Kierunek: Wrocław

W święta majlowałem, zamiast malować jajka. Zadałem na przykład kilka pytań tej rozwrzeszczanej wszetecznicy Jarboe, której występ z dziką rozkoszą zobaczę już w najbliższy piątek, we Wrocławiu. Po cichu licząc na głośny (chodzi o ilość decybeli, nie szum marketingowy – bo indie młodzież jakoś nie może ich odkryć) powrót Swans zadowolę się połówką nieodżałowanego nowojorskiego duetu, z tym większą ochotą, że już dwukrotnie na jej koncert się wybierałem i dwukrotnie w ostatniej chwili musiałem zmienić plany…

Jarboe będzie, obok psychodelicznych blackmetalowców z Nachtmystium, gwiazdą uwertury do drugiej edycji Asymmetry Festival, czyli konkursu Neuro Music. Rok temu zabawa była przednia, piwo smaczne, a towarzystwo znakomite. Tym razem pewnie będzie nie gorzej. Do finału konkursu zakwalifikowali się bowiem i w piątek w Firleju wystąpią: PhobH, Maszyny i Motyle (ci to już mają u mnie punkt na wejściu, za nazwę!), MOANAA, moja adrenalina, P a l m D e s e r t i Ketha. Bardzo srogi skład, żadne tam amatorskie fiu-bździu o tym, że nikt mnie nie kocha i pada deszcz…

Proszę się nie wykręcać, tylko przybywać. Choćby i koleją 😉 Nie będę odwoływał się do Waszych sumień, nie będę grzmiał z ambony, że to zacna inicjatywa, że pod prąd, że trzeba wspierać… chociaż to wszystko prawda. Powiem tylko, że jeśli szkoda wam piątkowego wieczoru i 25 peelenów (w przedsprzedaży) na taki zestaw, to ja już nie wiem, o co chodzi.

Slayer 2.0

Lada moment z maszyn drukarskich zejdzie drugie, poprawione i uzupełnione wydanie „Bez litości”. Jeśli ktoś nie ma, a przy Slayerze zdarza mu się nóżką zatupać, to oczywiście zachęcam.
Dave Lombardo też zachęca, jego recenzja książki poniżej 😉

List do R.

Drogi Panie Ryszardzie, jako fan tzw. niszowych gatunków muzycznych pięknie Panu dziękuję za trud, który wkłada Pan w ich promowanie. Dokonuje Pan rzeczy niemożliwych, trafia Pan w dziesiątkę tam, gdzie zawodzą najlepsi spece od marketingu, potrafi Pan załatwić w mediach takie rzeczy, że lobbyści i pijarowcy rąk Panu niegodni całować…

Najpierw ten numer z Behemothem. No kurde, mistrzostwo świata! Zespół blackmetalowy, który co prawda robił swoje na Zachodzie, ale dawno przywykł do myśli, że u nas do końca świata egzystować będzie z nalepką „Cudze chwalicie swego nie znacie”, udało się Panu katapultować na pierwsze miejsce listy sprzedaży płyt, na okładki gazet, do programu pani prezydentowej nawet. I jeszcze tę blond laskę, com ją na rozkładówce „Playboya” widział, raczył Pan sprezentować liderowi Behemotha. Normalnie na tacy, przewiązaną różową wstążką… Szacun, Panie Ryszardzie, szacun!

No, ale wiadomo, Szatana łatwo mediom sprzedać, pewnie dlatego, że są jego dziełem. Nie sądziłem jednak, że uda się Panu ten sam numer ze starym, nudnym jazzem wywinąć. No, Panie Rysiu, to już było promocyjne salto mortale! Prędzej bym się powrotu O.N.A. spodziewał, niż tego, że zobaczę informacje o bielskiej Jesieni Jazzowej na pierwszych stronach wszystkich najważniejszych portali. Z „Pudelkiem” na czele! Panie Ryszardzie kochany, o jazzie w naszym kraju tak obszernie pisano ostatnio, kiedy Miles Davis przyjeżdżał, ale nawet wtedy tak chętnie o nim nie czytano. Jest Pan wielki. Szkoda, że ten kościół w Aleksandrowicach tak mało ludzi pomieści. Ci organizatorzy to jednak ludzie małej wiary są. Z Pana pomocą to przecież byliby w stanie na Chicka Coreę nawet Spodek sprzedać.

