Rdza

Wyobraźcie sobie, że startujecie w „Milionerach”. Ostatnie pytanie, za milion:

– W którym roku nagrody Grammy w kategoriach rock/metal zgarnęli Paul McCartney, Led Zeppelin i Black Sabbath:

a) 1971
b) 1974
c) 1983
d) 2013

No dobra, powiedzmy, że tamto pytanie było za pół miliona. Za milion będzie takie:

a) Czy metal – a może w ogóle rock – naprawdę do tego stopnia pożera własny ogon, że najlepsze, na co możemy teraz sobie pozwolić, to celebrowanie starych mistrzów?

b) Czy ciało przyznające nominacje oraz cała szanowna Akademia nic nie kuma i wybiera tylko własnych rówieśników? Ale czemu w takim razie Imagine Dragons można było nominować i nagrodzić, Lorde też, a metalowców współczesnych nijak?

c) Czy to może ekstremalna otoczka ideologiczna najciekawszych zjawisk w metalu ostatnich 20 lat sprawia, że mainstream pozostaje ślepy i głuchy na wszystko, co pojawiło się po thrash metalu (i nie jest Kornem oraz Slipknotem)?

d) A może to fani rocka/metalu nie chcą zmian, są najbardziej konserwatywną publicznością na świecie i nie obchodzi ich muzyka, lecz sentymenty? Dlatego w tej branży powroty, reedycje i jubileusze są obchodzone znacznie huczniej niż w jakiejkolwiek innej, a stadiony wypełniają tylko Metallica, Maiden, AC/DC i Black Sabbath?

Kiedy byłem młodzieńcem, wydawało mi się, że jazzu słuchają wyłącznie starcy. Mam wrażenie, że jesteśmy na dobrej drodze, by miano największej konserwy, nadającej się do spożycia jedynie przez cierpiących na syndrom Piotrusia Pana seniorów, przejął metal. Co byłoby nawet zabawne, bo od kiedy pamiętam metalowcy leczą kompleksy, wynikające z niedoceniania ich artystycznej propozycji, porównaniami do jazzu właśnie.

Słucham metalu… Nie, inaczej – jestem metalowcem od 1986 roku. Oczywiście, pociągała mnie diaboliczna otoczka, satysfakcję dawało poczucie przynależności do grupy, ale też bardzo ważny był zawsze aspekt artystyczny – metal był najbardziej progresywną odmianą gitarowego grania, zmieniał się z roku na rok, zaskakiwał, przekraczał granice, które wydawały się nie do przekroczenia.

Co się z tym wszystkim stało?

PS. Jako ilustracja piosenka o ponad 20 lat starsza od wczorajszych laureatów Grammy…

Ballada dla zakochanych metali

Ostatnie kilka dni spędziłem w towarzystwie Kata i ich najnowszego, a zarazem najstarszego dzieła, czyli „Rarities” – sesji nagraniowej z 1982 roku, paru piosenek nagranych w Jarocinie, w czasach kiedy moim idolem był jeszcze Miś Kolargol (a może już Tomek Wilmowski?) i jakichś odrzutów z późniejszych sesji.

Płytę zrecenzowałem w portalu, więc nie będę się powtarzał, ale obcowanie z takim prehistorycznym, hardrockowym Katem, z Romanem śpiewającym zaangażowane społecznie, chwilami rozczulająco naiwne teksty, obudziło wspomnienia…

Byłem jeszcze w podstawówce, chyba w siódmej klasie, kiedy założyłem swój pierwszy zespół. Nazywał się Synowie Supermana (coś mi mówi, że to bezmyślna inspiracja Dziećmi Kapitana Klossa) i zakończył swój żywot na pierwszym spotkaniu, na którym nie doszliśmy z kolegami do porozumienia, kto będzie grał na jakim instrumencie – wszyscy chcieli wycinać solówki na gitarze. Potem była grupa muzyczna Nemezis, która zagrała jedną, może nawet dwie prawdziwe próby, ale zniechęciło nas odkrycie, że instrumenty trzeba stroić. Moje wejście w branżę zaczęło się więc tak naprawdę od pisania tekstów dla zespołu Desperator (nazwa powstała dzień przed publicznym występem, bo doszliśmy do wniosku, że debiut pod funkcjonującym jako inside joke szyldem Makutra nie przystoi młodocianym metalowcom).

