Wielki mały świat

Niesamowite jest to, że jeszcze niedawno trzeba było się najeździć po Berlinach, Wiedniach i Londynach, żeby zobaczyć ulubionych piosenkarzy lub odkryć coś nowego. Dzisiaj wszystko za rogiem, na wyciągnięcie ręki. Jednego wieczoru w Krakowie grają Mount Eerie, Jerusalem In My Heart, Kadavar, The World plus cały zastęp polskich artystów – i to wszystko nie na jakimś festiwalu, ale w klubach, każdy sobie. Jak żyć? Wybrałem Mount Eerie i Jerusalem In My Heart, choć ci, co podróżowali innym szlakiem, też chyba nie narzekali.

No więc Mount Eerie, z płytą „A Crow Looked at Me”. Trochę bałem się tego koncertu. Zarówno tego, co zobaczę/usłyszę, jak i reakcji publiczności. Zacznę od publiczności, bo ta stanęła (czy tam usiadła, whatever) na wysokości zadania. Nie dość, że sala wypełniona była do ostatniego miejsca, to jeszcze wszyscy słuchali w absolutnej ciszy i skupieniu. Żadnych teatralnych szeptów, gadania przez telefon, nawet zdjęcia robili rzadko i nieśmiało. Tylko brawa pomiędzy utworami… Ja nie byłem w stanie, ale rozumiem tych, co klaskali, choć ten aplauz zestawiony z treścią piosenek brzmiał cokolwiek osobliwie. Phil zresztą zwrócił na to uwagę, ale poprosił, by nie przestawać. To miłe, ale ja wciąż nie mogłem…

„A Crow Looked at Me” – jeśli ktoś nie wie – nie tyle jest płytą z muzyką, co żałobnym lamentem, który wydał z siebie Phil Elverum po śmierci żony Geneviève. Te piosenki są jak zdjęcia zrobione w domu dotkniętym tragedią, takie które zdobywają wyróżnienia na World Press Photo. Realistyczne, intymne, bez retuszu. Silne ludzkim dramatem, emocją, nie wymyślnym konceptem autora. Forma dąży w nich do zera, bo – jak śpiewa Phil w otwierającym album „Real Death” – it’s not for singing about / It’s not for making into art. A jednak to zrobił. Śpiewa, bo jakoś musi sobie z tym wszystkim poradzić, a pewnie nie umie inaczej. Nie dziwię się nawet tym, których ta płyta odrzuciła – bo zbyt dosłowna, zbyt naga – ale koncert potwierdził coś, co już wcześniej przeczuwałem: to jest wybitny materiał. To jest jak „Treny” czy „Requiem ludowe”, rzecz uniwersalna. Ten ból, strach, ten absurd śmierci wszyscy potrafią zrozumieć, bo to jedyne doświadczenie wspólne absolutnie całemu gatunkowi ludzkiemu. Memento mori.

No więc koncert. Trwał nie dłużej niż godzinę, a oprócz utworów z „A Crow Looked at Me” Phil zaprezentował kilka nowych numerów. Temat ten sam, choć opowieści dłuższe, zawierające zarówno wspomnienia szczęśliwych chwil u boku żony, jak i usilnych prób dalszego życia. Piekielnie trudnych. Bo jak zimą po raz pierwszy zamknąć okno w jej pokoju, skoro może coś, może duch, mogłoby przez to okno chcieć wlecieć? Jak znieść chwilę, w której córka słucha płyty nagranej przez Geneviève i w skupieniu wpatruje się w głośnik, próbując przypomnieć sobie, jak mama wyglądała? Co zrobić, kiedy w ogrodzie, w miejscu gdzie wiele miesięcy wcześniej rozsypane zostały prochy zmarłej, natykasz się na maleńką kosteczkę – może to kawałek palca, którym cię dotykała?

