„Przekrój”: Przebudzenie

Ja też przestałem już wierzyć, że wróci. Ale dziś mogę – niewierny Jarosław – czytać, kartkować, wąchać papier. Jest. Nowy numer „Przekroju”. Od deski do deski pochłonę go dopiero w czasie okołoświątecznej flauty, ale uważnie przejrzałem, tu i ówdzie zatrzymałem się na dłużej i powiem wam, że jeśli „Przekrojowi” powrót może się udać – to właśnie takiemu.

To nie jest ten „Przekrój”, który wstydliwie zszedł ze sceny kilka lat temu. Ale też nie ten, którego miałem zaszczyt być częścią przez dobrych parę lat. To nie tygodnik opinii, który próbuje nadążać, komentować rzeczywistość, odpowiadać na najnowsze trendy, albo nawet je kreować.
To jest „Przekrój” uszyty ze wspomnień jajogłowych w średnim wieku, ze wspomnień pachnących kuchnią w domu babci. Ulepiony z tęsknot i wyobrażeń aspirujących dwudziestolatków, którzy się nie załapali. Odpowiadający na potrzeby tych, których jest tak mało, że w badaniach konsumenckich robią za błąd statystyczny.

przekroj

Jest więc miejsce na literaturę (nie tylko recenzje książek – ale i długie opowiadanie czy wiersz!), architekturę, teatr, film, muzykę, sztuki plastyczne i modę, sprawy społeczne i przyrodę. Są komiksy i rysunki – m.in. Mrożek i Raczkowski, dużo Raczkowskiego – jest humor zeszytów szkolnych, jest Wacuś i Filutek, jest Ludwik Jerzy Kern, są aż dwie krzyżówki. Są teksty o problemach współczesności i skarby wydobyte z przepastnych archiwów „Przekroju”.

Jeżeli czegokolwiek nowemu „Przekrojowi” brakuje to… umiaru. Chodzi zarówno o ilość zgromadzonego materiału, jak i – a może przede wszystkim – sposób jego podania. Łatwo się zagubić w naszpikowanym michałkami layoucie, który w dodatku jest zamierzenie vintage’owy, otwarcie nawiązujący do „Przekroju” Eilego, a więc odległy od tego, do czego dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni.

Może więc ja muszę przywyknąć, może redakcja powinna jeszcze niektóre rzeczy uporządkować, może warto byłoby tu i ówdzie znaleźć miejsce na odrobinę oddechu, może wyraźniej oddzielić aktualności od archiwaliów… Nie wiem, to tylko pierwsze wrażenia. Ale wiem, jak to jest, kiedy ma się dużo fajnych treści do upchania na ograniczonej powierzchni papieru, więc nie będę tu robił za kocioł, który garnkowi. Nie będę czarno widział. Przeciwnie: nikt mocniej ode mnie nie wierzy w to, że papierowy kwartalnik o kulturze ma szansę powodzenia.

Trzymam kciuki, będę czytał, na krzyżówce pewnie znów polegnę. Niech żyje!

PS. Ciekawe, czy jest wersja na iPada. 😉

Długi wpis o miłości, pisaniu i patrzeniu z góry

„Nie ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość. Rzeczywistość ze wszystkich sił stara się przypominać dobrze opowiedzianą historię“ – to Izaak Babel o tajemnicach swojego warsztatu. Ten sam Babel, od którego Jacek Hugo-Bader wypożyczył „jedwabne rzemyki przydymionych spojrzeń”. Przypadek? Nie sądzę.