Nie wiem jakie Pan ma teraz plany, ale ufam, że to znowu będzie coś wielkiego. Jeśli mogę coś nieśmiało zasugerować – może wziąłby się Pan za promocję muzyki współczesnej? Stockhausena pośmiertnie o praktyki magiczne oskarżył? Albo ku Reichowi młot na czarownice skierował? Bo wie Pan, to fajna muzyka jest, ale trudna. Jak Pan nie pomoże, to w telewizorze nie pokażą, w radiu nie puszczą, w gazecie nie napiszą…

Dupa pana redaktora

Zamiast zgadywać, jak się wiedzie polskim artystom za granicą, albo – co gorsza – wierzyć ich polskim wytwórniom i menedżerom, staram się śledzić publikacje na temat polskich muzyków w prasie anglojęzycznej (bo do niemieckiego w ogólniaku się nie przyłożyłem, nad czym dzisiaj bardzo boleję). Nie żeby to było jakieś szczególnie czasochłonne zajęcie, bo do mainstreamu nic z Polski jeszcze się nie przedarło, a choć w paru niszach – jak jazz, metal, poważka czy elektronika – dzielnie stajemy, przewagi naszych na obcej ziemi wciąż pozostają raczej wyjątkami, niż regułą.

Gdyby było inaczej, redaktor „Decibel Magazine” nie pozwoliłby sobie na taki spektakularny polish joke w recenzji, entuzjastycznej skądinąd, nowej płyty Vadera. Oto zamiast leadu mamy zaskakującą sentencję w naszym ojczystym języku: „Moja dupa i twoja twarz to bliźniacy”. No, boki zrywać. Szczególnie zabawne musi się to wydawać zespołowi, który w pocie czoła pracował nad płytą i na pewno z zainteresowaniem wyglądał recenzji w najważniejszym chyba amerykańskim magazynie o muzyce ekstremalnej.

Chyba jednak wolę czytać o dupie Chrisa Dicka (swoją drogą, koleżko, z takim nazwiskiem nie porywałbym się na dowcipasy o częściach ciała), niż zapoznawać się z wywodami o polskiej muzyce i kontrkulturze w ogóle, snutymi przez recenzenta magazynu „Wire”.
Kiedy dowiedziałem się, że berlińska wytwórnia Eastblok Music szykuje składankę z polskim reggae, dubem i ich rozrywkowymi okolicami, bardzom się uradował. Choć na co dzień mój kontakt z reggae ogranicza się do The Clash i Bad Brains, dostrzegłem w tym projekcie rzadką szansę dla polskich artystów na prężenie muskułów na zachód od Odry. Na fali euforii posłałem nawet miłemu koledze z Niemiec kilka linków… Kompilacja już jest na rynku, dzięki czemu dziś w recenzji „Polska Rootz” mogę czytać opowieść pana Steve’a Barkera o tym, jak w latach 80. odziane w żółć, zieleń i czerwień tłumy spotykały się w stoczniach (?) gdańskich i buntowały przeciw systemowi, i zastanawiam, po co to wszystko? Czy to wytwórnia płytę, która powinna po prostu służyć dobrej zabawie, próbuje sprzedać przy pomocy jakiejś naciąganej martyrologii? A może recenzent „Wire” słyszał o festiwalu „Solidarność Anti-Apartheid”, który odbył się 13 grudnia 1989 roku, pobieżnie rzucił okiem na towarzyszącego płycie press-release’a i resztę już sam sobie dośpiewał, żeby recenzja miała swoją dramaturgię?

To i tak nic, przy teorii zawartej już w pierwszym zdaniu tekstu – że PRL był przesiąknięty reggae i dubem. W życiu bym na to nie wpadł. No, ale jak w „Wire” napisali, to musi być prawda.

A gdzie skarpetki?

Niemieckiemu zespołowi Rammstein, znanemu głównie ze ścieżki dźwiękowej filmu Lyncha oraz z tego, że od 15 lat kręci nowe, fajne teledyski do tej samej, nieco mniej fajnej piosenki, najwyraźniej zabrakło weny. Poszli więc po linii najmniejszego oporu i walnęli pornosa ze sobą w roli głównej (nie lękajcie się, dziewczyny też są), ale niestety, wbrew narodowej tradycji, bez skarpetek. Znowu się udało, znowu wszyscy o nich mówią. Marketing wirusowy to dzisiaj potęga, więc choć tego klipu żadna telewizja nie puści i nawet na YouTube go nie znajdziecie, na pewno wszyscy, którzy chcieli, już go zobaczyli. Ja też widziałem, mimo że Rammstein mnie niemal zupełnie nie interesuje. Ale kiedy dostałem od ich wydawcy komunikat w stylu „Nie mamy z tym nic wspólnego, nie oglądajcie, odcinamy się”, oczywiście natychmiast kliknąłem. Cóż, jestem tylko słabym człowiekiem 🙂