Pamiętam pierwszy z tych tekstów, żarliwy protest song, na który wpływ musiały mieć dla odmiany „Dorosłe dzieci” Turbo. Zaczynał się od słów: „Idąc ulicą widzisz różnych ludzi / Wyniosłych, dumnych, zadufanych w sobie…”, a w refrenie grzmiał retorycznymi pytaniami: „Dlaczego ludzie się z nas śmieją? Czemu palcami wytykają nas? / Na usta ciśnie się pytanie – dlaczego tak podły jest ten świat?”.

Dramatyczny ów apel o codzienną tolerancję dla młodych ludzi, którzy noszą za duże wojskowe buty, zafarbowane na czarno spodnie moro i pieszczochy nabijane ćwiekami, miał światowy tytuł „Why?”, ale chyba zapomniałem o tym poinformować Gilka, frontmana Desperatora. Kiedy więc doszło do publicznej prezentacji pieśni na dukielskim rynku, nie wiedząc jak numer się nazywa, postanowił improwizować:
– A teraz… „Ballada dla zakochanych metali”…

Co? Co, kurwa?! Ballada? Dla zakochanych? Przecież tam w tekście niczego takiego nie ma! Przecież to ważne społeczne problemy, a nie jakieś romantyczne fiu-bździu! Myślałem, że spalę się ze wstydu (a siedziałem na scenie, trzymając jedną stronę transparentu z logotypem Desperatora i nie mogłem uciec), ale ku mojemu zdziwieniu nikt nie zwrócił na to uwagi, nikt się nie śmiał… Przeciwnie, nowy tytuł przyjął się wśród wszystkich kilkunastu fanów Desperatora i piosenka tak właśnie się nazywała, dopóki nie wyleciała z repertuaru, bo zespół zaczął grać znacznie bardziej groźne dźwięki, już pod szyldem Terror. Ale to zupełnie inna historia.

Jak się jednak nad tym dłużej zastanowię, to dochodzę do wniosku, że do dzisiaj Gilkowi tej „Ballady dla zakochanych metali” nie wybaczyłem… 😉

Dzień Metalowca

Nie pamiętam już, kto przywiózł do Dukli tę wiadomość, ale jakoś na początku marca dowiedzieliśmy się, że będzie Dzień Metalowca i że w Krośnie z tej okazji będzie wielki koncert. Był 1987, może 1988 rok, wszyscy byliśmy głodnymi koncertów heavymetalowymi neofitami i wieść ta zelektryzowała nas jak prąd stały i prąd zmienny pewnych Australijczyków.

Przez dwa tygodnie szykowaliśmy metalowy rynsztunek – malowaliśmy sobie telewizory (ja nie musiałem, tata przyszył mi kupiony na wycieczce szkolnej do Warszawy „Pleasure to Kill”), doszywaliśmy naszywki, po tysiąc razy zmienialiśmy ustawienie znaczków na kieszonkach i w klapach dżinsowych katanek, pastowaliśmy wojskowe trepy (epoka martensów, a nawet glanów miała dla nas dopiero nadejść) – i dyskutowaliśmy zaciekle, kto też może na takim Dniu Metalowca w Krośnie dla nas zagrać. Krater, wówczas największa lokalna gwiazda, na pewno. No i chyba Leyzer. Ale przecież takie ważne święto nie może się skończyć na występach kapel z jednego miasta. Może ktoś z Rzeszowa przyjedzie? A może z Krakowa nawet? Ktoś w końcu rzucił nazwę Turbo, w ramach pobożnego życzenia, więc i w Turbo uwierzyliśmy…

