Damage Inc.

To smutne, że człowiek żyje tak długo, że musiał doczekać czasów, kiedy jego idole z lat pacholęcych – którzy zostali idolami nie tylko dlatego, że grali fajne piosenki, ale też dlatego, że byli jak starsi kumple, totalnymi swojakami, fanami Venom w podartych dżinsach – dali się zżuć i strawić muzycznemu showbizowi tak bardzo, że stali się uosobieniem jego najgorszych bolączek.

Bo jak tu na przykład obronić coś takiego, jak bilet dla najbardziej vipowatego VIPa – gówno tam VIPa, dla kogoś po prostu bardzo bogatego – za ponad 10 tysięcy złotych?
Oto pełna lista wspaniałości, które można otrzymać za równowartość kwartalnej średniej krajowej (!!!) z okładem:

– jedno miejsce siedzące na Trybunie Premium w pierwszych dwóch rzędach
– wejście na arenę przez bramę ‚Through The Never’ dedykowaną dla specjalnych gości
– zakulisowe spotkanie z członkami zespołu przed koncertem
– zdjęcie grupowe ze wszystkimi uczestnikami ‚Hardwaired Experience’ oraz z członkami zespołu Metallica
– jedna setlista z autografami wszystkich członków zespołu Metallica
– możliwość skorzystania z ‚Sanitarium Rubber Room’ z dostępem do:
mini bar (dwa kupony na drinka)
obiad w bufecie ‚Spit Out The Bone’
– możliwość obejrzenia wystawy ‚Memory Remains’ składającej się z pamiątek, kostiumów scenicznych, instrumentów oraz rzeczy osobistych członków zespołu Metallica
– jeden plakat zespołu Metallica z limitowanej edycji
– jeden dowolnie wybrany Metallica t-shirt
– dostęp do prywatnej strefy merchandisingu
– obsługa personelu na miejscu
(za eskarock.pl)

Nie szanuję tego. Nie na taki seek and destroy się umawialiśmy… Oraz moja droga wyobraźnio, łaskawie nie podpowiadaj mi, jakie to rzeczy osobiste muzyków można na wystawie Memory Remains pooglądać.

Ale jeszcze trudniej jest mi przetrawić cenę biletu dla zwykłego fana, szeregowca metalowej milicji. Ten musi zapłacić 440 złotych. Za bilet na płytę. Za dwie godziny koncertu, w ścisku, na stojąco – 440 złotych.

Wątpliwości budzi też sposób dystrybucji. O ile personalizacja biletów i limit per capita uważam za znakomity pomysł, utrudniający życie koniom, to tu chyba sprawy zaszły za daleko – musisz wydać fortunę ponad rok przed imprezą (elo, Metalliko, lokalnym podwykonawcom też płacicie z góry, rok przed robotą?), ale nie masz szansy na zmianę nazwiska. Czyli jeśli komuś coś wypadnie – ślub lub pogrzeb, ważne sprawy zawodowe itp., itd. – to trudno, pół tysiaka psu w dupę. Kochasz Metallikę to cierp.

Ceny biletów na ten ich krakowski koncert (czy w ogóle – całą trasę) i sposób w jaki się to sprzedaje świadczy o tym, że nie fani są tu najważniejsi, ale pieniądz. Nie wiem, może muzycy Metalliki mają duże potrzeby, poza tym oczywiście przy nich musi się spory tłum wyżywić, ale to naprawdę można było rozegrać w bardziej cywilizowany sposób.

Można było sprzedawać bilety tylko zarejestrowanym klientom – ale dając im możliwość obrotu towarem, który do nich należy (choćby przez współpracę z TicketSwap).

Można było zorganizować koncert w większym obiekcie (większej hali w Polsce nie ma, więc musiałby to być stadion – ale przecież kilka mamy).

Nie przewidzieli popytu? Nie wierzę. Ale zakładając, że wierzę – wciąż można to przenieść na większy obiekt. Przecież scena jeszcze nie stoi, do koncertu mamy rok z okładem.

