Dlaczego 9.09.09 to ważna data? Po pierwsze dlatego, że jak odwrócisz te cyferki do góry kołami, otrzymasz trzy szóstki, a więc Liczbę Bestii. Pojawienie się Szatana maszerującego na rękach po tym łez padole mogło wam jednak umknąć, bo działy się dzisiaj rzeczy o wiele bardziej doniosłe – światowa premiera długo oczekiwanych, zremasterowanych wersji 14 kanonicznych płyt The Beatles oraz gry „The Beatles: Rock Band”. Alleluja! Cały dzień paraduję więc w bluzie Bitli, jak święto to święto…
Remasterów jeszcze nie słuchałem, w grę też nie grałem, bo jestem na wakacjach, a tu w górach nie ma sklepów muzycznych. Na promocyjne egzemplarze tym razem nie można było liczyć, bo wydawca strzegł swych skarbów jak oka w głowie. Myślałem, że chodzi o względy bezpieczeństwa, że bossowie od fonografii boją się, iż taki Szubrycht zaraz wrzuci podrasowanego „Revolvera” na rapidszera i cały misterny plan rozpętania Beatlemanii 2.0 legnie w gruzach. Ale okazuje się, że nie, że w ogóle nie zasłużyliśmy. Nawet teraz, po premierze, na promocję w Polsce nie będzie ponoć ani sztuki. Jeśli chcemy boks obejrzeć, obwąchać i odsłuchać, życzliwy wydawca może go nam wypożyczyć… Dobre. Jak w branży motoryzacyjnej – jazda próbna. Choć w sumie nie dziwię się zbytnio. Po co mają rozdawać, skoro dziennikarze muzyczni boksy Beatlesów i tak zapewne kupią. Ale moje jest moralne zwycięstwo: Nie zaliczę się wam do wyniku sprzedaży, bo w płyty zaopatruję się w Amazonie 😉
A jeśli okaże się, że ochy i achy, które zawarłem w tekście w „Machinie” były na wyrost, obiecuję, że wszystko tu, na tym blogu, odszczekam 🙂
Oczywiście, remastery Beatlesów to dla mnie priorytet, ale mam przeczucie, że tak w ogóle, dla ludzkości, ważniejsza jest gra. Sam nie gram od wielu lat. Nie dlatego, że nie lubię, ale dlatego, że jestem obrzydliwym nałogowcem. Wsiąkam bez pamięci i bez sensu. Kiedy przeszedłem „Quake 2” z wszystkimi dostępnymi nakładkami i podliczyłem, ile czasu przy tym spędziłem, natychmiast wykasowałem z twardziela wszystko, łącznie z pasjansem i od tamtej pory trzymam się od gier z daleka. Ale z „The Beatles: Rock Band” chciałbym się zmierzyć, nie powiem. Zajawki, które można znaleźć na YT wyglądają po prostu fantastycznie.
W ogóle, tyle się u nas (na tym blogu też) dyskutuje o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia: zwolennicy empetrójek naparzają się z wyznawcami cedeków, raz na jakiś czas spotykając się na neutralnej ziemi wielbicieli streamingów. Jakoś umyka nam temat gier wideo, które są przecież doskonałym medium do popularyzacji i dystrybucji muzyki. Do jej promocji być może też, co testują właśnie organizatorzy festiwalu Sacrum Profanum (mam szukać muzyki w wirtualnym Krakowie) i Sidney Polak (z którym mam jeździć jakimś skuterem), ale zupełnie mnie to nie bierze. Pewnie jestem poza targetem.
Do niedawna nie zdawałem sobie też sprawy z tego, że oryginalne ścieżki dźwiękowe z gier mogą mieć fanów nie mniej oddanych, niż promowana przez radio pieśniarka ze Skandynawii czy uwielbiany przez gazetę bard zza Oceanu. Okazuje się, że pod szyldem Video Games Live przyjeżdżają do nas w listopadzie jacyś dziwni, ponoć światowej sławy, ludzie, którzy w dużych salach, przy pomocy orkiestry symfonicznej, tłumu śpiewaków, tancerzy i – uwaga! – graczy on-line prezentować będą niezapomniane melodie z tak kultowych tytułów jak „Tetris” (to nawet ja znam), „Warcraft”, „Diablo”, „Call of Duty” czy „Super Mario Bros”. Nie umiem sobie takiego koncertu wyobrazić, więc… trzeba się będzie wybrać. Kto wie, może stąd właśnie idzie nowe?
Albo to Bigda idzie. Na dwoje babka wróżyła.