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że miał to być mój pierwszy koncert wyjazdowy. Co z tego, że paręnaście kilometrów – wyjazd to wyjazd. Długo musiałem rodziców przekonywać, że będę grzeczny (ha!), jadę z odpowiedzialnymi kolegami (ha!ha!) i w ogóle… Udało się. A szkoda 😉

Wylądowaliśmy w Krośnie, w okolicach rynku, koło południa. Nie pytajcie mnie, dlaczego nie wydało mi się to dziwne, że o takiej porze ma czekać na nas nasza wielka heavymetalowa przygoda – wtedy NIC nie wydawało mi się dziwne. Gdyby na krośnieńskim rynku instalował się właśnie Venom, przyjąłbym to na wątłą, nastoletnią klatę z pełnym spokojem. Ale nie instalował się. Nikt inny też się nie instalował. Żadnej sceny, ani śladu imprezy. Pytamy przechodniów – nikt nic nie wie. Rozglądamy się za metalową bracią – pusto. Nawet jednego milicyjnego gazika nie ma – znaczy, że koncertu nie będzie.
Chwila najczarniejszego zwątpienia przeszła w euforię, kiedy jeden z nas odkrył na tablicy ogłoszeniowej afisz (nie piszę „plakat”, żeby wam się głupio nie kojarzyło z czymś kolorowym i kuszącym) z informacją, że – tadam! – Dzień Metalowca rzeczywiście się odbędzie. Co prawda w świetlicy fabryki jakichś łożysk, co nie zapowiadało się szczególnie wystawnie, ale pamiętajcie: wtedy NIC nie wydawało mi się dziwne.
Kierujemy się ku fabryce. Idziemy środkiem jezdni, wojskowe buty dudnią o asfalt. Moją stalową duszę przepełnia radość i poczucie wspólnoty. Strzeżcie się, goście i rezydenci Fabryki Łożysk Tocznych – oto nadciąga pięcioosobowa brygada dukielskich metalowców! Hail and kill!!!

Gdybyście zobaczyli miny tych wszystkich robotników, kiedy tak wpadliśmy do tej ich świetlicy… Ktoś właśnie przemawiał z przyozdobionej biało-czerwonymi wstęgami sceny, gratulował, wręczał goździki. Dzień Metalowca, owszem – czyli pracownika branży metalurgicznej. Koncert? Będzie, a jakże – po zakończeniu części oficjalnej wystąpi zasłużony zespół ludowy Swaty…
Co za upokorzenie. Co za wstyd. W dodatku nijak nie dało się tego ukryć, bo wszyscy – w szkole, w rodzinie, na podwórku – wiedzieli, że jedziemy do Krosna na święto Braci W Metalu. Będą pytać. A potem będą się długo i głośno śmiać. Ze spuszczonymi głowami poczłapaliśmy na dworzec. Wymownie milcząc, modliliśmy się tam wtedy w Krośnie o rychłą i nagłą śmierć, ale zamiast gromu z jasnego nieba zjawił się pekaes i zabrał nas do Dukli.

\m/

Dzisiaj nadszedł Dzień Słodkiej Zemsty oraz Dzień Jeszcze Słodszego Triumfu! Znów mamy 29 marca i na fejsbuniu oraz forach, w wirtualu i realu, w radiu i telewizorze, ku memu niekłamanemu zdziwieniu, wszyscy mówią o Dniu Metalowca. Ale uwaga, dziś wszyscy mają na myśli właśnie fanów metalu. Muzyki takiej, nie śrubek, kulek i sztab. Niby tak trochę żartem, niby ironicznie, ale stało się – zabraliśmy fałszywym metalowcom ich święto!
Ha, gdzie teraz jesteście producenci łożysk tocznych? Gdzie wasze Swaty? Who’s the boss?!