Że co? Metallica chciała być bliżej fanów, zaproponować unikalny show pod dachem, którego nie dałoby się zrealizować na stadionie czy lotnisku? Rozumiem, szanuję… w takim razie można było zrobić po kilka koncertów w jednym mieście. Tak jak robi to na przykład Dave Matthews Band i jak zrobiła to… Metallica, w Katowicach, w 1987. Wtedy dało się to wymyślić i zrealizować, a teraz się nie dało?*

Dwie, trzy sztuki pod rząd w jednym mieście oznaczałyby:
a) dwa-trzy razy więcej biletów na rynku,
b) redukcję kosztów (transport czy produkcja – wydatek ten sam, a wpływy większe)
c) …a co za tym idzie, obniżenie cen biletów.

Tylko komuś musiałoby na tym zależeć.

* okazuje się, że się dało – m.in. w Paryżu, Kolonii, Amsterdamie, Madrycie, Londynie – ale niestety, nie w Krakowie. A tam gdzie się dało i tak nie miało to wpływu na cenę 😉

Ten sthrashny thrash

Tygodnik „Wprost” dokonał sensacyjnego odkrycia: na koncercie Metalliki nie należy się spodziewać tłumu nastolatków w czarnych koszulkach i glanach, bo „większość fanów to panowie w wieku 30-50 lat, którzy (…) marynarkę od garnituru zostawią w samochodzie”, albowiem „trash metal stał się muzyką klasy średniej”.

No więc właśnie. Pomijając oryginalność tej myśli (za 10 lat „Wprost” odkryje fanów rapu, którzy nie noszą czapek z daszkiem do tyłu i workowatych, opuszczonych w kroku spodni – dziennikarskie śledztwo pewnie już ruszyło…), chciałbym zauważyć, że poświęcając cztery strony jakiemuś zjawisku warto byłoby zajrzeć do słownika – albo chociaż do google’a, to takie trudne?! – i sprawdzić ortografię. Thrash. THRASH. T-H-R-A-S-H. Ta muzyka to thrash metal, z dwoma „h”, do cholery!

Większość polskich mediów od ćwierć wieku pisze o „trash metalu”. Jakoś zakumali, że „jazz”, a nie „jezz”, i że „punk”, nie „pank”, ale z thrashem wyraźnie im nie po drodze. Rozumiem, że przez lata można było olewać niepiśmiennych gówniarzy, słuchających tej muzyki, a poważnym czytelnikom i tak było wszystko jedno czy „thrash”, czy „trash”, czy może „fuckoffanddie”, ale autorom artykułu we „Wproście” i redaktorom tegoż trochę się jednak dziwię. Naprawdę chcecie zadzierać z klasą średnią?

To jest TRASH:

A to THRASH:

To niestety nie jedyna wpadka. Z tekstu dowiecie się również, że Metallica nagrała płytę „Ride the Lighting” – chodzi o przejażdżkę na żyrandolu? Liźniecie też trochę historii. Oto jeden z bohaterów tekstu zeznaje, że w każdą niedzielę wstawał o 6.30 rano, by słuchać w radiu audycji „Metalowe tortury”, prowadzonej przez Marka Gaszyńskiego. Godne podziwu poświęcenie, ale… w niedzielne ranki była „Muzyka młodych”, na Programie Drugim PR. Trójkowe „Metalowe tortury” były w poniedziałki, po południu i prowadził je Roman Rogowiecki (a przed nim ponoć Wojciech Mann). Bohatera tekstu pamięć mogła zawieść, to naturalne, ale dziennikarze powinni to sprawdzić. Znowu: google daje prawidłową odpowiedź w kilka sekund, bo fani trash metalu z klasy średniej są sentymentalni i wypisują to wszystko na fanowskich stronach, dyskutują na forach i nie jest to jakaś wiedza tajemna.

Ja wiem, fajnie, że „Wprost” poświęcił aż tyle miejsca na tekst o metalu, w dodatku bez straszenia ludności Rogatym (choć wtręt o satanistach z Ostrołęki – palce lizać!), ale dlaczego wyszło jak zwykle?