Wszystkich fanów wurstmetalu, którzy martwią się, że to już koniec, że tego niezwykle wyrafinowanego dowcipu Rammstein nie będzie w stanie przebić, chciałbym pocieszyć. Przecież to nie koniec przygód, ale ich początek. Oto przed Niemcami otworem stanęły wrota do niewyczerpanego skarbca seksualnych dziwactw i dewiacji, tylko wziąć kamerę i kręcić. Wesołe chłopaki z Rammstein w krainie zoofilii, pedofilii albo nekrofilii – ubaw może być po pachy. Mogą też przejść w teledysku operację zmiany płci, w kolejnym zjeść własne kupy, a potem kupy kolegów i znajomych. Publiczność będzie zachwycona tą nieoczekiwaną zmianą ról, sama przecież nie od dzisiaj grzecznie łyka każdą kupę, którą Rammstein podsunie.

Ja z kolei boję się, jak na „Pussy” odpowie Maria Awaria. Tak się przecież starała, a wyszła na harcerkę 😉

Marcin, po co ci to?

Kraków, koniec lat 90. Klub Koziorożec. Dość przerażająca miejscówka, tak zapuszczona, że chyba kiedy mieściło się tu prosektorium, było bardziej przytulnie. Tłumu nie ma, może z 50 osób. Wchodzi zespół. Kiedy instrumentaliści montują się na scenie, wokalista podchodzi do każdej osoby na sali, przybija piątkę i przedstawia się tym, którzy go jeszcze nie znają: „Cześć, jestem Marcin Urbaś, bardzo się cieszę, że przyszedłeś”. Po koncercie rozmawiamy przez dłuższą chwilę, chwali się, że biega. Puściłem to mimo uszu, bo co to niby znaczy, że biega? Ja mu mogłem powiedzieć, że pływam, albo jeżdżę na rowerze, na to samo by wyszło.

Kiedy kilka miesięcy później w Sewilli schodzi poniżej 20 sekund na 200 metrach, już wiem, co miał na myśli. W pracy przez kilka dni kłaniają mi się w pas, tylko dlatego, że mam długie włosy. Kiedy się dowiadują, że znam Marcina, kłaniają się do samej ziemi. A sam Marcin, choć z dnia na dzień staje się wielką gwiazdą, to wciąż ten sam, miły i grzeczny chłopak. Tyle, że na koncertach pojawia się coraz rzadziej. Ma mnóstwo wyjazdów i coraz mniej czasu na wszystko inne, w tym Sceptic. Szkoda, bo choć jego sukcesy sportowe na pewnym etapie pomogły grupie, po jego odejściu zespół długo nie mógł znaleźć odpowiedniego frontmana (w końcu znaleźli jak najbardziej odpowiednią frontwoman) i nie udało im się wypłynąć na szersze wody. Zawsze byli od tego o krok.

Ostatni raz widziałem się z nim chyba z siedem lat temu. Znowu coś wygrał w wielkim świecie i wszystkie polskie media zabijały się o wywiad. Koledzy z redakcji sportowej nie mogli się do niego dobić, więc złapałem za telefon. Pogawędziliśmy chwilę (raczej o death metalu niż o sporcie, bo co ja tam wiem o sporcie…) i choć czasu miał niewiele, bo jak zawsze był w dzikim pędzie pomiędzy zawodami a zgrupowaniem, następnego dnia o umówionej godzinie pojawił się, gdzie trzeba.

Dzisiaj dowiaduję się, że Marcin Urbaś wystąpi w kolejnej edycji „Tańca z gwiazdami”. Chodzi podobno o wyzwanie, adrenalinę i takie tam… Naprawdę? Jest tyle dziedzin życia – poza sprintem i death metalem – w których mógłbyś się sprawdzić, że naprawdę nie musisz się wygłupiać, wycinając hołubce przed Wodeckim i tą czarną. Marcin, po co ci to? No, chyba że za sprawą promocyjnego zamieszania, które na pewno TVN wygeneruje wokół twojej osoby, parę płyt Sceptic znajdzie nabywców. Wtedy złego słowa nie powiem.

Mister Crowley

Dobrych parę lat temu wyczytałem gdzieś, że Bruce Dickinson pracuje nad filmem, który ma być komedią o Aleisterze Crowley’u, utrzymaną w montypythonowskiej konwencji. Kilka miesięcy później robiłem wywiad z wokalistą, więc go o to zapytałem. – Jaka komedia?! – obruszył się. – Owszem, kończę scenariusz filmu o Crowley’u, ale to będzie całkiem poważna sprawa.