Nie regulować odbiorników!

Przecieram ze zdumienia zaspane oczęta – Moja Adrenalina w „Dzień Dobry TVN”! Powód ku temu rzeczywiście gruby na tyle, że nawet telewizja śniadaniowa nie mogła się oprzeć. Oto bowiem na ścieżce dźwiękowej „Essential Killing”, nagrodzonego w Wenecji filmu Jerzego Skolimowskiego, pojawiły się dwa utwory warszawskiego kwartetu – „nietoleruje-bije” i „y dopatrzenia”. Ciekawa sprawa, dobrze byłoby sprawdzić, dlaczego właśnie ich pan reżyser zaszczycił swoim wyborem…

Mogło być pięknie, tym bardziej, że Mojej Adrenalinie pozwolono zagrać jeden numer w studiu. Niestety, wyszło jak zwykle – prowadzący wykorzystali wizytę grupy do powtórzenia wszystkich nieśmiesznych dowcipów i wszystkich stereotypów o metalu, jakie udało im się spamiętać.

Zaczęło się od dowcipasów, że Kindze Rusin szumi w głowie po próbie zespołu. Za to wyznanie Rafała, gitarzysty, że muzyka jest dla niego przedłużeniem medytacji, wywołało ogólną wesołość. No bo jakże to tak, tu medytacja i wyciszenie, a tu taka napierdalanka, że aż pani Kinga globusa dostała… Kiedy Bartosz Węglarczyk usłyszał, że jeden z muzyków pracuje w branży turystycznej, błysnął pytaniem: Co, sprzedajesz wycieczki do piekła?, a gdy już zespół złapał za instrumenty, nie mogło zabraknąć sakramentalnego: Prosimy nie regulować odbiorników. Bartoszu Węglarczyku, ile ty masz lat? Osiemdziesiąt? Pierwszy raz widziałeś na oczy gitarę elektryczną?

Jak na ironię, powstająca właśnie druga płyta Mojej Adrenaliny (jej roboczy tytuł brzmi „abcdefghijklmnoprstuwxyz”) opisywać będzie zjawisko nazwane przez członków zespołu „kapitulacją języka”. Trudno się dziwić, jeśli na każdym kroku mają takie źródła inspiracji.

Moja Adrenalina nie dała ciała. Zagrali świetnie, a pomiędzy błyskotliwymi żartami prowadzących, Karol i Rafał próbowali wcisnąć kilka ciekawych informacji. Niestety, wizyta grupy w „DD TVN” została wzięta przez niebieską telewizję w olbrzymi cudzysłów, brakowało tylko pędzącego dołem scrolla: Szanowni Państwo, ten stary wariat Skolimowski wpuścił ich co prawda do filmu, ale jak widzicie, to nic poważnego, to hałaśliwa zabawa małolatów. Nie interesujcie się tym. Nic tam nie ma.

Na szczęście w dalszej części programu „Dzień Dobry TVN” zajęło się już prawdziwą muzyką, robioną przez naprawdę utalentowanych artystów. Dowiedziałem się, że mistrz Rubik odnosi w Ameryce oszałamiające sukcesy, a Mezo masakrujący Grechutę parę minut później był „fajny bardzo” i Węglarczyk był szczęśliwy, że dzięki młodym ludziom piękna polska poezja żyje. No i pięknie, i dzień dobry, ja też panu redaktorowi życzę słodkiego miłego życia.

Metamuzyka 3 – Iron Maiden, bejbe

Trudziłem się cały wieczór nad recenzją najnowszej płyty Iron Maiden. Bo niby wszystko się zgadza, ale nic nie działa. Zamiast, jak Motörhead, hałaśliwie i radośnie spieprzać przed emeryturą w krótkie spodnie, Harris i koledzy rozpaczliwie pragną nagrać teraz dzieło życia – wielkie, ambitne, ponadczasowe. Bardzo się męczą i ja też męczę się tego słuchając.