xiazki

„Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”, najnowsza książka JHB to bestseller ostatnich miesięcy. Zamiast przynieść autorowi chwałę, pociągnął go jednak w dół, jak lawina. A zaczęło się, jak to z lawinami bywa, od małych kamyków. Ten zaklął szpetnie, że himalaizm nie tak wygląda i bywały już lepsze książki o Polakach wspinających się na ośmiotysięczniki, tamten zasugerował, że JHB wykorzystuje swoich bohaterów, ów podpowiedział, że książka w kilku miejscach mija się z prawdą. Potem już było tylko gorzej: Jacek Berbeka, szef wyprawy, w której brał udział JHB, zarzucił reporterowi manipulację, egocentryzm („To książka fabularna, poświęcona tylko i wyłącznie JHB”) i konfabulację. „Tygodnik Powszechny” odtrąbił z kolei, że JHB popełnił plagiat, kopiując fragmenty swojej książki z artykułu Bartka Dobrocha „Tryumf i dramat na Broad Peak”. Bełkotliwe tłumaczenie samego Hugo-Badera, coś o platynowych meteorytach i klątwach, mu nie pomogło… Śledziłem komentarze moich znajomych na Facebooku i nieznajomych pod medialnymi doniesieniami (dopóki mnie nie zemdliło), i obraz JHB, który się z nich wyłaniał był połączeniem złośliwej karykatury z portretem sądowym. Nawet anonimowi półanalfabeci wiedzieli na pewno: kiepski reporter, zły człowiek, kłamca i oszust. Na stos!

Nie mogę więc nie zabrać w tej sprawie głosu, nawet jeśli nikogo to nie obchodzi. Nie mogę, bo po pierwsze sam piszę, po drugie uwielbiam reportaże JHB, a po trzecie wreszcie, z lektury „Długiego filmu o miłości” wyciągnąłem zgoła odmienne wnioski, niż większość moich znajomych (i nieznajomych). Czasu i sił na wywód o rozmiarach adekwatnych do złożoności tematu nie mam, więc może w punktach:

1. Być może rację mają ci, co mówią, że na tle istniejącej literatury himalaistycznej „Długi film o miłości” się nie broni, może są lepsze teksty. Ja jednak ich nie czytałem, bo dopiero Hugo-Baderowi udało się pociągnąć mnie ku ośmiotysięcznikom, rozbudzić ciekawość. Kto wie, może takich jak ja jest więcej – i może na tym nie poprzestaną, może będą szukać dalej?

2. Nie rozumiem tych, którzy zarzucają JHB, że przedstawił ludzi gór w złym świetle, jako szaleńców, bezgłowych samobójców szukających efektownej śmierci. Nie rozumiem tych, co twierdzą, że Jacek Berbeka powinien się na JHB obrazić/pobić go/pozwać za to, jak w książce został przedstawiony. Ja bowiem po lekturze „Długiego filmu…” jestem bohaterami książki zachwycony. Najbardziej Jackiem. Twardym, trudnym, człowiekiem z krwi i kości, który robi to, w co wierzy, bez względu na okoliczności i opinie innych. Że nie przypomina w tej książce sympatycznego misia? A na pewno chciałby?

3. Czytałem, wyrażoną w „Dużym Formacie” i chętnie przytaczaną przez inne media, opinię Wojciecha Tochmana („Fakty są święte”) i wierzę, że wierzy w to, co mówi. Ale zarazem oglądam wiadomości, dotyczące tych samych wydarzeń, na różnych kanałach telewizyjnych, czytam o nich w różnych gazetach – i widzę, że te same fakty jednak różnią się od siebie. Jakże to tak?
Nie wierzę w subiektywne dziennikarstwo, a już w subiektywną literaturę – również „literaturę faktu” – ani trochę. Zanim pozwolę Hugo-Baderowi zmyślać (a za chwilę pozwolę), chciałbym zwrócić uwagę na sprawy tak oczywiste, że aż głupio o nich pisać: przecież wszystko, co widzimy i zapamiętujemy, filtrujemy przez pryzmat własnej kultury, wychowania, doświadczeń, samopoczucia itp. itd. Nie ma: „tak było”. Może być tylko „tak to zapamiętałem, tak to widziałem”. Z tego właśnie powodu chciałbym uchylić zarzuty, że to jest książka o JHB, nie o wyprawach na Broad Peak – takie książki zawsze są o ich autorach, ale nie wszyscy autorzy się do tego przyznają.

4. Świadome konfabulacje. No właśnie: dozwolone czy nie?
Moim zdaniem wszystko zależy od intencji i okoliczności. Dostosowywanie faktów do z góry narzuconej tezy, pokazywanie ich w jedynie słusznym świetle – niedobrze. Drobne korekty na skomplikowanej tkance rzeczywistości, by łatwiej ją było pojąć tym, co tego nie widzieli i nie przeżyli – dopuszczalne. Bo oczywiście szczegóły są ważne, ale co po szczegółach, jeśli przysłaniają big picture?