No i jest, można to kupić w Polsce na płycie DVD, co też uczyniłem dwa dni temu. Nie musieli mnie kusić niewiele mniejszym od tytułu napisem „Scenariusz BRUCE DICKINSON wokalista grupy IRON MAIDEN”, bo już sama postać Crowley’a jest dla mnie magnesem nie do zlekceważenia. Przyniosłem film do domu, poczekałem, aż żona i dzieci pójdą spać (smarkaczom horrorów oglądać nie wolno, małżonka nie lubi), i odpaliłem płytę. W ten sposób zmarnowałem cenne 102 minuty swojego życia, przed czym niniejszym was przestrzegam. Nie idźcie tą drogą.

„Chemical Wedding” to nieudana stylizacja na hammerowski horror, ale bez tamtego klimatu, bez dystansu i humoru. Głównie nudzi, czasem brzydzi, ani przez chwilę nie straszy. Film został nakręcony w dekoracjach, które wyglądają jak kac po królowej Wiktorii, a cała intryga rozgrywa się w drętwych dialogach, usranych bezsensownie cytatami z pism maga. Na ekranie, oprócz zmurszałych kamienic i gadających głów, widzimy czasami jakieś cycki (w końcu Crowley to magia seksualna), ekskrementy (choć przyznać muszę, że profesor Haddo sikający na studentów to jedyny autentycznie zaskakujący moment tego filmu), tudzież trupa lub dwa. Jest też nowoczesne laboratorium oraz superkomputer, przy których technologia z „Pana Kleksa w kosmosie” wydaje się naprawdę kosmiczna. No i – dla bezkrytycznych fanów to może być jakiś atut – Dickinson solo i z Maiden na ścieżce dźwiękowej. Oj, szkoda Bruce, że jednak nie zdecydowałeś się na komedię… Póki co, w skromnej kategorii metalowców-filmowców pozycja Roba Zombie pozostaje więc niezagrożona. Jego „Dom 1000 trupów” to moim zdaniem rzecz bijąca na (obciętą) głowę te wszystkie przereklamowane „Hostele” i „Piły”. No, ale Zombie nie ma wybujałych ambicji, chodzi mu tylko o grę ulubioną konwencją, o efekciarską i ociekającą krwią zabawę cytatami z popkulturowego śmietnika. Dickinson natomiast spadł z wysokiego konia, bo bardzo chciał stworzyć łamigłówkę w najlepszej tradycji brytyjskich kryminałów, zanurzając ją w okultystycznym sosie i doprawiając naukowymi teoriami na miarę XXI wieku. Wyszedł niestrawny bełkot.

Szkoda, bo „Chemical Wedding” na jakiś czas wyczerpie temat głównego bohatera filmu. Nie, nie wyczerpie – raczej obrzydzi, zarówno innym artystom, jak i widzom. Niby nic w tym dziwnego, że postać Aleistera Crowley’a zawłaszczyli sobie metalowcy (od „Mr. Crowley” Ozzy’ego, po sterty płyt blackmetalowych, z Behemothem na czele) i autorzy kiepskich horrorów („Chemical Wedding”, który w Stanach będzie pokazywany pod tytułem „Crowley”, to klasyczny przykład wspólnego podzbioru), ale nie mogę się nadziwić, że tak barwnej biografii nie zechciał jeszcze przełożyć na język filmu lub telewizji ktoś z większym dystansem i lepszym warsztatem. Przecież Crowley to facet, który z jednej strony mógłby robić za diaboliczne połączenie profesora Moriarty’ego, doktora Frankensteina i hrabiego Drakuli razem wziętych, a z drugiej… No właśnie, czy ktoś odważy się pokazać Bestię z ludzką twarzą?

PS. Post niniejszy to inauguracja rubryki (kategorii) z recenzjami. Filmowymi, muzycznymi, książkowymi – tym wszystkim, czego z różnych powodów nie zmieszczę w „Przekroju”, tudzież innych tytułach.