No dobra, już nie marudzę. Prasuję marynarę, tę co to ją zostawię w samochodzie i do zobaczenia na Bemowie, na koncercie Slayera i supportów 😉

Akcja specjalna

Mamy nową świecką tradycję. Nie wystarcza już, że zespół na koncercie robi nam show za nasze pieniądze. Szczytem fanowskiej ambicji jest teraz zrobienie show dla zespołu. To chyba jakiś nowy wariant staropolskiej gościnności – skoro nie da się zaprosić Bono na niedzielny rosół, a Gahanowi postawić dużego piwa, to można przynajmniej kolektywnie zrobić na nim wrażenie spod sceny.

Jutro i pojutrze w Łodzi, na koncercie Depeche Mode (uprzedzając komentarze – tak, wyzłośliwiam się, bo nie mogłem pojechać, a bardzo chciałbym) w ściśle określonych momentach widownia będzie świecić komórkami i zapalniczkami, dmuchać balony i śpiewać a capella pieśni, których zespół sam śpiewać nie chce.
Trochę martwię się, że niedługo na koncertach nie będę mógł się zapomnieć w słuchaniu muzyki czy pogawędce ze znajomymi, bo terroryzowany przez zdyscyplinowany legion wyznawców Artysty będę musiał z zegarkiem w ręku uważać, kiedy mam wyciągnąć kolorową szmatkę, kiedy włączyć i wyłączyć komórkę, zrobić przysiad, piruet, podskoczyć, złapać się za nogę, pomachać ręką, zagwizdać, zaklaskać… Ale jako że bezpiecznie jest stanąć po stronie większości, niniejszym pozwalam sobie wyjść przed szereg i kilka kolejnych akcji specjalnych zaproponować.

Jean Michel Jarre (1.03, Spodek, Katowice)
Wymyśliłem tylko, żeby w połowie koncertu skorzystać z butli z tlenem. Ale przy tych nudach to żadna akcja specjalna, to konieczność…

Rammstein (12.03, Łódź, Arena)
Kiedy zespół zaczyna grać „Pussy”, kopulujemy radośnie, wykrzykując głośno „Ja, ja, gut, gut!”.

Katatonia (31.03-1.04, Rotunda, Kraków / Stodoła, Warszawa)
Przynosimy łóżka polowe. Zasypiamy zwinięci w pozycję embrionalną, ssąc kciuk i pochlipując z cicha.

Mono (1-2.04, Centralny Basen Artystyczny, Warszawa / Blue Note, Poznań)

Zapychamy sobie gotowanym ryżem jedno ucho. Przed rozpoczęciem akcji ryż należy przestudzić.

Pete Doherty (7.04, Sala Kongresowa, Warszawa)
Gdy artysta pojawia się na scenie, witamy go deszczem kwiatów. Preferowane czerwone maki. No, chyba, że komuś akurat w doniczce pejotl zakwitł…

Emmanuelle Seigner (29.04, Palladium, Warszawa)
Ostentacyjnie palimy opakowania z czekolad Milka, Alpen Gold i Lindt. Sery odpuszczamy – nie dość, że trudno je rozpalić, to jeszcze obrzydliwie cuchną.

AC/DC (27.05, Bemowo, Warszawa)
Dobrze, że przyjeżdżają w maju, bo na koncert idziemy oczywiście w krótkich spodniach. Przy „High Voltage” przykładamy sobie baterię R9 do języka (tymi dwoma dzióbkami, bez lalusiowania!), przy „Cover You In Oil” polewamy się olejem napędowym wysokooktanowym i modlimy się, żeby nie zagrali „Shot Down in Flames”, bo wtedy czeka na „Highway To Hell”.