To światło po koncercie, gwar i Phil samodzielnie sprzedający płyty, z takim jakimś przepraszającym uśmiechem… Zbiło mnie to z pantałyku. Chciałem mu coś powiedzieć, ale zapomniałem co, bo ktoś mnie popychał, ktoś to wszystko filmował. Kupiłem więc płytę, uścisnąłem Philowi rękę, wydusiłem z siebie „Thank you” – i poszedłem.
Ale dzisiaj przypomniałem sobie, co chciałem powiedzieć: że nawet nie wyobrażam sobie, jak boli, ale jeśli przez te 13 lat kochał kogoś tak bardzo, jak o tym śpiewa i sam tak bardzo był kochany, to… jest szczęściarzem.

Po Mount Eerie godzina przerwy na ochłonięcie i czas na Jerusalem In My Heart w betonowym schronie salki koncertowej klubu Re. Trudno mi było w to wejść po tym, jak Elverum przejechał mnie emocjonalnym walcem, ale to świetna muzyka – jak ktoś kochał w latach 80. Dead Can Dance (kochałem), a ostatnich 30 lat nie spędził pod mokrym kamieniem (mam nadzieję, że nie spędziłem), to Jerusalem, elegancko psujące nostalgiczną, egzotyczną cepeliadę szumami i przesterami, musi mu się podobać.
Muzykę uzupełniają – a właściwie są integralną częścią audiowizualnego projektu Jerusalem In My Heart – sugestywne wizualizacje. Żadne tam fraktale z komputera, ale preparowana taśma filmowa, z którą pan Coderre uwija się za projektorem. Szum projektora z kolei w tak małym pomieszczeniu jak Re skutecznie sklejał się z muzykę, co jednak nie przeszkadzało, ale było jej nieoczekiwanym lecz interesującym uzupełnieniem.

Jerusalem In My Heart mogliby wystąpić tydzień temu w Katowicach, na Womex. Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby takie, bardziej eksperymentalne składy, zastąpiły tam część przyjaznych radiu, popfolkowych historii. I to właściwie jedyne zastrzeżenie do tej imprezy… Po raz pierwszy byłem na Targach Muzyki Świata, ale bardzo chciałbym, żeby to nie był raz ostatni, bo to było słuszne i dobre. Część targowa na bogato, co szczególnie budujące w rzekomo kryzysowych dla muzyki czasach. Jasne, muzyka źródeł ma najczęściej wsparcie instytucjonalne, więc nawet reprezentanci odległych i egzotycznych krajów mogli się pokazać w Katowicach, ale fajnie jest odkryć, że tak wielu ludzi widzi w tym sens. Krążyłem więc pomiędzy stoiskami, zbierałem płyty (nawiozłem ich ze 40, trwa przesłuchiwanie), czasem z kimś chwilę pogawędziłem, czasem dałem się poczęstować regionalnym przysmakiem lub napojem. Żyć nie umierać.

A wieczorami koncerty i życie towarzyskie na pełnej. Grały trzy sale: Spodek, centrum kongresowe i NOSPR. Grało też do rana Królestwo na rondzie, opanowane przez etnodidżejów. Katowice są świetnie przygotowane do takich imprez – mają i infrastrukturę, i ludzi, którzy wiedzą, którą stroną kaczka wodę pije. I strategię na lata – to naprawdę jest Miasto Muzyki, nie że taki ładny promocyjny slogan.

A co tam na tych scenach Womexu wypatrzyłem? Alireza Ghorbani z Iranu to wielki śpiewak. 47Soul czyli Palestyńczycy z Wielkiej Brytanii – ale to petarda! Victoria Hanna, czyli coś, co w programie nazwano kabalistycznym rapem, a w istocie było… cholera, nie wiem, może kabalistycznym rapem? 😉 W każdym razie było to fascynujące i oryginalne. Zespół Night z Nepalu, z wciągającą, choć leniwie płynącą muzyką, wykorzystującą osobliwe instrumentarium. Świetnie spisała się też polska reprezentacja. Hańby! nigdy wcześniej lepiej nie widziałem i nie słyszałem, chociaż koncert akurat tego składu w sali zasiadanej nie był dobrym pomysłem. Przy tej muzyce powinno się gotować pod sceną, a nie żebym ja nie mógł nóżką tupnąć, bo boję się, czy przypadkiem nie kopię fotela pani siedzącej przede mną. Przed podobnym wyzwaniem stanęła kapela Wowakin, chociaż jak zaczęli wywijać ognistego mazurka, to jakaś para nie wytrzymała, potem kolejna i jeszcze jedna… i nagle w tej absolutnie nieprzystosowanej do tańca sali NOSPRu wirowało sześć, może siedem par, żywych przykładów triumfu ducha nad materią.

