Musical pełną paszczą

Tak, wiem. „La La Land” jest taki kolorowy i wspaniały, na miarę najlepszych musicali, są Globy, będą Oscary i wdzięczność pokoleń… Mi też się podobało, o czym już pisałem, ale entuzjazmu nie podzielam, choćby dlatego, że tylko w tym roku widziałem już kilka lepszych filmów. W tym jeden lepszy musical.

Niby dla dzieci, ale mogę się założyć, że bawiłem się w kinie lepiej niż moje potomstwo i na pewno bardziej wzruszyłem (nie popełnijcie tylko tego błędu, co ja i nie idźcie do kina z tylko jedną chusteczką!). Niby animacja, ale w obsadzie jeszcze bardziej gwiazdorskiej, niż „La La Land” – w wersji oryginalnej głosów zwierzakom udzielili m.in. Matthew McConaughey, Reese Witherspoon i Scarlett Johansson (ale i polski dubbing robi robotę, za sprawą choćby Marcina Dorocińskiego, Małogorzaty Sochy i Ewy Farnej).

Są i podobieństwa – „Sing”, jak „La La Land”, jest refleksją amerykańskiego showbizu na swój własny temat, w dodatku z wyraźną, wręcz dominującą nostalgiczną nutą. Lepiej już było, dziś rządzi tandeta i pieniądz, ale jeśli będziemy szli za swoimi marzeniami, jeśli będziemy wytrwali i szczerzy w tym, co robimy, to pokonamy nawet największe trudności – with a little help from our friends – i czeka nas happy end. Spoko, kupuję tę bajkę niezmiennie od trzech dekad z okładem i zamierzam kupować do końca życia. Szczególnie jeśli przedstawiona jest w tak bezpretensjonalny, wdzięczny sposób, jak w przypadku obu tych filmów.

„Sing” to wariacja na temat talent-show (choć bez telewizji, konkurs odbywa się w oldskulowym teatrze – dokładnie takim, w jakim Mia w „La La Land” wystawiała swój monodram) i pięknie wykorzystuje klisze do bólu zgrane przez producentów tych programów, serwując nam wyciskające łzy historie uczestników konkursu. Wśród głównych bohaterów mamy więc i zbuntowaną nastolatkę, którą rzucił chłopak i która nie do końca wie, czego chce, i kurę (czy raczej świnkę) domową, i pewnego siebie cwaniaczka, wytrawnego łowcę nagród, i łobuza z patologicznego środowiska, który ma złoty głos i złote serce, i jeszcze skrajnie nieśmiałą, za to niewiarygodnie utalentowaną szarą myszkę o gołębim sercu. Która nie jest ani myszką, ani gołębiem.

I najważniejsze – „Sing” ma lepsze piosenki. Z tym zastrzeżeniem, że „La La Land” to muzyka oryginalna, napisana na potrzeby tej produkcji, zaś animacja Gartha Jenningsa korzystała niemal wyłącznie z szafy grającej. Słuchamy więc m.in. numerów z repertuaru Steviego Wondera, Gipsy Kings, Queen, Franka Sinatry, Lady Gagi, Leonarda Cohena i Eltona Johna (niektóre w oryginalnych wykonaniach, inne nieźle zaśpiewane przez obsadę musicalu) i nasz wewnętrzny inżynier Mamoń fika koziołki ze szczęścia. Można więc powiedzieć, że w tej kategorii „Sing” pokonał „La La Land” ciosami poniżej pasa, że to nie była uczciwa konfrontacja.
No, ale to przecież show-biznes, tu wszystkie chwyty są dozwolone…

Muzyka dworska

Wiem, jestem monotematyczny, ale naprawdę, nie zdzierżyłem… Oto 30 grudnia w Kongresowej premierę będzie miała rock-opera „Krzyżacy”. Artur Gadowski z Iry będzie Władysławem Jagiełłą, Maciej Balcar z Dżemu wcieli się w Juranda ze Spychowa, a Paweł Kukiz gra Konrada von Jungingena (był Wielkim Mistrzem przed Ulrichem i nie dożył Grunwaldu, więc nie bardzo wiem, co w tym towarzystwie robi – no, chyba że jak Obi-Wan w „Imperium kontratakuje”, będzie swoim pobratymcom doradzał z zaświatów). Muzykę do tego instant classica napisał niejaki Hadrian Filip Tabęcki, postać bliżej mi nieznana, ale – wnioskuję ze strony internetowej – płodna i wszechstronna, jak z rękawa sypiąca oratoriami, misteriami, sonatami i fugami, o soundtrackach i zwykłych piosenkach nie wspominając. Taka rock-opera to dla niego pewnie jak splunąć… Ani słowa więcej, muszę to zobaczyć, wtedy na pewno wrócę do tematu. Ale tak czy owak, zbudowanym nagłą eksplozją patriotyzmu polskich rockmanów.

