Metamuzyka 5: – Mamo, mam nowego przyjaciela. – A co z Ludwigiem?

Kiedy rockmani przypominają sobie o poważce, najczęściej zaszczyt ten spotyka Ludwiga van Beethovena. Nie chodzi tylko o dźwięki, choć i te mają wzięcie (solówka z „Metal Heart” Acceptu, cytująca „Dla Elizy”, czy motyw losu z Piątej, trawestowany do znudzenia przez wszystkich i wszędzie), ale o samą postać. No, ale zacznijmy od początku…

„Roll Over Beethoven”. Jest 1956 rok i Chuck Berry (swoją drogą, już wówczas nie gówniarz, miał trzy dychy na karku) wydaje singel z piosenką o tym, że złapał „rockowe zapalenie płuc” i „rollowy artretyzm”, więc uprzejmie prosi Ludwiga, żeby spadał i przy okazji zabrał ze sobą Czajkowskiego. Tekst to ponoć inspirowany życiem – Lucy, siostra Berry’ego, ćwiczyła godzinami na fortepianie jakieś kawałki Beethovena i bardzo tym denerwowała swojego rezolutnego braciszka, który chciał grać rock’n’rolla.

„Roll Over Beethoven” to rockowy fundament. Doczekał się nie tylko niezliczonej ilości coverów (najsłynniejsze to Beatlesi i Electric Light Orchestra, choć zdarzyło się też Stonesom czy Iron Maiden), ale też sam stał się pożywką dla metamuzycznych nawiązań. Na przykład tytuł „Bend Over Beethoven” znajdziecie na płytach Wizzard, Feederz oraz !!! – i są to trzy różne piosenki! W pierwszym przypadku mamy do czynienia z rockowym instrumentalem, bardzo wyraźnie osadzonym w swoim czasie, czyli w pierwszej połowie lat 70. (nawiasem mówiąc, to numer skomponowany przez uciekiniera z ELO), w drugim z rasowym punkowym ciosem, a w trzecim z parkietowym indie rockiem. Nie bardzo wiem, czego chcą od niemieckiego kompozytora muzycy norweskiej grupy Ungdomskulen, bo tekst „Sleep Over Beethoven” to dość mętna historia, ale muzyka nienajgorsza: drapieżny prog rock, raczej nawiązujący do King Crimson niż Genesis. Niestety, wokal jakoś mnie nie przekonuje.

Tylko „Speed Over Beethoven” niejakiej Rose omijajcie szerokim łukiem, bo to syf nieprawdopodobny. Disco polo w wersji hardcore, coś jak „Pyza na polskich dróżkach” dostosowana do estetyki japońskich kreskówek – pochodzi zresztą z gry komputerowej „Dance Dance Revolution Extreme”, utrzymanej w konwencji anime. Warto tylko zwrócić uwagę, że nie samym Beethovenem autorzy tej pieśni sobie gębę wycierają, ale i od Bitli coś zwędzili. „While my piano gently weeps”? Słowa „gently” i „weeps” w zestawieniu z tą rąbanką to jakaś groteska.

Chuck Berry walił w Beethovena, jako w modelowego przedstawiciela starego porządku, który ma zrobić miejsce, bo idzie nowe. Ale już 30 lat później kompozytor nieoczekiwanie zyskał na wartości i został pupilkiem rockmanów. Choć „Beethoven (I Love to Listen to)” Eurythmics to nie „I like Chopin”, trudno dosłownie odczytywać ten tytuł. Szczególnie w kontekście takiego klipu:

Hołdem dla Ludwiga za cholerę nie chce też być „Beethoven” Alphaville (to z ich comebackowego albumu „Prostitute”, z 1994 roku). Jak wytłumaczyć fakt, że jego nazwisko znalazło się w tytule piosenki o rosnących w siłę skinheadach („the boots are back”)? Może przez skojarzenie z „Mechaniczną pomarańczą”, z uwielbieniem Aleksa dla muzyki starego mistrza?