Straciłem, więc jestem

Nadrabiając oscarowe zaległości, wreszcie obejrzałem „Manchester by the Sea”. Ze ściśniętym gardłem, oczywiście, nie da się inaczej. Bez wchodzenia w szczegóły – film jest o winie i oczekiwaniu na karę, która nie nadchodzi. Kara – jaki to piękny pomysł, jaki litościwy. Wystarczy schylić kark, przyjąć bolesne razy, przełknąć łzy, a potem można wstać nowym człowiekiem i zacząć wszystko od nowa. Bo bez kary nijak się nie da, nie będzie odkupienia.

Lee, główny bohater „Manchester by the Sea” – czy Casey Affleck zasłużył na tego Oscara? A czy morze jest mokre? – to twardy chłopak. Nie prosi o łaskę, nie próbuje odbudować sobie życia, które – przypadkowo, ale jednak własnoręcznie – zrujnował. A raczej próbuje, ale nie dla siebie, lecz odpowiadając na wyzwanie losu, w ramach poczucia obowiązku wobec tych, których kocha. Miałem nie spoilować, więc nie powiem, czy mu się udaje, ale chyba nie zgrzeszę zdradzając, że „Manchester by the Sea” to nie kino familijne z obowiązkowym happy endem, że tu nie ma łatwych, jednoznacznych rozwiązań. Samo życie.

Przyznaję, wychodząc z kina zastanawiałem się, dlaczego Oscara w kategorii Najlepszy film dostał „Moonlight”, a nie „Manchester by the Sea” właśnie. Jeśli abstrahować od tematyki i rzecz sprowadzić do formy, do wykorzystania języka filmowego, to „Moonlight” chyba rzeczywiście jest ciekawszy, śmielszy, mniej akademicki. Z drugiej strony – ta ascetyczna forma „Manchester by the Sea” idealnie pasuje do treści. Kiedy obcujemy z tragedią tak wielką, kiedy wali się świat, nie czas na karkołomne fikołki montażu, gry kolorów czy efektowne, futurystyczne biciwo na ścieżce dźwiękowej. Swoją drogą, Lesley Barber (z niewielką pomocą Händla) doskonale to wyczuł, proponując muzykę bardzo klasyczną, może nieco melodramatyczną, ale przy tym po prostu piękną. Idealnie wpisującą się w sielskie i surowe zarazem, zimowe krajobrazy wybrzeża Nowej Anglii.

Decyzja Akademii wydaje mi się więc iście salomonowa. Niech już będzie, że „Moonlight” jest filmem formalnie lepszym, ale historia opowiedziana w „Manchester by the Sea” jest po prostu bardziej uniwersalna. Niezależnie od czasu, miejsca, koloru skóry, orientacji seksualnej i poglądów, każdy z nas może podzielić los Lee – choć, oczywiście, najgorszemu wrogowi nie życzę. A więc Oscar za scenariusz, za tę opowieść o nas wszystkich, jest jak najbardziej uzasadniony.

Nie wiem, czy Kenneth Lonergan, autor scenariusza i reżyser filmu, inspirował się własnymi doświadczeniami, historią z sąsiedztwa, Księgą Hioba czy mitami greckimi – w każdym razie „Manchester by the Sea” nie jest o nim. Głównym bohaterem jest Lee Chandler, ponury dozorca z Quincy w stanie Massachusetts. Everyman (a więc łatwo się z nim utożsamiać), ale jednak postać fikcyjna, zmyślona. Nawet ocierając łzy na „Manchester by the Sea” mamy świadomość umowności tego, co widzimy. To na szczęście tylko kino, iluzja, sen-mara. Za chwilę jakoś to się skończy, pójdą napisy, zapalą się światła. Wyjdziemy na słońce i wiatr, do swojego życia.