Dobrze, że wyrobili się z tymi „Krzyżakami” przed Sylwestrem, bo wiadomo, w nowym roku mamy nowe rocznice i odpowiedni urzędnicy przystawiać będą pieczątki pod nowymi, zapierającymi dech w piersi projektami. Już w lutym, na deskach szczecińskiego Teatru Lalek Pleciuga, będzie miała miejsce premiera śpiewanego spektaklu „Miłosz Ci wszystko wybaczy” z udziałem m.in. Tymona, Stanisława Soyki i Gaby Kulki. Jest Rok Miłosza, jest robota. Swoją drogą, ujmuje mnie – pewnie niezamierzona – ironia tytułu tej śpiewogry i ciekaw jestem, co przyniosą kolejne miesiące. Może musical inspirowany „Zniewolonym umysłem”? Albo teleturniej „Kocham cię Ziemio Ulro”?

Mam nadzieję, że rok 2012 będzie rokiem jakiegoś rzeźbiarza. Albo że będzie koniec świata.

Taniec z nożami

Lubię musicale. Taka moja guilty pleasure. Ale te oryginalne, które z Broadwayu trafiły do Hollywoodu, jak „Hair” czy „West Side Story”, nie te dzisiejsze, klecone na siłę z wcześniej istniejących piosenek gwiazd pop. Oczywiście, rozumiem, że przeżywający renesans popularności musical rozpaczliwie szuka historii, które dałoby się zatańczyć i wyśpiewać, ale już ciekawsze wydają mi się adaptacje hitów kinowych i książkowych, od których aż się roi w teatrach Broadwayu i West Endu. Od klasycznych wyciskaczy łez w postaci „Przeminęło z wiatrem” i „Casablanki”, przez ponoć najdroższą produkcję musicalową w historii, czyli „Władcę pierścieni”. Od biedy jestem sobie w stanie wyobrazić śpiewane i tupane wydanie pythonowskiego „Świętego Graala”, ale już boję się zgadywać, czym kuszą musicalowe „Gwiezdne wojny” – solowymi partiami wokalnymi Chewbaki i wycinającym hołubce R2-D2? Tak czy owak, chciałbym to zobaczyć i jeśli muzyka nie byłaby bardzo zła, jestem pewien, że dobrze bym się bawił…

Zupełnie nową jakość zamierzają natomiast zaproponować tęgie głowy, pracujące właśnie nad broadwayowską adaptacją „American Psycho”, powieści Breta Eastona Ellisa o finansiście z Wall Street, człeku majętnym, eleganckim i kulturalnym, który po godzinach jest seryjnym mordercą. Skusiły ich ponoć szczegółowe opisy upodobań muzycznych głównego bohatera, więc historię, która w 1991 roku swą brutalnością i dosłownością zaszokowała Amerykę, już niedługo będzie sobie można sobie zanucić albo wyklaskać. Patroszenie naćpanej prostytutki w rytmie przebojów Phila Collinsa albo Huey Lewisa And The News? Przednia zabawa…

Mam nadzieję, że musicalowi macherzy nie osiądą na laurach i wezmą się za inne ważne dzieła literatury współczesnej. W kolejce czekają „Łaskawe” Jonathana Littella, czyli doprawione szczyptą kazirodztwa wspomnienia esesmana, świadka i aktywnego uczestnika najokrutniejszych epizodów II wojny światowej. Albo „Hańba” noblisty Coetzee – scena potrójnego gwałtu to prawdziwe pole do popisu dla zdolnego choreografa. „Platforma” Houellebecqa jest warta grzechu ze względu na wystrzałowy finał. Mam też nadzieję, że ktoś w końcu sięgnie do leżącej odłogiem klasyki. Wyobraźcie sobie, jaki potencjał tkwi w scenach zbiorowych takiego „Archipelagu Gułag”!