Kolejna Metalmania przeszła do historii. Znajomych zatrzęsienie, miłych mniej lub bardziej spodziewanych spotkań bez liku, ale że jestem w trakcie wiosennego odtruwania (tudzież umartwiania) organizmu, za nic do baru zaciągnąć się nie dałem. Poza tym, sławiący uroki zachodu słońca metal gotycki i romantyczny black metal z klawiszami przestały się cieszyć popularnością, a co za tym idzie, czarnych mew teraz na koncertach jak na lekarstwo… Thrash i death metal przyciąga głównie brzuchatych dziadów mego pokroju, zerkać dziewczętom w dekolty się nie dało, więc pilnie śledziłem to, co działo się na scenie. Dużej, bo dwie przymiarki do małej (fragmenty koncertów Drone i Mortal Sin) uświadczyły mnie w przekonaniu, że nie trzeba się tam zapuszczać.
Immolation – to chyba mój ulubiony zespół deathmetalowy, więc radowała mi się gęba na koncercie, mimo niezbyt selektywnego brzmienia (prawa strona obrzydliwie smażyła). Po zejściu ze sceny Dolan i Vigna przez bite 10 godzin plątali się po antresoli Spodka i bratali z fanami, więc jeśli jest jakiś wielbiciel Immolation, który był wczoraj w Katowicach, chciał mieć autograf i/lub zdjęcie z Jankesami, i nie ma – to musi być straszną dupą 🙂
Flotsam And Jetsam – poniżej oczekiwań. Myślałem, że będą w tej samej klasie co ich kumple z sąsiedztwa, czyli Sacred Reich (mam na myśli występ na Wacken z ostatniego lata), ale niestety. Pożytek z tego koncertu był taki, że kolejnych idoli z lat pacholęcych wreszcie na żywo zobaczyłem i więcej widzieć nie chcę.
Artillery – oczekiwania miałem niewielkie, więc nie miałem się czym zawieść, ale słabiutko, oj słabiutko. Ogólną wesołość budził basista, wyglądający jak… sam nie wiem jak, nie chciałbym obrażać księgowych, ani pracowników ZUS-u, ale na pewno nie nie wyglądał jak muzyk kapeli thrashmetalowej. W dodatku takiej, o której 20 lat temu mówiliśmy, że może zdetronizować Kreatora w Europie, że kto wie, może zagrozi Slayerowi. Kurczę, ale głupi byliśmy 20 lat temu 🙂
Marduk – ten nowy wokalista ma niezły atak, ale po 10 minutach miałem dość. Na antresoli wpadłem na Fazi’ego, basistę Kata, który nie mógł się nadziwić, że można zagrać cały koncert na dwóch dźwiękach. Chociaż lojalnie zaznaczył, że w którejś tam, na poły akustycznej wstawce dźwięki były cztery…
Vader – wiadomo. Oczywiście świetny, żywiołowy koncert, który w dodatku – jako pierwszy tego dnia – naprawdę dobrze zabrzmiał. No, może solówki Mauzera trochę za mocno waliły po uszach, ale trudno, metal to nie spacerek plażą. Nie ma miętkiej gry.
Satyricon – początek leśny i niemrawy, ale w końcówce powiało szatanem, aż miło. Bawił mnie nowy imidż Satyra, nieco zażenowało festyniarskie zmuszanie ludności do nucenia klawiszowego motywu z „Mother North” (ktoś tu bardzo chciałby być Ironem Maidenem), ale trzeba przyznać, że to jeden z nielicznych blackmetalowych zespołów, osobliwie ze Skandynawii, które wiedzą, do czego służy scena. Latem widziałem popisy koncertowe Immortal i Dimmu Borgir, i muszę przyznać, że Satyricon jest o klasę lepszy. Przynajmniej gitarzyści potrafią grać bez gapienia się na gryf jak sroka w kość.
Overkill – widziałem ich na żywo już tyle razy, że wystarczy do końca życia. I choć dawali radę, po pierwszej piosence wymknąłem się na antresolę, by w towarzystwie Barta z Hermh i jego uroczej małżonki spożyć herbatkę z cytrynką. Przy okazji dowiedziałem się, że Bart jest w posiadaniu taśmy z koncertem zespołu młodzieżowego Lux Occulta, o jakości dźwięku rzekomo wyśmienitej. Nie chce mi się wierzyć, bo to nagranie z czasów, kiedy dobrej jakości dźwięku nie umieliśmy z siebie wygenerować, ale posłuchamy, zobaczymy. Jeśli rzeczywiście będzie nieźle, to się te wykopaliska upubliczni, czemu nie…
Dillinger Escape Plan – na nich tam przyjechałem i nie zawiodłem się. To pieprzone zwierzęta! Uczestniczenie w koncercie DEP, osobliwie blisko sceny, to jak zderzenie z rozpędzonym pociągiem. Czy raczej kilkoma pociągami, pędzącymi w różnych kierunkach. Do tego oryginalna, świetnie dopasowana do muzyki oprawa sceniczna – sporo dymu, zero świateł z przodu, za to mocne oświetlenie zza pleców zespołu, ze szczególnym wskazaniem na stroboskopy. W miejscu, w którym stałem brzmienie było zaskakująco selektywne, jak na tak gęstą i poplątaną muzykę wręcz niemożliwie selektywne. Smaczków, których sporo na ostatniej płycie grupy, prawie nie było słychać, w sytuacji live mocniej eksponowane są ich siłowe, core’owe korzenie… Pewnie również dlatego Dillinger miał najsilniejszy elektorat negatywny – nie dość, że sporo luda wyemigrowało na antresolę w poszukiwaniu jadła i napojów, to jeszcze paru dzielnych wojowników plątało się pod sceną, pokazując faki piosenkarzom. Ale ani zespołowi, ani mi to nie przeszkadzało. Śmiem wręcz twierdzić, że dodawało to koncertowi interesującego posmaku całkowitej jazdy po bandzie 🙂
Megadeth – lubię, bardzo lubię. Za cuda na gitarze i ten szyderczy wokal Mustaine’a, cedzony zza zębów. Nie dostałem ani jednego, ani drugiego. Oczywiście, Dave swoje absurdalnie szybkie, thrashowe solówki odgrywał wyśmienicie, ale nowy gitarzysta – odmawiam nauczenia się jego nazwiska, bo mam nadzieję, że długo w Megadeth nie zagrzeje – zupełnie nie radził sobie z materiałem. Co było słychać szczególnie w „Hangar 18” (niestety) i w „Holy Wars” (zupełnie położył to cudne orientalne solo w pauzie) oraz w całkowicie niepotrzebnej solówce a capella. To dobry gitarzysta, ale nie dla Megadeth, gdzie wisi nad nim cień Marty’ego Friedmana. I paru innych, o klasę lepszych, jak Polanda czy Pitrelli’ego… W sumie niezły koncert, ale takie firmy jak Megadeth tylko „niezłych” grać nie powinny.