Dwa konkursy

Wszystkim, którzy w czasach kryzysu poświęcili 1,22 zł na esemesa w konkursie blogowym, głosując na Mocnego w Gębie, pięknie dziękuję. Do finału się nie dostałem, ale dzięki całej tej zabawie ruch tu ostatnio, jak w weekend na Krupówkach. Fajnie. Wracajcie jak najczęściej. Może kiedyś napiszę coś o grze planszowej Pomnik Lenina, wierszach na prymicję (współczuję nieborakowi, który tu trafił tego właśnie szukając), a nawet Katarzynie Cichopek zupełnie gołej (to wszystko oczywiście z googla). Na pewno napiszę 😉

Tymczasem dzisiaj parę słów o dwóch konkursach, w których dla odmiany nie biorę udziału, ale mam zaszczyt być jurorem. Za co organizatorom obu serdecznie dziękuję i obiecuję wywiązać się z powierzonych zadań najlepiej, jak potrafię. A teraz do rzeczy:

Asymmetry Festival
Pewien zapaleniec z Wrocławia wymyślił sobie, że udowodni rodakom, iż szeroko pojmowany metal nie kończy się na Iron Maiden, ani nawet na Slayerze. Wsparcie znalazł w Ośrodku Działań Artystycznych „Firlej”, gdzie inny zapaleniec z Wrocławia, w osobie dyrektora rzeczonego przybytku, konsekwentnie wspiera kulturę trudną, niepopularną i nieopłacalną. Organizują więc razem festiwal, którego pierwsza edycja już w kwietniu, a wśród gwiazd m.in. Minsk, Baroness, Ufomammut, A Storm Of Light, Blindead i najprawdopodobniej jeszcze Ktoś, ale gdybym wam dzisiaj powiedział kto, musiałbym was zabić… Do tego zacnego grona mają również szansę dołączyć młodzi zdolni, którym awangardowy metal nie straszny. Do końca bieżącego tygodnia chętni mogą zgłaszać się za pośrednictwem profilu imprezy w MySpace, a 21 marca najlepsi z najlepszych zaprezentują się jurorom (w tym waszemu słudze uniżonemu) na koncercie półfinałowym. Zacna inicjatywa, a przy tym jakie pyszne to będą dźwięki! Już dzisiaj nerwowo przebieram nóżkami, na myśl o kolejnej wyprawie do Wrocławia.

Koncertowa Fotografia Roku 2008
Chodzicie regularnie na koncerty? Wkurzają was kolesie, którzy przez pierwsze trzy piosenki bezczelnie tarabanią się pomiędzy was a scenę, zasłaniając widok półmetrowymi obiektywami? Ha! To ja się teraz w waszym imieniu na nich zemszczę, oceniając tak surowo, jak tylko potrafię…
Konkurs na najlepsze koncertowe foto to świetny pomysł, a dla mnie, jako jurora, zarówno doskonała zabawa, jak i – przyznam się, co mi tam – droga przez mękę. To pierwsze, wiadomo. Miło powspominać imprezy, na których byłem i przyjrzeć się tym, na które dotrzeć się nie udało. Ale dlaczego męka? Bo wiem, że o dobre koncertowe zdjęcie wcale nie tak łatwo, jak mogłoby się zdawać, więc lekką ręką łbów ścinać nie mogę… Otóż będąc młodą lekarką, a właściwie redaktorką, w portalu Interia.pl, jeździłem przez dwa sezony po wszystkich prawie koncertach w Polsce i pisałem z nich relacje. A że budżet nie przewidywał fotografa, wręczono mi jakąś kiepską cyfrówkę i wysłano na front, na pewną śmierć. Zwykle świetnie się bawiłem, poznałem wielu fajnych ludzi i zobaczyłem kilku idoli z naprawdę bliska. Czasem było słabo, gdy ochroniarz-amator pokazywał, kto tu naprawdę rządzi, albo gdy tego samego próbował dowieść organizator imprezy (tych kilku godzin na mrozie przed koncertem Motörhead w Stodole nie zapomnę do końca życia!). Krótko mówiąc – piękna, męska przygoda, wspominam ją z rozrzewnieniem. Chociaż nie mam wątpliwości, że polska fotografia koncertowa wiele zyskała, gdy już przestałem się nią aktywnie zajmować.

Medal za metal

Jak zrobić błyskawiczną karierę zagraniczną? Oryginalny repertuar, porywające przeboje, nietuzinkowy wizerunek? Nie, nie trzeba. Żadne też kontakty i kontrakty, żadne spiski i podlewane łapówkami miejsca na radiowych playlistach (pozdrowienia dla Yaro i Kasi K., jeszcze do Was wrócę 🙂 ). Wystarczy znaleźć sobie liczny, acz zakompleksiony naród uprawiający mniej lub bardziej intensywnie tzw. politykę historyczną, wystarczy wygrzebać w dziejach owej nacji jakieś wydarzenie ku pokrzepieniu serc służące i zilustrować je zupełnie przypadkowym dźwiękiem – i gotowe, i już ich macie, już jedzą wam z ręki. Sam jestem w szoku, że takie to proste.