Elton John (30.05, Stadion Polonii, Warszawa)
O nie, nie… Ja o takich rzeczach nawet nie myślę…

Sonisphere Festival (16.06, Bemowo, Warszawa)
Slayer – przy pierwszych taktach „Raining Blood” wyciągamy zza pazuchy chomika, kanarka albo małego kurczaka i wyciskamy go sobie na głowę.
Metallica – przy „Seek and Destroy” szukamy i niszczymy, przy „For Whom The Bell Tolls” wyciągamy zza pazuchy baranie dzwonki i brzęczymy, przy „Whiskey In The Jar” – wiadomo. A jeśli ochrona skonfiskuje nam słoiki z łyskaczem, wpadamy w „St. Anger” i robimy im takie „Hit The Lights”, że zostają „Broken, Beat & Scarred”.

Gwiazdy na defiladzie

Z braku większych problemów naród polski roztrząsa teraz, czy aby Kylie Minogue i Scorpions godnie uczczą rocznicę obalenia komuny, czy może U2 zrobiliby to lepiej. Widziałem wczoraj w TVN24 materiał, w którym dywagowano, czy półnaga Minogue pasuje do charakteru imprezy i ile weźmie za tę sztukę, bo na pewno weźmie dużo…

kylie_minogue_1

Nie wiem, czemu nasze kompleksy musimy leczyć, zapraszając na ważne dla narodu rocznice jakieś popowe szansonistki. Kylie jest fajna, ma parę niezłych piosenek, jeszcze lepsze kształty i podkreślające te kształty wdzianka, do tego światła, dymy, dobry band, bardzo dobrych tancerzy i czujnego choreografa. Na pewno warto jej koncert zobaczyć, ale czemu akurat z tej okazji? To nie jedyny taki przypadek. Na rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego w ubiegłym roku rzępoliła Apocalyptica, a pół Warszawy debatowało w tym czasie nad palącym problemem: czy za rok lepiej zaprosić Metallikę (bo śpiewają o wojnie), Davida Bowiego (bo ma w repertuarze kompozycję „Warszawa”?), czy może jednak Björk (nie mam pojęcia pod jakim pretekstem). Lud w internecie wskazał Metallikę, różni poważni ludzie, urzędnicy i dziennikarze, uznali za stosowne ten fakt skomentować i właściwie byłoby na tyle… Skończy się pewnie znowu na jakimś trzeciorzędnym piosenkarzu z łapanki, na Gordonie Haskellu, The Stranglers albo Sabaton. Bo Metallica po pierwsze kosztuje fortunę, po drugie nie zwykła grywać na akademiach ku czci, a po trzecie jest zespołem, który plany robi z kilkuletnim, nie kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Nie da się ich zabukować z dnia na dzień, tylko dlatego, że polscy internauci sobie tego życzą, a politycy chętnie poświeciliby przez kilka minut światłem odbitym, pokazując się u boku gwiazdy…

No właśnie, motywacje. Polskie święto narodowe nie może się obyć bez pop-gwiazdki z Zachodu, bo:
1) Politycy chcą sobie poprawić wizerunek wspólnym zdjęciem z idolem ludu
2) Organizatorzy obawiają się, że rocznica ważnego historycznego wydarzenia nikogo nie zainteresuje, a atrakcyjny i tani (lub darmowy) koncert na pewno podniesie frekwencję
3) Polscy artyści nie są wystarczająco dobrzy i popularni, by udźwignąć tak odpowiedzialne zadanie.

Zgadza się?

