finał grindowej majówki (czy można to włączyć do oficjalnego programu obchodów i powtarzać co roku?) należał do Napalm Death. Na scenie amok, głównie generowany przez wokalistę, który potrafi być w dwóch miejscach naraz (snajperzy muszą go nienawidzić), pod sceną amok, w głośnikach amok. Na poziomie dźwięku wojna totalna, ale w przesłaniu love and peace, o czym Barney przypominał niemal przed każdym utworem. Przemawiał jak zwykle płomiennie, protestując przeciw niewolniczej pracy i odhumanizowanej polityce, albo piętnując tych, który znowu każą nam się bać ludzi mówiących innym językiem, mających inne preferencje seksualne czy kobiet stojących na straży swoich praw. A przecież „po to mamy mózgi, by odfiltrować to gówno”…
Program? Cios za ciosem, pełen przekrój przez ich grindową odyseję. Od „Scum”, przez „From Enslavement to Obliteration”, „Suffer the Children”, „Christening of the Blind” czy „Twist the Knife (Slowly) po „Smash a Single Digit”‎. Była też garść coverów, z „Nazi Punks Fuck Off” na czele, a nawet „You Suffer”, sieknięte znienacka, bez zapowiedzi, za to skwitowane przez Barneya radosnym: „Concentrate, for fuck’s sake!”.

Tak, skoncentrować się… Łatwo ci się, gościu, mówi. A ja tu już piątą godzinę stoję i daję się chłostać decybelami oraz stroboskopem. W głowie dudni, kręgosłup boli, jestem zmęczony, w sumie zagraliście już wszystkie moje ulubione numery. Może by się tak wymknąć do domu?
I wtedy popatrzyłem na Shane’a. Tego misiowatego pięćdziesięciolatka, który miał już za sobą dwie i pół godziny na scenie. Dwie i pół godziny grindowego sprintu! Popatrzyłem na Shane’a i aż głupio mi się zrobiło, że jeszcze przed chwilą zerkałem w kierunku drzwi. Oczywiście, zostałem na koncercie do ostatniej nuty, z szacunku dla tego pana.
Jak będę duży, chcę być jak Shane.

shane4

Podziękowania dla KnockOut Productions i Piotra Śliwy (PKS Photography).

 

Winter Tour 2010

Wyszedłem z domu na koncert w ubiegły czwartek. Wróciłem dzisiaj w nocy. Boli mnie gardło, strzyka w boku, wyglądam jak swój własny mug shot i jestem święcie przekonany, że jeśli się nie wyśpię to umrę w przeciągu 24 godzin. Dzieci ledwie mnie poznały, a żona najwyraźniej nie wie, czy cieszyć się, że wreszcie wróciłem, czy boczyć, że tak długo mnie nie było. Jestem uboższy o parę złotych, rozpadły mi się moje ulubione buty i nie mogę się doszukać jednego ważnego kabelka, ale to, co zobaczyłem i usłyszałem to moje i nikt mi tego nie odbierze.

Najpierw OFF Festival Club Katowice. Ed Wood zabawny, Cieślak z Księżniczkami spodziewanie dobry, Scout Niblett przemiła i dobra nadspodziewanie. Połączenie „We’re All Gonna Die” z „We Are The World” słodkie i wszystko o tej postaci mówiące. Tu fajne foty.