sabaton

Nie, nie posądzam Szwedów z Sabaton o tak daleko posunięty cynizm. W ogóle o nic złego ich nie posądzam. To przeciętny, ale uczciwy zespół powermetalowy, który w swoich piosenkach chętnie porusza tematykę historyczną. Na nowej płycie „The Art Of War” (tytuł „Sztuka wojny” oczywiście pożyczony od Sun Tzu, książka zresztą dołączana była do limitowanego wydania albumu) postanowili na przykład opisać garść bitew, które zrobiły na nich szczególne wrażenie. Trudno podejrzewać ich o jakiekolwiek szczególne sympatie czy sentymenty, poza autentycznym uznaniem dla kunsztu wojennego – z równym entuzjazmem przejawianym pod adresem feldmarszałka Rommla („Ghost Divison” to wspomnienie triumfalnego pochodu przez Francję w 1940 roku), czy Sowietów, którzy dali Niemcom łupnia pod Kurskiem („Panzerkampf”). Pokłonili się też Polakom, którzy dzielnie stawali pod Wizną w trakcie kampanii wrześniowej, odpierając przez kilka dni miażdżące siły wroga. Swoją drogą, to naprawdę fajna sprawa – ponoć jakiś polski fan podsunął Szwedom opis bitwy, który zrobił na nich na tyle wielkie wrażenie, że napisali piosenkę, a później inny Polak (nie wiem zresztą, może ten sam), zrobił do kawałka „40 : 1” klip, bijący rekordy oglądalności na YouTube. Dzięki temu Sabaton miał na swoich październikowych koncertach w Polsce publiczność liczną i wdzięczną, w odróżnieniu od innych przedstawicieli gatunku, którzy zwykle mogą w naszym kraju liczyć jedynie na garstkę zapaleńców. No i dobrze, niech mają, niechby na tym się skończyło…

Ale nie, my przecież nie znamy umiaru. Zamiast potraktować zainteresowanie szwedzkich metalowców naszą historią jako miłą anegdotę, robimy z tego sprawę wagi państwowej. Informują więc o niej najpoważniejsze media, zgodnie ze swą rolą robiąc z igły widły, po czym dyskusja przelewa się na fora internetowe i blogi (od „Wpiszmy teksty Sabaton na listę lektur szkolnych!” po „Wyślijmy Grom, niech zlikwiduje satanistów, co śmią krwią polskiego bohatera swe wilcze gęby kalać!”), ale i na tym nie koniec. Oto bowiem przy okazji październikowych koncertów w Polsce szwedzkich muzyków zaproszono nad Wiznę, gdzie wkręcono ich w akademię . „Zostali przyjęci z honorami i złożyli kwiaty pod pomnikiem polskich bohaterów”, a harcerze sprezentowali im ręcznie haftowany ryngraf z polskim orłem. Szkoda, że nie zmuszono Szwedów do poprowadzenia w pobliskiej podstawówce lekcji wychowawczej… No, ale jedźmy dalej. Otóż kilka dni temu jeden z serwisów internetowych uznał za stosowne wysłać do najwyższych władz państwowych list z apelem o nadanie muzykom Krzyża Kawalerskiego Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej V klasy. Natychmiast przebił ich jednak arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, który obiecał liderowi Sabaton oryginalną oficerską szablę z czasów II Rzeczpospolitej. Wręczy mu ją pewnie osobiście, bo Szwedzi zagrają w Gdańsku już 11 listopada, jako główna atrakcja obchodów odzyskania niepodległości.

Dalszy ciąg? Będzie, oczywiście, że będzie. Sabaton – tu już ich o cynizm posądzam, niestety – rozpoczął ponoć pracę nad piosenką upamiętniającą bohaterskie przewagi Dywizjonu 303 w angielskich chmurach. Klip do tego powinien im nakręcić Mistrz Wajda, a kolejny koncert grupy musi się odbyć 15 sierpnia pod Grobem Nieznanego Żołnierza. Premier wręczy im wówczas honorowe obywatelstwo, generalskie lampasy, ordery Virtuti Militari i talon na węgiel, a prezydent uderzy się w obleczoną w t-shirt Sabaton pierś, przepraszając szwedzkich metalowców za Czarnieckiego, Kmicica i zawstydzająco niegościnną Częstochowę.

Na tym jednak nie kończą się nasze niewyrównane rachunki z zachodnimi muzykami, którzy żywią nas y bronią, którzy każdą struną, każdą pałeczką, kostką każdą walczą o wolność naszą i waszą.