„Beethoven Was Deaf” – tę odkrywczą prawdę zawarł w tytule swojej koncertówki z 1992 roku Morrissey. Za małych Beethovenów chcą uchodzić Sparks – i rzeczywiście, płyta “Lil’ Beethoven” (19. w ich dorobku!) nie dość, że jest udana, to jeszcze nawiązuje do klasyki. Zupełnie po bandzie pojechał Serj Tankian, były wokalista System Of A Down, który jeden z numerów ze swojego solowego debiutu mianował „Pizdą Beethovena”. Co poeta miał na myśli, nie wiadomo, ale podobno chodzi w „Beethoven’s Cunt” chodzi o jego – w sensie Serja, nie Ludwiga – byłą dziewczynę. Nie wiem skąd to wiadomo, bo w tekście niewiele jest o kobietach, są za to złamane serca, zegary, oceany oraz głodny aligator. Najpewniej forfiter.

Hołdem pełną gębą jest wydany w 2000 roku album “Beethoven’s Last Night”, amerykańskiej grupy Trans-Siberian Orchestra. To iście filmowy koncept, opowiadający o ostatniej nocy kompozytora – Mefistofeles przyszedł po jego duszę, ale kompozytor próbuje wykiwać draba. Niestety, ciężko się tego słucha, no chyba, że gustujecie w niemiłosiernie patetycznych rock-operach. Ale takich, przy których dajmy na to „The Wall” to symbol braku napinki 😉

Moje ulubione nawiązanie do Beethovena zostawiłem sobie oczywiście na koniec. Numer „Ali in the Jungle” The Hours ma dla mnie moc zasypywania nawet największych dołów – i z taką zresztą intencją został napisany: Nie chodzi o to, jak zaczynasz, ale jak kończysz / Nie chodzi o to, skąd się wziąłeś, ale dokąd zmierzasz / Każdy obrywa w łeb – jak szybko się po tym podniesiesz?
The Hours wyskoczyli oczywiście z kilku pozytywnych przykładów – na przykład Mohammad Ali spotyka się tu z Nelsonem Mandelą oraz Helen Keller, głuchoniewidomą pisarką. Mamy też parę życzliwych słów poświęconych kompozytorowi: Ludwig Van, how I loved that man, well the guy went deaf and didn’t give a fuck.
A więc, panie i panowie, głowa do góry! Nawet kiedy jest bardzo źle, pamiętajcie, że ktoś gdzieś ma jeszcze gorzej i… doesn’t give a fuck.

Ona temu winna..

Sezon letnich festiwali uważam za zamknięty. Choć oczywiście ostrzę sobie zęby na Sacrum Profanum, gdzie zamierzam zobaczyć najwięcej jak się da (Aphex Twina reklamować nie muszę, ale kto przegapi szokujący show Cunninghama ten kiep – bo to za chwilę będzie zakazane ;-)) i zarazem żałuję, że nie mogę być w tym samym czasie w stolicy na Skrzyżowaniu Kultur i w Łodzi na Soundedit. To nie koniec mocnych jesiennych wrażeń, by wspomnieć tylko Unsound (Sunn O))) i Biosphere – aua!), Free Form Festival, czy Ars Cameralis, którego organizatorzy jak Filip z konopi wyskoczyli z rewelacyjnym line-upem, w skład którego wchodzą m.in. Yo La Tengo (nowa płyta – „Popular Songs” – przepyszna!), Micah P. Hinson, Ramallah Underground, Grizzly Bear, Andrew Bird i… David Lynch (nie mam pojęcia w jakiej roli).
Dzieje się więc, oj dzieje, ale nie da się ukryć, że lato minęło. Poniżej więc zupełnie subiektywna, nieprzemyślana i nieostateczna lista

Dziesięciu Najmocniejszych Festiwalowych Momentów „Lato 2009”

1. Po kilkuminutowym, niepokojącym wstępie (wokalista chodził ludziom po głowach, zanim zabrzmiała jakakolwiek nutka) głośniki plunęły kyussowskim riffem, bębniarz ruszył z kopyta, wokalista rozpoczął swój lament. Zaczął się koncert Monotonix. Zakotłowało się, tłum zafalował niespokojnie, chmura piasku buchnęła w górę. Bramkarze zrobili dziwne miny. A mnie opanowało bezcenne uczucie, będące połączeniem euforii, ulgi (że jednak się udało) i lęku (że zaraz ten chaos wymknie się spod kontroli i skończę w więzieniu). To był bardzo rockandrollowy moment. Piękny 🙂

2. James do festiwalu Coke Live pasowali jak kwiatek do kożucha, ale cóż to ma za znaczenie, skoro dali jeden z najpiękniejszych koncertów sezonu? Kiedy grali „Sometimes” (…when I look deep in your eyes, I swear I can see your soul) miałem łzy w oczach.