5. Plagiat. Niech rozstrzygnie sąd. Bez cienia wątpliwości wskazane przez „Tygodnik…” fragmenty są zbyt do siebie podobne, ale to jeszcze nie świadczy jednoznacznie o winie JHB. Każdy, kto pisał kiedyś piosenki, teksty lub wiersze, doskonale zna uczucie nieświadomej inspiracji – tak coś lubisz, tak czymś przesiąknąłeś, że później palce same układają się na gryfie. Biegniesz do kumpli z kapeli i chwalisz się: „Chłopaki, ale super numer wymyśliłem!” A oni słuchają uważnie i nie wiedzą, czy się śmiać, czy stukać w czoła. „Tak, ty wymyśliłeś. Ale wcześniej zrobiła to Nirvana. AC/DC. The Beatles”.
Wierzę, że taki właśnie jest przypadek Jacka Hugo-Badera. Nie znam człowieka, ale jestem w stanie uwierzyć, że jest skończonym egocentrykiem, natomiast nie potrafię uwierzyć, że jest głupi i świadomie skopiował te kilka zdań.

Czy zatem wszystko z „Długim filmem o miłości” w porządku, czy sam nie mam nic tej książce i jej autorowi do zarzucenia? Owszem, mam.

Przede wszystkim wydaje mi się, że powstała za szybko. Tak, rozumiem, że temat gorący, że inni też chcieli napisać, że wyścig. Ale teraz autor ponosi konsekwencje własnych decyzji. Nie pozwolił materiałowi odleżeć, nie poczekał aż opadnie kurz, wystygną emocje, obeschną łzy rodzin, więc ma za swoje. Wcisnął się ze swoją literaturą (tak, pamiętam, „literaturą faktu”), pomiędzy spory środowiskowe, szlam anonimowych forów internetowych i dziennikarzy głodnych krwawego newsa. Taki stary wyga, a nie był gotowy na burzę, którą przecież musiał zebrać siejąc ten wiatr… Swoją drogą, o pośpiechu świadczy także fakt dość niechlujnej redakcji książki – tak ważny tytuł, w takim wydawnictwie i z tyloma błędami? Nie wypada.

Co dalej? Pamiętam, ile radości dały mi wcześniejsze książki tego autora i zawsze będę mu za to wdzięczny. Bez względu więc na to, czy w tym przypadku winien czy nie, zawsze kiedy wchodzę do księgarni, dryfuję w kierunku półek z reportażami i oplatam je jedwabnymi rzemykami przydymionych moich spojrzeń w poszukiwaniu nowej książki Hugo-Badera.
Mam nadzieję, że już powstaje.

I co pan wtedy czuł?

Przetłumaczyłem „Patrz mi w oczy” dlatego, że to świetna książka. Ale – oczywiście – przede wszystkim dlatego, że to świetna książka o autyzmie. Skoro już tak się złożyło, że jako tako posługuję się słowem pisanym, doszedłem do wniosku, że chociaż tyle mogę zrobić dla Sprawy 🙂 Jeśli więc ktoś pod wpływem wspomnień Johna Eldera Robisona inaczej popatrzy na osoby ze spektrum autyzmu (i w ogóle jakichkolwiek „innych”), jeśli choć jedna osoba dzięki tej lekturze lepiej zrozumie kogoś ze swojego otoczenia, swojej rodziny, czy wręcz samego siebie – to warto było, to wygrałem.

Cóż, jeśli powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Książce przyda się wsparcie w mediach, ale wywiad z tłumaczem to nudy, każdy dziennikarz wam to powie. Musi być jakiś pierwiastek ludzki, jakieś story… Oczywiście, jest. Moje własne. Nasze. Dlatego mówiąc o „Patrz mi w oczy” zdecydowałem się opowiedzieć trochę o swoim synu, o naszej rodzinie. Nam to nie zaszkodzi, a komuś może pomóc – z takiego wychodzę założenia.

Jeśli więc kogoś to interesuje, tu znajduje się zapis obszernej rozmowy w Trójce – oprócz mnie o swoich doświadczeniach ze spektrum autyzmu opowiadały terapeutka RDI Maria Jędral i Ilona Rzemieniuk ze Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom Z Ukrytymi Niepełnosprawnościami im. Hansa Aspergera Nie-Grzeczne Dzieci.