A gdyby to wszystko była prawda? Gdyby to był dokument? Gdyby Lee na naszych oczach naprawdę rozpadał się na kawałki? Wypadałoby na to patrzeć, nawet gdyby sam zainteresowany – może chwilowo otępiony bólem, może w świeżej żałobie nie do końca poczytalny – zezwolił?

Trudno nie zadawać sobie tych pytań, słuchając „A Crow Looked at Me”, najnowszej płyty Mount Eerie. Albumu, który dokumentuje chorobę i niedawną śmierć Geneviève Gosselin, żony Phila Elveruma. Płyty, której słuchanie jest tak trudnym doświadczeniem, że… właściwie nie polecam.

Śmierć jest prawdziwa / Ktoś jest, a potem go nie ma / Nie powinno się o tym śpiewać / Nie powinno się z tego robić sztuki – tak zaczyna tę opowieść Phil, w utworze zatytułowanym „Real Death”. A więc sam twierdzi, że się nie da, a już na pewno nie powinno, ale jednak kontynuuje. Śpiewa. Gra. Układa słowa w teksty piosenek, choć „słowa zawodzą”. Dlatego – znowu – formalnie jest to tak proste, jak tylko możliwe. Gitara akustyczna, czasem jakiś prymitywny, stukający głucho rytm i oczywiście głos. A właściwie półgłos, bo przecież nie można śpiewać pełną piersią, kiedy nie da się oddychać.

Teksty są równie proste, bo przecież poezja w takiej sytuacji jest „dumb” – albo niema, albo głupia, a najpewniej jedno i drugie. Phil po prostu wyrzuca z siebie pojedyncze sceny i myśli, nie rozwodzi się nad nimi, nie analizuje, nie interpretuje, nie dorabia filozofii. Jest bardzo brutalny, zawstydzająco bezpośredni. Brzdęka sobie na gitarze i półgłosem śpiewa: Nasza córka ma półtora roku / Ty nie żyjesz od 11 dni… Wspomina, jak się poznali, opisuje postępującą chorobę żony (W styczniu jeszcze żyłaś / Ale chemioterapia cię zdewastowała, zmieniła twoją porcelanę w coś innego / Coś żółtego i zjebanego), opowiada o tym, jak listonosz przyniósł paczkę, już po śmierci Geneviève i okazało się, że to szkolny tornister dla córki, prezent zamówiony ze świadomością, że przyda się w czasie, którego obdarowująca już nie doczeka. Jest też obrazek z rozsypywania prochów, w miejscu gdzie mieli razem budować dom: Przyniosłem z domu fotel / By zostawić go na tym wzgórzu / Ustawiony na północny zachód / Wysypałem na niego twoje prochy / Chyba po to, żebyś mogła obserwować zachód słońca / Ale prawda jest taka, że nie myślę, że jesteś tym prochem.


I jaki z tego wszystkiego płynie morał? Czego dowiadujemy się o życiu i śmierci z „A Crow Looked at Me”? Czego o sobie? Niczego. Wobec miłości i śmierci jesteśmy bezbronni, na to nie da się przygotować. Nawet przez sztukę. Nie chcę się niczego z tego nauczyć. Kocham cię – zwraca się Elverum do żony, a ja nie po raz pierwszy i nie ostatni czuję, że nie powinienem być tego świadkiem, że to ich prywatna sprawa.

Ale na tej skrajnie osobistej płycie – może przypadkiem, może świadomie, z artystami nigdy nie wiadomo – Phil formułuje też uniwersalną i arcyprawdziwą definicję człowieczeństwa, które wzrasta na sprzeciwie wobec naturalnej kolei rzeczy. Na buncie przeciwko bądź co bądź prawdziwej konstatacji, że tak już musi być.

Odrzucam naturę. Nie zgadzam się.