Cierpię tym bardziej, że o Maiden akurat wolałbym tylko dobrze. Eddie mnie piersią wykarmił, cały pokój miałem wytapetowany ich plakatami, a „Killers”, „The Number of The Beast”, „Powerslave” czy „Seventh Son of a Seventh Son” nie muszę słuchać – choć minęło z 20 lat, znam na pamięć każdą nutę.
A jako że i u mnie trafiło na szczenięce lata, dobrze rozumiem rozterki podmiotu lirycznego z piosenki „Teenage Dirtbag” Wheatusa, który marzy o tym, żeby z niejaką Noel, która ponoć najlepiej wygląda w podkolanówkach, posłuchać sobie Iron Maiden. Pieśń tę wieńczy happy end do kwadratu, bo Noel nie dość, że spojrzała na podmiot liryczny przychylnym okiem, to jeszcze ma dla niego bilet na koncert Maidenów. Ech, gdyby piętnastoletniego mnie takim prezentem obdarzyła jakaś miła koleżanka z klasy, z wdzięczności pierdzielnąłbym jej na drutach sto par podkolanówek.

Polecam jednak nie tyle oryginał:

Co tę wersję:

Nie polecam za to tej (a już na pewno nie z włączonym audio):

I podsumowując wątek Iron Maiden (czy raczej pierwszą jego odsłonę), proponuję rzucić okiem, w co odziana jest ta pani. Na facetów to po prostu działa, nawet na Justina.

Ten sthrashny thrash

Tygodnik „Wprost” dokonał sensacyjnego odkrycia: na koncercie Metalliki nie należy się spodziewać tłumu nastolatków w czarnych koszulkach i glanach, bo „większość fanów to panowie w wieku 30-50 lat, którzy (…) marynarkę od garnituru zostawią w samochodzie”, albowiem „trash metal stał się muzyką klasy średniej”.

No więc właśnie. Pomijając oryginalność tej myśli (za 10 lat „Wprost” odkryje fanów rapu, którzy nie noszą czapek z daszkiem do tyłu i workowatych, opuszczonych w kroku spodni – dziennikarskie śledztwo pewnie już ruszyło…), chciałbym zauważyć, że poświęcając cztery strony jakiemuś zjawisku warto byłoby zajrzeć do słownika – albo chociaż do google’a, to takie trudne?! – i sprawdzić ortografię. Thrash. THRASH. T-H-R-A-S-H. Ta muzyka to thrash metal, z dwoma „h”, do cholery!

Większość polskich mediów od ćwierć wieku pisze o „trash metalu”. Jakoś zakumali, że „jazz”, a nie „jezz”, i że „punk”, nie „pank”, ale z thrashem wyraźnie im nie po drodze. Rozumiem, że przez lata można było olewać niepiśmiennych gówniarzy, słuchających tej muzyki, a poważnym czytelnikom i tak było wszystko jedno czy „thrash”, czy „trash”, czy może „fuckoffanddie”, ale autorom artykułu we „Wproście” i redaktorom tegoż trochę się jednak dziwię. Naprawdę chcecie zadzierać z klasą średnią?

To jest TRASH:

A to THRASH:

To niestety nie jedyna wpadka. Z tekstu dowiecie się również, że Metallica nagrała płytę „Ride the Lighting” – chodzi o przejażdżkę na żyrandolu? Liźniecie też trochę historii. Oto jeden z bohaterów tekstu zeznaje, że w każdą niedzielę wstawał o 6.30 rano, by słuchać w radiu audycji „Metalowe tortury”, prowadzonej przez Marka Gaszyńskiego. Godne podziwu poświęcenie, ale… w niedzielne ranki była „Muzyka młodych”, na Programie Drugim PR. Trójkowe „Metalowe tortury” były w poniedziałki, po południu i prowadził je Roman Rogowiecki (a przed nim ponoć Wojciech Mann). Bohatera tekstu pamięć mogła zawieść, to naturalne, ale dziennikarze powinni to sprawdzić. Znowu: google daje prawidłową odpowiedź w kilka sekund, bo fani trash metalu z klasy średniej są sentymentalni i wypisują to wszystko na fanowskich stronach, dyskutują na forach i nie jest to jakaś wiedza tajemna.