W Onecie – konkretnie tutaj – znajdziecie natomiast wywiad ze mną. Mniej o książce, bardziej o tym, czym jest autyzm i jak wygląda nasze z nim życie. Ale uwaga, to doświadczenia rodzica, nie rozprawa naukowa. Jeśli ktoś szuka wiedzy fachowej, albo diagnozy, proszę się udać do instytucji, które się tym zajmują, jak Effatha w Krakowie, czy Synapsis w Warszawie.

I jeszcze, dla przypomnienia – „Patrz mi w oczy” można zamówić tutaj. Warto 🙂

Czemu, Cieniu, odjeżdżasz…

Przeżyłem przy „Przekroju” (doceniacie piękną aliterację?) dobrych parę lat i z pięciu, może sześciu naczelnych. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, od których dużo się nauczyłem. Napisałem pod ich okiem kilka tekstów, z których zawsze będę dumny. Niespodziewanie odziedziczyłem po Bartku Chacińskim dział muzyczny, w którym przez kilka lat dzielnie walczyliśmy o lepsze jutro. Gdyby nie „Przekrój” nie robiłbym tego, co teraz robię i chyba wiem, co bym robił, ale nie powiem, bo się wstydzę…

Z bólem serca obserwowałem agonię „Przekroju”, bezmyślnie przedłużaną przez ostatnie lata, na te nagłe zwroty akcji i eksperymenty na żywym ciele, ale teraz, kiedy w końcu dokonał żywota, zrobiło mi się smutno i źle. Żałuję „Przekroju”. Nie z powodu Raczkowskiego, bo jego z pocałowaniem ręki wszędzie wezmą i jeszcze nam będzie dosrywał długo i szczęśliwie. Żałuję „Przekroju”, bo drugiego takiego pisma nie ma i już pewnie nie będzie. Ale przede wszystkim żałuję z pobudek egoistycznych – bo to był ważny, dobry etap w moim życiu. Tym, którzy mi to zabrali, nigdy tego nie zapomnę.

zbieramkupy

Ja, ogrodnik

Jedni już wiedzą, inni nie, jeszcze innych zupełnie to nie obchodzi, ale czas się i tu pochwalić, bo jest czym. Od jakiegoś czasu mam przyjemność prowadzić serwis Era Music Garden, w którym pod opiekuńczymi skrzydłami możnego mecenasa próbujemy stworzyć najciekawszy serwis o muzyce w polskiej sieci. Tylko tyle. Jak nam idzie, oceńcie sami. Ja uważam, że choć jesteśmy jeszcze na początku drogi, kierunek jest dobry…

Dumny jestem szczególnie z silnej ekipy, która Era Music Garden współtworzy. Silnej i zróżnicowanej, bo spotkali się tu – i póki co nie skaczą sobie do gardeł – reprezentanci różnych pokoleń i skrajnie różnych środowisk. Felietony piszą: Zbyszek Hołdys (to dzięki niemu tu trafiłem, ukłony) i Natalia Fiedorczuk, Małgosia Halber i Borys Dejnarowicz. I Angelika Kucińska, która ze wstydem przyznaje, że lubi Britney Spears 😉 I jeszcze Paweł Waliński, który w swoim Gabinecie Muzycznych Osobliwości wyciąga z ciemnych, zimnych i wilgotnych czeluści zapomnienia takie postaci jak GG Allin, Genesis P-Orridge czy Scott Walker. Zawsze znakomity Mariusz Herma skacze od muzyki dawnej po muzykę przyszłą, Leszek Gnoiński przepytuje luminarzy polskiej sceny, Andrzej Cała dogląda hip-hopu i r’n’b, Sebastian Lepiarz ogrania historie klubowe, jazzem zajmuje się Dionizy Piątkowski, szef Ery Jazzu, a metalowymi i rockowymi czadami – Łukasz Dunaj. I jest jeszcze Tomek Doksa (wicenaczelny EMG), Łukasz Wawro (deathmatch Sex Pistols vs Ramones wciąż przed nami!), Piotr „Makak” Szarłacki, Marcin Bieniek, Jacek Sobczyński, Janek Błaszczak, Maciek Piasecki, Mateusz Adamczyk… Do tego ekipa świetnych fotografów: Łukasz Jaszak, dwie Joanny („frota” Kurkowska & Combik), Rafał Nowakowski, Marcin Bąkiewicz, Artur Rawicz itd… Jeśli kogoś nie wymieniłem to przepraszam, ale współpracowników mamy sporo i ciągle przybywa, raduje się serce, raduje się dusza…
Ludzie to zaprawieni w bojach, z doświadczeniem wyniesionym z mediów dużych i małych, z papieru, sieci, radia i telewizji. Fani (a nierzadko i twórcy) muzyki, którym naprawdę zależy.