Ad 1. Bez komentarza
Ad 2. Jeśli ktoś pójdzie na koncert Kylie, to będzie pamiętał pióra w pupie Kylie, a nie fakt, że 20 lat wcześniej miały w Polsce miejsce wybory, które rozmontowały PRL i przyniosły nam wolność. Zły pieniądz wypiera dobry pieniądz, więc kiedy mamy dwa komunikaty, zapamiętamy ten prostszy i głośniejszy. Równie mocną frekwencję na obchodach można byłoby sobie zapewnić, organizując pokaz sztucznych ogni oraz rozdając piwo i cukierki. Wyszłoby taniej. A jeśli organizator nie potrafi w scenariuszu imprezy zaproponować nic bardziej oryginalnego i interesującego od wydania 80% budżetu na piosenkarza znanego z telewizora, to znaczy, że trzeba zmienić organizatora.
Ad 3. Zamiast w ostatniej chwili urządzać łapankę na zagraniczne gwiazdy, można było trzy lata temu zamówić mszę za ojczyznę albo operę, u Pendereckiego, Mykietyna czy Góreckiego. Można było zrobić konkurs otwarty również dla zagranicznych kompozytorów, czemu nie? Zainteresowanie wysokością honorarium to jedno, ale w tym wypadku musieliby się również zainteresować tematem… Przedstawiciele muzyki popularnej też mogliby sprawić niejedną miłą niespodziankę – vide „Powstanie Warszawskie” Lao Che czy piosenka Artura Rojka o generale Nilu. Trzeba im tylko dać tę szansę.

Rock znowu umarł

Dziennikarzy muzycznych w Polsce dzielę na trzy grupy:

1. Tych, z których opiniami zwykle się zgadzam
2. Tych, z których opiniami zwykle się nie zgadzam
3. Roberta Leszczyńskiego

Był czas, że zaliczałem go po prostu do drugiej grupy, a nawet podziwiałem za odwagę w głoszeniu niezależnych i kontrowersyjnych sądów. Z czasem doszedłem jednak do wniosku, że żadna to odwaga głosić dyskusyjne poglądy, kiedy się nie wie o ich kontrowersyjności, bo po prostu plecie się trzy po trzy o rzeczach, o których nie ma się bladego pojęcia. Resztki mojego szacunku dla Roberta wyparowały, kiedy zaczął klaskać u Rubika (tu link do tekstu, który raczył popełnić już w czasach, kiedy występował z rzeczonym Rubikiem jako beatboxer czy tam DJ :-)).
A jednak, przyznaję bez bicia, ciągle ruszają mnie jego teksty. Na przykład ten z ostatniego numeru „Wprost”, w którym redaktor Leszczyński obwieścił śmierć rocka. Nie on pierwszy i nie ostatni. Równie poważni redaktorzy równie poważnych czasopism wciągają na maszt czarną flagę średnio co drugi sezon. Po raz pierwszy, o ile się nie mylę, miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych, jakoś pod koniec lat 50., kiedy pierwsza fala rock’n’rolla traciła impet, a bohaterowie British Invasion biegali jeszcze w krótki portkach…

Ale pal licho rocka i jego żywotność! Redaktor Leszczyński może sobie szukać dziury w całym jak długo chce, szczególnie w sezonie ogórkowym, bo zaiste, styczeń to w branży muzycznej prawdziwa bryndza. W jego tekście poraziło mnie raczej to, że zupełnie się nie przygotował, nie wysilił. Olał temat i czytelników pospołu, nadymając się w swej ignorancji i naginając fakty do tezy tak brutalnie, że trzask łamanych kręgosłupów słychać w co drugim zdaniu. Oto dowiadujemy się, że rock is dead, bo:

1. Artyści nagrywają płyty zbyt rzadko (tu za dowód w sprawie służą nie tylko U2, Metallica, czy Red Hot Chili Peppers, ale też Pink Floyd, który podobno jest „oficjalnie istniejący – i czasami nawet koncertujący”)
2. Muzycy („różnych zespołów”) mieszkają na różnych kontynentach i „w ogóle się z sobą nie spotykają”
3. Co więc robią? „Nie robią nic. Żeby nie stwarzać konkurencji macierzystej formacji” (to też o Pink Floyd? a może o Red Hotach?)
4. Nic „poważnego artystycznie” nie wydarzyło się w muzyce rockowej od wczesnych lat 90., a więc od debiutu takich artystów jak Nirvana, Pantera, Pearl Jam czy – to dobre! – Alanis Morissette oraz – to jeszcze lepsze! – The Prodigy, Massive Attack i Fatboy Slima. Ci ostatni to przedstawiciele rocka „ze strony elektronicznej”, czy jakoś tak… Okazuje się więc, że skądinąd miła Alanis to wydarzenie poważniejsze artystycznie (a może bardziej rockowe) niż Radiohead, Muse, TV On The Radio czy choćby Coldplay, o całej fali angielskich i amerykańskich młodych gniewnych nie wspominając. Cóż…