O ósmej rano następnego dnia siedziałem już w samolocie do Londynu. Cud, że wystartował, bo kiedy wjechał na pas rozszalała się śnieżyca. Poprzedni lot mi odwołali, bo Gatwick pokryte zaspami i gdyby skasowali również ten, nie dotarłbym na pierwsze w moim życiu All Tomorrow’s Parties i byłoby mi bardzo przykro. Na szczęście jakoś dowlokłem się do Butlins w piątek, późnym wieczorem, ale byłem tak skatowany, że niewiele widziałem. Cóż, dwunastogodzinna podróż to nie w kij dmuchał, szczególnie w grudniu i – mowa o ostatnim, prawie dwugodzinnym odcinku – w towarzystwie pijanych angielskich nastolatków (nie jechali na ATP!, ale na lokalną zabawę), którzy są trzy razy głośniejsi od pijanych polskich nastolatków. A ja już jestem na to za stary.
Dopiero w sobotę na własnej skórze poczułem, jak dobre jest ATP, tym razem odbywające się pod kuratelą Godspeed You! Black Emperor. Festiwal-marzenie, zarówno pod względem organizacyjnym (te kolejki grzecznie czekające na miejsce przy barierkach!), jak i artystycznym (oprócz gospodarzy m.in. Neurosis, The Dead C, Nomeansno, Deerhoof, Cluster, Scout Niblett). A kiedy już nad ranem wracaliśmy zmiażdżeni nawałem wrażeń do domku, w telewizorze czekały nas szalone wizje Jodorowsky’ego i tym podobne przysmaki, bo GY!BE zaprogramowali na czas trwania festiwalu kanał filmowy, nadający 24/7. A organizatorzy ATP drugi, na wypadek gdyby obcinane fistaszki od Jodorowsky’ego nie wszystkich bawiły. Tu relacja z soboty i ładne foty Piotrka (dzięki za wyciągnięcie mnie z domu!), a tu relacja z dnia następnego.

Dzień wolny w Londynie – w sklepach z zabawkami w okresie przedświątecznym oczywiście masakra, ale miałem zamówienia, bez których nie mógłbym się w domu pokazać, więc jakoś stawiłem czoła żywiołowi. W HMV masakra niemniejsza, ale to już mój żywioł, więc zanurkowałem z rozkoszą. Półki z kompaktami kurczą się nawet w Londynie, ale w porównaniu z obraźliwą dla fanów muzyki ofertą Empików czy Media Marktów to wciąż eldorado. I ceny okazyjne. Mniam.

Miałem wylądować w Krakowie ok. 20.00 i przynajmniej jeden wieczór spędzić w domu, ale okazało się, że Balice (i Pyrzowice też) zasypane czy może zamglone – w każdym razie lądujemy o dziewiątej w… Łodzi. Trzeba jednak przyznać odpowiednim służbom, że na autokary nie musieliśmy czekać pół nocy i że w miarę sprawnie to poszło: ok. trzeciej nad ranem byłem w domu. A już wieczorem Laibach – w repertuarze wyraźniej niż zwykle nawiązującym do chlubnej przeszłości grupy. Fajny koncert, ale pustawo. Szkoda, że w Polsce Rammstein wypełnia Spodek, a Laibach nie może sobie poradzić z Kwadratem. Ale cóż, Słoweńcy nie mają wysokobudżetowych klipów, za to zajmują się tak mało seksowną tematyką jak polityka i historia, pewnie tu leży pies pogrzebany.

Dzień później Zbyszek Hołdys w Stodole, a nazajutrz kolejny powrót z zaświatów, czyli Swans. Potem znowu Kraków, czyli Immolation i Napalm Death. Było tego dobra więcej, ale na poprzednie kapele się spóźniliśmy lub (jak w przypadku Macabre), nie zdążyliśmy się przedrzeć przez tłum znajomych (wielu nie widziałem od lat i przemiło było pogawędzić) do sali, w której miały miejsce tańce i śpiewy. Immolation miazga, to chyba jedyny zespół deathmetalowy, który NIGDY mnie nie zawiódł, a poza tym prezentuje idealną dla mnie proporcję pomiędzy techniką a brutalną siłą. Wydawało mi się tylko, że jest trochę za cicho, ale pewnie dwa koncerty Neurosis i jeden Swans w przeciągu paru dni zepsuły mi uszy. Albo głowę. Napalm Death jeszcze lepsze, bo a) głośniejsze, b) po punkowemu konkretne, c) ze znakomicie dobranymi piosenkami. Godne zwieńczenie mojej zimowej trasy. No bo co można jeszcze chcieć zobaczyć po Napalm Death? 🙂