Jest jeszcze Zrób Głośniej! czyli rozgrywający się na stronach Era Music Garden, nieustający plebiscyt dla młodych artystów. Mogą się sprawdzić w konfrontacji ze starymi (nie chodzi o metrykę, ale o doświadczenie ;-)) wygami na warsztatach – tu na przykład czekają na nich m.in. Zbyszek Hołdys, Marek Raduli, Kostas Georgakopulos i Wojtek Olszak. Mogą dzięki udziałowi w tej zabawie trafić w roli suportu na koncert gwiazdy (Rafał Rokicki, który gra w Palladium przed Omarem Sosą właśnie z tego stawu został wyłowiony) . Mogą jeszcze to i owo, ale o wszystkim dowiecie się w odpowiednim czasie 🙂

Lada dzień ruszamy z powieścią w odcinkach (ha!) autorstwa Przemka Jurka, a ja nie dalej jak wczoraj zadebiutowałem pierwszą odsłoną felietonów zatytułowanych „Szubrycht szumi”. Miłej lektury.

3350 x platyna i twarde negocjacje

Różnica pomiędzy faktami, a faktami prasowymi jest mniej więcej taka, jak pomiędzy okiem, a okiem cyklonu.

Czy tylko Bartek sprawdził ile płyt można sprzedać w Chinach? Artyści zagraniczni, a taki z punktu widzenia statystycznego Lee jest Bayer Full, dostają tam Złotą Płytę za 10 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, a Platynę za 20 tysięcy. Nasi specjaliści od nakrapianych majtek ogłosili więc, że zamierzają zgarnąć w Państwie Środka skromne 3350 platynowych krążków i wszyscy, od poważnych dzienników po tradycyjnie niepoważne telewizje połknęli to jak forfiter czikena. Nigdy wcześniej Bayer Full nie miał w Polsce tak dobrej prasy, nigdy tyle razy nie przygrywał na największych antenach narodowi do śniadania – wystarczyło odwołać się do naszych podszytych kompleksami snów o potędze i wymyślić historię na tyle egzotyczną, żeby nikomu nie chciało się jej zweryfikować.

Czytam tu i ówdzie – ostatnio w „Polityce”, na stronie Wojewódzkiego – o filmie „Mój mały Manhattan”, kręconym iPhonem przez niejakiego Łukasza Jacka Jakóbiaka. Na razie jest trailer, o taki. Może nie będę oceniał tego, co zobaczyłem, bo pewnie się nie znam i mój mały Bronx bardzo się od małego Manhattanu pana Jakóbiaka różni, ale zaciekawiły mnie doniesienia, że „trwają negocjacje z Lady GaGą”, że Lady GaGa być może wystąpi, może się zgodzi, może łaskawym okiem spojrzy. Tyle tylko, że kiedy media skwapliwie temat podchwyciły i zaczęły rozdmuchiwać ten różowy GaGowy balon, pan Jakóbiak był ledwie na etapie wysyłania do amerykańskiej wokalistki listu w butelce. A jeśli się nie uda i piosenkarka na ten żarliwy apel nie odpowie? Co robić, pewnie Lady G. trailera nie obejrzała, albo miała inne plany na ten wieczór, ale przynajmniej próbowaliśmy, dziennikarze mogą zaświadczyć.

To napisałem ja, Jarząbek Wacław, podczas krótkiej przerwy w negocjacjach z Moniką Bellucci w sprawie namiętnego romansu oraz z Davidem Bowiem, w sprawie ficzuringu na jego nowej płycie. Nie wiem tylko, czy znajdę na to wszystko czas, bo sułtan Brunei zaproponował mi prowadzenie bloga tylko na jego własny, prywatny użytek i jak się zgodzę, to obiecał mi takich Bowiech trzech na własność kupić. Ale jeszcze się muszę z brunejskiego podciągnąć, bo pan sułtan po polsku nie bardzo…

Recenzją go!