Na koniec zaś redaktor dokonuje tytanicznej pracy analitycznej i – tadam! – znajduje przyczynę tego stanu rzeczy. Otóż rockmani nie nagrywają, bo im się nie opłaca! Ale bynajmniej nie chodzi o spadek sprzedaży płyt, o internetowe piractwo… to jakieś pierdoły, którymi redaktor nie zawraca sobie nawet głowy. Jeśli nie wiecie, dlaczego musieliście czekać pięć lat na nowy album U2 czy Metalliki, to przyjmijcie do wiadomości, że wasi idole boją się „wyśrubowanych kosztów realizacyjnych”. No, najzwyczajniej na świecie nie stać ich na to, żeby nagrywać częściej, bo studio drogie i producent rękę wyciąga… Pojawia się jeszcze teza, że kolejna płyta przekreśla sprzedaż poprzedniej (pewnie dlatego Pink Floyd nic nie nagrywają) oraz pomysł, że giganci rocka wstrzymują się z wydawaniem płyt, bo boją się złych recenzji, które mogą zachwiać pozycją zespołu.

W tym miejscu miałem pokusić się o jakiś dłuższy, złośliwy komentarz, ale właściwie po co?
Miłego weekendu!

Metallica i… Oni

Skoro nawet redaktor Chaciński poświęcił parę zdań Metallice (no ale Bartku, jakże to tak, przecież „Master Of Puppets” najlepsze!), to i mnie wydania „Death Magnetic” zignorować nie wypada. Chociaż każdy, kto słucha metalu częściej, niż przy okazji premier nowych płyt Metalliki i Iron Maiden, doskonale wie, że nie jest to materiał wybitny i nie wnosi zupełnie nic do dorobku zespołu, o rozwoju gatunku nie wspominając. Owszem, jest znacznie lepiej niż na „St. Anger”, ale to kaszka z mlekiem, to jeszcze nie powód do dumy. Choć chyba nie można mieć pretensji do zespołu, bo słychać, że się starają, że ostro prą do przodu, że im zależy. Za to Rick Rubin po raz pierwszy od dobrych paru lat nie zasłużył na swoją wypłatę. Po pierwsze, album źle brzmi. Mamy 2008 rok do cholery, nieco wyższe standardy, niż 20 lat temu – bracia Wiesławscy w Białymstoku lepiej by to nagrali! Po drugie, zastanawiam się, kto Metallice aranżował numery na „Master Of Puppets” skoro dzisiaj stać ich tylko na nieporadne sklejanie motywów, czasem całkiem fajnych zresztą? No dobrze, mógł to być Cliff Burton. A na „Czarnym Albumie”? Ktokolwiek to nie był, dał radę. A Rubin nie dał, zupełnie sprawę odpuścił. Ech, powinien go Lars za brodę wytarmosić, jeśli dosięgnie…