Ja wiem, fajnie, że „Wprost” poświęcił aż tyle miejsca na tekst o metalu, w dodatku bez straszenia ludności Rogatym (choć wtręt o satanistach z Ostrołęki – palce lizać!), ale dlaczego wyszło jak zwykle?

No dobra, już nie marudzę. Prasuję marynarę, tę co to ją zostawię w samochodzie i do zobaczenia na Bemowie, na koncercie Slayera i supportów 😉

Gdy byłem chłopcem, byłem metalowcem

Mam za sobą bardzo pracowity miesiąc. Zbyt pracowity, powiedziałbym nawet. Przed awarią fizyczną ratowały mnie rowerek i kawa (nie razem, nie oszalałem), a przed psychiczną – kilka ulubionych płyt, Sarah Silverman w telewizorze i książka, którą podczytywałem po parę stron w tramwaju, pociągu, na kiblu, w knajpie… „Hell Bent For Leather” Seba Huntera, to autobiografia brytyjskiego metalowca z małego miasteczka. Zaczyna się, gdy smarkacz odkrywa metal, a kończy, gdy zdycha jego ostatni poważny zespół, a zaczyna pierwszy poważny związek.

Ktoś w jednej z recenzji zauważył, że Hunter to taki metalowy Nick Hornby i rzeczywiście, coś jest na rzeczy – facet ma talent do pełnych humoru, ale zarazem pogłębionych historyjek obyczajowych, dla których tłem jest muzyka. O tej Hunter opowiada z pasją, ale też, dla wzmocnienia efektu komicznego, pastwi się czasem nad metalem bezlitośnie. Jeśli więc nie macie do swoich skórzanych portek i specjalnych wydań płyt Manowar choć odrobiny dystansu, może jednak darujcie sobie tę książkę…

Czytając „Hell Bent For Leather” trochę zazdrościłem Hunterowi, że to on taką książkę napisał, nie ja. Tym bardziej, że kiedyś o czymś podobnym myślałem, ale na myśleniu się skończyło. Pocieszam się zresztą, że nie mógłbym napisać czegoś równie okrutnego i zabawnego, bo ja wciąż w tym tkwię. Już nie po uszy i nawet nie po pas, ale jednak tkwię i jest mi z tym całkiem dobrze. Tymczasem Seb w pewnym momencie doznał olśnienia i z dnia na dzień zostawił cały ten metal za sobą, jak twierdzi bez większego żalu. Cóż, koleś był fanem głównie glam metalu, więc się nie dziwię… Kac, który musi przyjść po paru latach na glammetalowej diecie musi być potworny 🙂

Radiowa piosenka

Pytają mnie ludzie od roku, co myślę o związku Nergala z Dodą. Niestety, niewiele o tym myślę, bo niby dlaczego miałbym? Ufam, że Nergalowi też snu z powiek nie spędza kwestia, z kim dzieli łoże Szubrycht…