Muzykom Slayera proponuję więc przypiąć co najmniej Ordery Odrodzenia Polski, choć znając ich zamiłowanie do militarnych artefaktów podejrzewam, że ucieszyłyby ich również Wojskowe Krzyże Zasługi z Mieczami. Tak czy owak, wysokie odznaczenia państwowe należą im się jak chłopu ziemia – w swojej piosence „Angel of Death”, zaczynającej się od słów „Auschwitz – znaczenie bólu”, nie wspomnieli bowiem ani słowem o „polskich obozach koncentracyjnych”. A przecież mogli.

Członkom blackmetalowej formacji Marduk – znów Szwedzi! – proponuję postawić pomnik nad Wisłą i powierzyć prowadzenie, albo chociaż honorowy patronat nad Muzeum Powstania Warszawskiego. W końcu nagrali utwór „Warschau”, o Powstaniu właśnie. Nie żeby jakoś szczególnie wychwalali bohaterstwo Polaków, zafascynowała ich raczej skala zniszczeń, zahipnotyzowało morze przelanej krwi – ale pierwsze koty za płoty. Da się im parę gadżetów, podkarmi na bankietach i będą, jak Sabaton, pisać to, co trzeba.

marduk1

Niestety, nie będzie łatwo pogodzić interesów Marduk z wdzięcznością dla francuskiej postpunkowej grupy Varsovie. Co prawda dopiero zaczynają swą karierę, ale po pierwsze całkiem nieźle grają, po drugie nazywają się odpowiednio, a po trzecie mają taką jazdę na Powstanie Warszawskie, że fotografują się z opaskami AK. Związek Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych powinien ich usynowić.

David Bowie, za kompozycję „Warszawa”, mógłby dostać przynajmniej Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie. Tak jakoś mi się skojarzyło, bo piosenka bez tekstu…

No i jest jeszcze Ian Curtis, poważna sprawa. Ten to powinien zostać odznaczony pośmiertnie Orderem Orła Białego. Po pierwsze za to, że nazwał swój zespół Warsaw. Po drugie dlatego, że w końcu zdecydował się na zmianę nazwy na Joy Division – dzięki czemu cała ta ponura historia z narkotykami, samobójstwem i depresyjną muzyką nie kala dobrego imienia naszej pięknej stolicy. Cześć jego pamięci!

Plan doskonały

Kolejna Metalmania przeszła do historii. Znajomych zatrzęsienie, miłych mniej lub bardziej spodziewanych spotkań bez liku, ale że jestem w trakcie wiosennego odtruwania (tudzież umartwiania) organizmu, za nic do baru zaciągnąć się nie dałem. Poza tym, sławiący uroki zachodu słońca metal gotycki i romantyczny black metal z klawiszami przestały się cieszyć popularnością, a co za tym idzie, czarnych mew teraz na koncertach jak na lekarstwo… Thrash i death metal przyciąga głównie brzuchatych dziadów mego pokroju, zerkać dziewczętom w dekolty się nie dało, więc pilnie śledziłem to, co działo się na scenie. Dużej, bo dwie przymiarki do małej (fragmenty koncertów Drone i Mortal Sin) uświadczyły mnie w przekonaniu, że nie trzeba się tam zapuszczać.

Immolation – to chyba mój ulubiony zespół deathmetalowy, więc radowała mi się gęba na koncercie, mimo niezbyt selektywnego brzmienia (prawa strona obrzydliwie smażyła). Po zejściu ze sceny Dolan i Vigna przez bite 10 godzin plątali się po antresoli Spodka i bratali z fanami, więc jeśli jest jakiś wielbiciel Immolation, który był wczoraj w Katowicach, chciał mieć autograf i/lub zdjęcie z Jankesami, i nie ma – to musi być straszną dupą 🙂 

Flotsam And Jetsam – poniżej oczekiwań. Myślałem, że będą w tej samej klasie co ich kumple z sąsiedztwa, czyli Sacred Reich (mam na myśli występ na Wacken z ostatniego lata), ale niestety. Pożytek z tego koncertu był taki, że kolejnych idoli z lat pacholęcych wreszcie na żywo zobaczyłem i więcej widzieć nie chcę.