Ale ja tu bynajmniej nie zamierzałem spóźnionej recenzji pisać, bo i po co? Fani Metalliki to ludzie czynu, więc podwójna platyna w tydzień zrobiona. Ja z anegdotą przybywam! Otóż jak doniosły media, szwedzki oddział firmy Universal Music odwołał wywiad z Metalliką gazecie „Sydsvenskan”, po tym jak dziennikarz owego periodyku niebacznie przyznał w recenzji, że ściągnął sobie z sieci nielegalnie wersję albumu. Bardzo mnie ta wiadomość rozbawiła, bo nie dalej jak trzy tygodnie temu odebrałem telefon z polskiego oddziału rzeczonej wytwórni. Miła koleżanka z Universala, czyniąc swoją zawodową powinność, chciała ze mną uzgodnić pewne działania promocyjne, które mogłyby mieć miejsce na łamach „Przekroju”, przy okazji premiery Metalliki właśnie. Ale że singel jakoś mnie nie przekonał, powiedziałem, że żadnej decyzji nie podejmę, dopóki nie usłyszę całego materiału.
– Nie mamy jeszcze całej płyty – odparła koleżanka. – Ale już jest w internecie.
– Ale gdzie w internecie? – zapytałem naiwnie, sądząc, że może wytwórnia jakiś streaming dla dziennikarzy zorganizowała.
– No wiesz…
Acha, więc o to chodzi. Ciekawa sprawa. Szczególnie w kontekście Metalliki.
– Ale naprawdę nie wiem gdzie szukać, nie umiem tego robić i nie chcę się nauczyć – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Okazja czyni złodzieja, a ja nie chcę swojej uczciwości na tak trudną próbę wystawiać, więc na wszelki wypadek trzymam się od sieci p2p z dala. Chwila ciszy i…
– Oni wszyscy dobrze wiedzą! – podsłuchałem niechcący gniewny strzęp szybkiej narady bojowej po drugiej stronie słuchawki. Ale że upierałem się przy swojej wersji, rozmowa została zakończona. Miła koleżanka zapewne odniosła wrażenie, żem trudny we współpracy i nie chcę pomóc, a ja odniosłem wrażenie, że świat stanął na głowie.

Płytę kupiłem, w dniu premiery, dokładając swą skromną cegiełkę do tej podwójnej platyny. I zupełnie już jestem skołowany, bo piracka wersja z sieci ponoć lepiej brzmi…

Jaja Jay’a

Za 48 godzin rozgrzany zimnym (mam nadzieję) piwem będę podskakiwał wesoło na koncercie The Racounteurs, ale póki co słucham sobie nowego Coldplay (wcale nie taki zły, jak mówią, bardzo dobry rzekłbym – również dlatego, że inny) i raz na jakiś czas wciskam pauzę, by obejrzeć wygrzebany w sieci klip wykonawcy, którego zobaczę na Open’erze. Takie odrabianie zadania domowego… No i co? No i dochodzę do wniosku, że nikt nie przebije numeru, który Jay-Z wyciął na Glastonbury, w odpowiedzi na zaczepki braci Gallagher, na te wszystkie „to nie jest festiwal dla raperów, on tu nie pasuje”… Zaśpiewał, czy raczej nonszalancko sprofanował, „Wonderwall”, skondinąd doskonały numer, wygrywając z Oasis przez nokaut w pierwszej rundzie. Bo nie sądzę, by Noel odważył się mu odpowiedzieć własną interpretacją „99 Problems”. Cóż, zawsze podejrzewałem, że Jay ma cojones ze stali, ale teraz już wiem na pewno. Natomiast jeśli chodzi o Glastonbury, nic dziwnego, że się tam pcha. Facet idzie tą samą drogą, którą kiedyś przeszła Metallica. Na początku lat 90. mogli dać się ponieść fali odpływu, która zabrała z największych imprez, telewizji, radia, czołówek list sprzedaży, niemal wszystkie kapele metalowe, albo przemówić do innej publiczności, takiej co to Anthraxu od Megadeth nie odróżni, za to pomoże twórcom „Nothing Else Matters” utrzymać się na szczycie. Podjęli decyzję i dobrze na tym wyszli. Dzisiaj Jay robi to samo. Zamiast przejmować się doniesieniami o przemijaniu mody na hh, on poszerza pole walki, apelując do fanów rocka. Ja to kupuję. Na jego koncercie na Open’erze też będę podskakiwał 🙂
PS. Coldplay się skończył, leci Napszykłat. Fajna rzecz. A propos mijania mody na hh – dobre zespoły, jak NP właśnie, zawsze sobie poradzą.
PS.2. MySpace PL jeszcze nie gotowy, choć już jesteśmy blisko celu. Za tydzień, może dwa zakończymy testy (na żywym organizmie, o czym wiedzą ci, którzy z polskiej wersji już korzystają) i będzie się działo.