BTW, Redaktor-Którego-Nazwiska-Nie-Wymienię-Ale-Przecież-Wiecie opowiadał potem z przejęciem, jak „ten transseksualista grający na trąbce ocierał się o Jamesa”. Łyżkami go można jeść. Za to zasłyszanej tego samego dnia anegdoty, której głównymi bohaterami są „Sometimes” i Robert Gawliński nie mogę powtórzyć, choć przednia…

3. Jestem rozdarty, niczym sosna z „Doktora Judyma”. Na jednej scenie dopiero się rozkręca Madness (jestem zachwycony, tym bardziej, że w nowych aranżach starych hitów więcej jest swingu, niż ska), a na drugą, bardzo odległą, już wchodzą Faith No More. Wybrałem Faith No More, popędziłem tam na złamanie karku, żeby nie uronić ani minutki i… teraz żałuję. Ale wiem, że gdybym zdecydował się zostać do końca występu Angoli, też bym żałował. Oby więcej takich powodów do rozpaczy.

4. Morrissey gra na bis „First of The Gang to Die”, a ja śpiewam, śmieję się i płaczę jednocześnie. Taki ze mnie wrażliwiec. Ale pół Stodoły ma to samo.

5. Jest noc. Ja idę po bruku duszy swej, a Animal Collective produkują się na jarocińskiej scenie. Jeden z najważniejszych zespołów XXI wieku gra dla garstki oddanych fanów (przetrwali deszcz, chłód i Kazika Na Żywo!) i niestety trochę liczniejszej gromadki osobników zbyt najebanych, by trafić do namiotu. Amerykanie przygotowali naprawdę intrygujący show, ale co z tego, skoro co cichsze momenty, tudzież zapowiedzi utworów zagłuszał bełkotliwy śpiew: „Ona temu winna, ona temu winna, pocałować go powinna…” Surrealistyczne doświadczenie.

6. Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa, albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

7. Zestaw perkusyjny, którym nie wzgardziłby Dave Lombardo, za stołem DJ, przed nami Lupe Fiasco. Żadnych efektów specjalnych, kostiumów, wizualizacji. Bez nadętych tyrad pomiędzy numerami. Ale jaki koncert, uch! Świetne podkłady, doskonała dynamika i mistrzowski flow rapera z Chicago. Znakomite. Dobre wrażenie pogłębiła krótka rozmowa, którą miałem okazję przeprowadzić z Lupe po koncercie. Sympatyczny, bystry i bardzo skromny facet. Choć oczywiście zna swoją wartość. Tego samego wieczoru, na tej samej scenie, pojawił się 50 Cent ze swoją ekipą. Jaka piękna ilustracja różnicy pomiędzy treścią a formą!

8. Lubię płytę, ale takiej masakry się nie spodziewałem. Pierwszy dzień Open’era, Łąki Łan zamykają scenę w namiocie. Robią to przez dwie godziny z okładem, pozostawiając Waszego Sługę Uniżonego w stanie bliskim agonii (przez jakiś czas podskakiwałem, nie dało się ustać spokojnie), zaś małżonkę moją w euforii. Niby wiedziałem, że ci panowie to miotacze, ale tak czy owak, na żywo imponują sprawnością techniczną, wszechstronnością, zaangażowaniem, humorem i – jasna sprawa – kostiumami. Niezły lot.

9. To nie był jakiś wybitny koncert. Słońce dopiero zachodziło, dźwięk nie bardzo się zgadzał, a publiczność NA PEWNO nie przyszła na Manic Street Preachers. Ale gdyby to był lepszy koncert, pewnie wymieniłbym go na pierwszym miejscu, tak bardzo robi mi ten zespół. Nowa płyta również.