Artillery – oczekiwania miałem niewielkie, więc nie miałem się czym zawieść, ale słabiutko, oj słabiutko. Ogólną wesołość budził basista, wyglądający jak… sam nie wiem jak, nie chciałbym obrażać księgowych, ani pracowników ZUS-u, ale na pewno nie nie wyglądał jak muzyk kapeli thrashmetalowej. W dodatku takiej, o której 20 lat temu mówiliśmy, że może zdetronizować Kreatora w Europie, że kto wie, może zagrozi Slayerowi. Kurczę, ale głupi byliśmy 20 lat temu 🙂

Marduk – ten nowy wokalista ma niezły atak, ale po 10 minutach miałem dość. Na antresoli wpadłem na Fazi’ego, basistę Kata, który nie mógł się nadziwić, że można zagrać cały koncert na dwóch dźwiękach. Chociaż lojalnie zaznaczył, że w którejś tam, na poły akustycznej wstawce dźwięki były cztery…

Vader – wiadomo. Oczywiście świetny, żywiołowy koncert, który w dodatku – jako pierwszy tego dnia – naprawdę dobrze zabrzmiał. No, może solówki Mauzera trochę za mocno waliły po uszach, ale trudno, metal to nie spacerek plażą. Nie ma miętkiej gry.

Satyricon – początek leśny i niemrawy, ale w końcówce powiało szatanem, aż miło. Bawił mnie nowy imidż Satyra, nieco zażenowało festyniarskie zmuszanie ludności do nucenia klawiszowego motywu z „Mother North” (ktoś tu bardzo chciałby być Ironem Maidenem), ale trzeba przyznać, że to jeden z nielicznych blackmetalowych zespołów, osobliwie ze Skandynawii, które wiedzą, do czego służy scena. Latem widziałem popisy koncertowe Immortal i Dimmu Borgir, i muszę przyznać, że Satyricon jest o klasę lepszy. Przynajmniej gitarzyści potrafią grać bez gapienia się na gryf jak sroka w kość.

Overkill – widziałem ich na żywo już tyle razy, że wystarczy do końca życia. I choć dawali radę, po pierwszej piosence wymknąłem się na antresolę, by w towarzystwie Barta z Hermh i jego uroczej małżonki spożyć herbatkę z cytrynką. Przy okazji dowiedziałem się, że Bart jest w posiadaniu taśmy z koncertem zespołu młodzieżowego Lux Occulta, o jakości dźwięku rzekomo wyśmienitej. Nie chce mi się wierzyć, bo to nagranie z czasów, kiedy dobrej jakości dźwięku nie umieliśmy z siebie wygenerować, ale posłuchamy, zobaczymy. Jeśli rzeczywiście będzie nieźle, to się te wykopaliska upubliczni, czemu nie…

Dillinger Escape Plan – na nich tam przyjechałem i nie zawiodłem się. To pieprzone zwierzęta! Uczestniczenie w koncercie DEP, osobliwie blisko sceny, to jak zderzenie z rozpędzonym pociągiem. Czy raczej kilkoma pociągami, pędzącymi w różnych kierunkach. Do tego oryginalna, świetnie dopasowana do muzyki oprawa sceniczna – sporo dymu, zero świateł z przodu, za to mocne oświetlenie zza pleców zespołu, ze szczególnym wskazaniem na stroboskopy. W miejscu, w którym stałem brzmienie było zaskakująco selektywne, jak na tak gęstą i poplątaną muzykę wręcz niemożliwie selektywne. Smaczków, których sporo na ostatniej płycie grupy, prawie nie było słychać, w sytuacji live mocniej eksponowane są ich siłowe, core’owe korzenie… Pewnie również dlatego Dillinger miał najsilniejszy elektorat negatywny – nie dość, że sporo luda wyemigrowało na antresolę w poszukiwaniu jadła i napojów, to jeszcze paru dzielnych wojowników plątało się pod sceną, pokazując faki piosenkarzom. Ale ani zespołowi, ani mi to nie przeszkadzało. Śmiem wręcz twierdzić, że dodawało to koncertowi interesującego posmaku całkowitej jazdy po bandzie 🙂

Megadeth – lubię, bardzo lubię. Za cuda na gitarze i ten szyderczy wokal Mustaine’a, cedzony zza zębów. Nie dostałem ani jednego, ani drugiego. Oczywiście, Dave swoje absurdalnie szybkie, thrashowe solówki odgrywał wyśmienicie, ale nowy gitarzysta – odmawiam nauczenia się jego nazwiska, bo mam nadzieję, że długo w Megadeth nie zagrzeje – zupełnie nie radził sobie z materiałem. Co było słychać szczególnie w „Hangar 18” (niestety) i w „Holy Wars” (zupełnie położył to cudne orientalne solo w pauzie) oraz w całkowicie niepotrzebnej solówce a capella. To dobry gitarzysta, ale nie dla Megadeth, gdzie wisi nad nim cień Marty’ego Friedmana. I paru innych, o klasę lepszych, jak Polanda czy Pitrelli’ego… W sumie niezły koncert, ale takie firmy jak Megadeth tylko „niezłych” grać nie powinny.