Jakby się człowiek nie napocił, to i tak nie odwróci trendu, który znakomicie sygnalizuje sprawa recenzji filmu „Iron Cross” na łamach serwisu Variety.com. W skrócie – prestiżowy (przynajmniej do momentu ujawnienia tej afery) amerykański serwis filmowy opublikował krytyczną recenzję filmu „Iron Cross” (ostatnia rola Roya Scheidera, który robi miny i mści się na byłym SS-manie za wymordowanie rodziny), po czym… zniknął ją bezpowrotnie, bo okazało się, że producent filmu zapłacił Variety.com za promocję tytułu. Rozpętała się burza, redakcja idiotycznie tłumaczyła się z autocenzorskich zapędów, a producent jeszcze głupiej ze swoich nacisków. Przy okazji film rzeczywiście zyskał nie lada promocję, ale wcale nie stał się przez to lepszy. No i rozgorzała za Oceanem dyskusja, czy recenzjom rzeczywiście warto wierzyć, czy może temperatura ich opinii zależy wyłącznie od sygnałów płynących z działów sprzedaży. Zatrważająca perspektywa, ale jak widać, nie bezpodstawna.

O podobnych naciskach w branży muzycznej ostatnio nie słychać. Pewnie nie dlatego, że ich nie ma, ale że skala bez porównania mniejsza – na tym kurczącym się rynku, nawet w Ameryce nikt nie ma do wydania kilkuset tysięcy dolarów na promocję jednego tytułu w jednym medium. Ale oczywiście, jak ktoś płaci za reklamę, to wymaga. A że w Polsce mamy karykaturę rynku, to i musimy się zmagać z karykaturą nacisków – panie i panowie z wytwórni (nie ze wszystkich oczywiście, są w tej branży i normalni ludzie!) obrażają się i awanturują, kiedy napiszesz negatywną lub choćby chłodną recenzję płyty, nad którą twoja redakcja ma patronat.
Jeśli ktoś nie do końca kuma, wyjaśniam jeszcze raz – różnica pomiędzy Ameryką a Polską polega na tym, że w USA producent płaci kilkaset tysięcy dolarów i domaga się pozytywnej recenzji, a u nas wydawca dostaje w barterze (czyli nie wydaje na to ani grosza) reklamę o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych i… domaga się za to pozytywnej recenzji. Stanisławie Barejo, tęsknimy za Panem!

Z jednej strony czają się więc wszelkiej maści PR-owcy, którzy stają na głowach, by recenzentów w najlepszym wypadku omotać, w najgorszym po prostu skurwić i to przy udziale recenzenta owego chlebodawców – bo nie wszystkie media mają sytuację na tyle dobrą, by się po każdy grosz nie schylać i nie każdy dziennikarz czy redaktor kręgosłup na tyle prosty, by się nie ugiąć pod naporem własnego działu sprzedaży. Z drugiej zaś strony kopią pod nami dołki recenzji owych potencjalni odbiorcy, którzy zgodnym chórem twierdzą, że to przeżytek, że ich nie obchodzi, co dziennikarz sobie myśli i że wolą sobie ściągnąć muzę, przesłuchać i samemu wyrobić zdanie, niż ufać opinii jakiegoś tam tego i owego…

Ale to jeszcze nie znaczy, że recenzje nie są potrzebne! Phil Collins wyznał właśnie na łamach „Rolling Stone’a”, że niepochlebne opinie martwią go okrutnie. I jeśli dziennikarze-sadyści wciąż będą się nad jego twórczością pastwić, to on po prostu przestanie wydawać płyty.