10. Myślałem, że Hali Wisły nie da się nagłośnić, ale wiking, który kręcił gałkami dla Meshuggah wykazał, że jestem dupa nie znawca. Z czego bardzo się cieszę, bo zostać przejechanym, poćwiartowanym i rozwałkowanym przez Szwedów to przeuroczy sposób na spędzenie wieczoru. Wybitny zespół, który bardzo wyraźnie wskazał innym gwiazdom Knock Out Festival (no, może poza The Dillinger Escape Plan), że ich miejsce jest w skansenie. Szkoda tylko, że naśladowców mają zwykle nieudolnych, ale to już zupełnie inna historia…

A jak tam wspomnienia sezonu u Państwa? Tylko proszę się nie skupiać nadmiernie na Radiohead, bo z zazdrości będę kasował. 😉

Nothing’s Shocking

Jestem świeżo po koncercie Jane’s Addiction i rozmowie z Perrym Farrellem. Bardzo ujmujący, przemiły człowiek, a na scenie zwierz. Wężowe ruchy, zabawne figury taneczne, rockowa ekspresja i oczywiście charakterystyczny, wysoki głos. Wyśmienity, klimatyczny koncert. Frekwencja niska, ale za to ani jednej przypadkowej osoby – warto było tłuc się do Poznania, choć trwająca już tydzień koncertowa pielgrzymka (najpierw Open’er, wczoraj Morrissey) już trochę daje mi się we znaki. Starość nie radość.

A właśnie, miało być o Open’erze (tu relacja – jak wyczytacie w komentarzach, skandalicznie niekompetentna i stronnicza ;-)). Miałem dość dzikich tłumów, kilometrów nastukanych każdego dnia (ciekawe, czy na Open’era można wnieść rower?!) i setek dżentelmenów szczających tam, gdzie stoją, ale warto było. Znakomite koncerty Madness, Faith No More (pisałem niedawno w relacji z Limp Bizkit, że Durst to świetny frontman? Pieprzyć Dursta! Patton bodzy!!!), Placebo, Late Of The Pier, Łąki Łan, Gaby Kulki, Gossip (choć tego widziałem tylko kawałek, spóźniłem się niestety), Moby’ego, Peter Bjorn & Johna czy The Ting Tings zrekompensowały wszelkie niedogodności. Pendulum też miało momenty, choć jak słusznie zauważył kolega Trotzky, czasem brzmiało jak Scooter. Ale, tak po prawdzie, to ja lubię Scooter 😉 Niespecjalnie przekonały mnie za to te wszystkie nowe gwiazdy – Kings Of Leon (chociaż oni jeszcze najbardziej), Arctic Monkeys, The Kooks, Lily Allen. Może już jestem za stary? Nie wszystko też, co warto było zobaczyć, zobaczyłem. Biegałem od sceny do sceny jak ogłupiały, ale to za duży festiwal jak na jednego małego Jarka. Cóż, może przy innej okazji…
Do tego pogoda piękna, jak na zamówienie. Padało przez godzinę, na Faith No More, ale to nic jak na cztery dni festiwalu w porze deszczowej (bo chyba taką właśnie mamy?). Za to gorące przedpołudnia można było wykorzystać na plażowe ekscesy, co z entuzjazmem czyniłem, próbując – z małżonką u boku – przedrzeć się rowerkiem wodnym z Zatoki Puckiej do Szwecji.
Last but not least – smażona flądra forever!

Wczoraj Morrissey. Tu już właściwie napisałem wszystko, co mam na jego temat do powiedzenia, ale mogę się powtórzyć, co mi tam – rewelacja! Nie żebym był obiektywny. Jestem fanem i obawiam się, że nawet kiepski koncert podniósłby mi ciśnienie.

Jutro rano wreszcie powrót do Krakowa. Przez Warszawę, bo powódź zmyła torowisko pomiędzy Wrocławiem a Opolem. Wspominałem już o porze deszczowej?