Ale niedawna wiadomość – niesprawdzona, przyznaję – jakoby Ner miał napisać piosenkę dla swojej oblubienicy, to już zupełnie inna para kaloszy. Z jednej strony, uważam, że to naturalna kolej rzeczy. Skoro są razem w życiu prywatnym, to czemu nie mieliby się zbliżyć, jeśli nie na scenie, to chociaż w studiu nagraniowym? Bo „Księga Praw i Obowiązków Liderów Prawdziwych Zespołów Blackmetalowych” zabrania? Tego bym nie lekceważył, jeśli mu bardzo zależy na młodocianej – a przez to radykalnej – części publiczności Behemoth. Ale że nie jestem ani młodociany, ani radykalny, mam w dupie obowiązki wynikające z tego, że ktoś ma o mnie jakieś wyobrażenie i zgaduję, że Nergal też zaczął je tam mieć. Dowodem nie tylko publiczne wystąpienia z Dorotą, ale na przykład obecność na nowej płycie Czesław Śpiewa. I dobrze, popieram… Zawsze wkurzał mnie ten dysonans metalowej mentalności – z jednej strony płaczemy, że spycha się nas do getta, śpiewamy pieśni o tym, jak to dobrze być wolnym (smoki/orły/kruki lecące w kierunku zachodu słońca/księżyca/niebotycznych gór to podręczna metafora w tym temacie), ale kiedy ktoś od środka próbuje metalowy folwark otworzyć, to się lament podnosi, że Targowica, zdrada i zaprzaństwo…

No, ale nie o tym miało być. Miało być o piosence Nergala dla Dody. Jeśli naprawdę to robi, sporo ryzykuje. Całe swoje dorosłe życie doskonalił sztukę wykuwania z gitary groźnych, deathmetalowych riffów i jak wiemy, robi to na światowym poziomie. Ale czy to znaczy, że potrafi ułożyć poprockowy numer do radia? Nie wiadomo. Jeśli mu się uda – czapki z głów. Oznaczać to będzie, że jest nie tylko świetny w swojej wąskiej specjalizacji, ale że jest znakomitym, wszechstronnym muzykiem.
A co jeśli zaproponuje coś niekoniecznie złego, ale po prostu przeciętnego? Pal licho, że narzeczona nie będzie miała przeboju, gorzej że wszyscy, którzy źle życzą Nerowi (a paru takich się znajdzie), będą mogli piać: Popatrzcie, co to za gówniany gatunek ten death metal, skoro taki średniak może być tam królem. Hity dla radia – oto prawdziwa sztuka!

Przyznaję zresztą i ja, napisać naprawdę zgrabny, chwytliwy, a zarazem mało obciachowy numer do radia to duża sztuka. Nie stąd wiem, że sam próbowałem, bo mi dobry Bóg takiego talentu poskąpił, ale stąd, że co otworzę radio, to jedno mnie nachodzi spostrzeżenie: Muzyki z nim dużo, dobrej mało.
Jeśli więc zapytacie mnie, co sądzę o tym, że Nergal komponuje dla Dody, odpowiem bez namysłu: Trzymam kciuki.

PS. Nie powinno byc źle 😉 Zobaczcie tylko:

Wszystko umiera

Widziałem go na żywo na Wacken Open Air, w 2007 roku, i nie był w dobrej formie. Wyraźnie pod wpływem – pół koncertu zaśpiewał całkiem dobrze, a drugie pół przebełkotał, po czym wywinął takiego orła, że myśleliśmy, że się połamał. A jednak był Peter Steele jedną z najbardziej wyrazistych osobowości w sztampowym metalowym świecie, gdzie wszyscy, nie wiedzieć czemu, starają się być tak bardzo podobni do wszystkich innych. Był szalony i utalentowany. Był też zabawny i groteskowy, ale widać było, że ma to gdzieś, że ma do siebie dystans (rzecz w metalowym świecie równie rzadka).

Kiedyś dałbym się pokroić za Type O Negative, dzisiaj pozostał tylko sentyment, głównie do „Slow, Deep And Hard” i „World Coming Down”, ale żal i artysty, i człowieka. Chociaż za życia mówił głównie o śmierci, a nawet bezczelnie z nią igrał, jakoś trudno się oswoić z myślą, że tym razem to już naprawdę i na zawsze.
Więcej napisałem w Interii, o tutaj. Idę sobie puścić „Unsuccessfully Coping With the Natural Beauty of Infidelity”, jedną z najlepszych piosenek o miłości ever 😉