Mamy więc misję do spełnienia, bracia recenzenci! Dopóki jest nadzieja, że jakiś Collins tego świata przejdzie do sekcji gimnastycznej, ugodzony waszą jedną gwiazdką, warto się starać…

Muzyka, biznes, króliczek

Piątek w Warszawie. Konferencja „Muzyka a Biznes” na SGH. Zacna inicjatywa, goście ciekawi. Najmniej podobał mi się panel, w którym sam uczestniczyłem, bo przygotowałem się do dyskusji o tym, jak internet zmieni(ł) dostęp do muzyki, a większość czasu upłynęła przedstawicielom różnych firm na prezentacji ich świetnych ofert. Z drugiej strony, i tak nie byłbym w stanie powiedzieć czegokolwiek sensownego, bo miałem taki atak alergii, że właściwie nie odrywałem chusteczki od nosa…
Chodzi jednak o to, żeby te minusy nie przysłoniły nam plusów – paru ciekawych rzeczy można się było dowiedzieć, kilka interesujących spostrzeżeń zapamiętać, garść adresów do nowopoznanych ludzi zanotować. „Muzyka a Biznes” to fajna rzecz i będę trzymał kciuki, niech im się wiedzie.

Pochwalę się przy okazji laurką, którą publicznie wystawił działowi muzycznemu „Przekroju” Piotr Kabaj, szef EMI, podczas debaty nad tym, czy polska branża muzyczna to ekstraklasa czy może zaścianek. Oczywiście, sprawa nie została jednoznacznie rozstrzygnięta (chociaż przeważały opinie, że jesteśmy – cytując Ściankowego Maćka Cieślaka – „w dupie”), ale na marginesie tej dyskusji Kabaj powiedział, że bardzo ceni dział muzyczny „Przekroju”, również za to, że piszemy o muzyce, której niemal nikt w Polsce nie słucha, że niesiemy kaganek oświaty. Jako przykład podał nasze redakcyjne podsumowanie roku – z płyt zagranicznych, jak twierdzi, znał tylko jedną, z polskich niewiele więcej. Sądzę, że dla efektu nieco przesadził (swoją drogą, ciekawe, którą miał na myśli – Them Crooked Vultures? Sonic Youth? Dave Matthews Band?), ale przesłanie było jednoznaczne: dziennikarze-pięknoduchy niech edukują, jeśli tylko chcą i mogą, ale prawdziwy rynek muzyczny jest gdzie indziej.

Fajnie, fajnie, ale w gruncie rzeczy, nie ma się z czego cieszyć. Skoro facet, który całe swoje życie poświęcił muzyce (a poświęcił, to nie jest typ biznesmena, któremu wszystko jedno, czy handluje pietruszką czy piosenkami), ma spory kłopot z rozpoznaniem terytorium, po którym się w „Przekroju” poruszamy, to co dopiero powiedzieć o statystycznym Kowalskim, o przeciętnym polskim zjadaczu muzyki? Czy on jest w stanie cokolwiek u nas dla siebie znaleźć? Pewnie nie. Może dwa razy w roku. Albo trzy. Kiedy piszę o świątecznych składankach i kiedy spuszczamy manto jakiejś beznadziejnej gwieździe z telewizora (czego nie robimy często, bo miejsca szkoda).
A ja żyłem w przeświadczeniu, że w gruncie rzeczy jesteśmy dość mainstreamowi, że idziemy bardzo szerokim frontem… W przekonaniu tym utwierdzają mnie zresztą niektórzy czytelnicy, albo opętani muzyką znajomi, o paru współpracownikach nie wspominając – raz na jakiś czas wytykają mi przegapienie jakiegoś superważnego, przełomowego, totalnie modnego zespołu, którym „już od trzech tygodni zachwyca się Pitchfork” 😉

Co robić i o czym pisać, żeby ograniczona objętościowo rubryka muzyczna tygodnika traktowała o rzeczach ważnych, wartościowych i aktualnych, ale zarazem była interesująca dla kogokolwiek poza autorami, wydawcami płyt i tą setką młodych ludzi, którzy i tak wszystko już słyszeli, a poza tym nigdy by się kupieniem gazety papierowej nie splamili? Trudne zadanie. Na szczęście z gatunku tych, w których nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go… Choć czasem westchnie człowiek ciężko, mając świadomość, że o czymkolwiek byśmy nie pisali, pan i tak kupi U2, pani „Best Smooth Jazz Ever Vol. 4”, ty chłopczyku „Letnią składankę RMF”, a ty dziewczynko „High School Musical Karaoke”. I że podobno trzeba się cieszyć, że w ogóle ktokolwiek cokolwiek jeszcze kupuje.

Rzucają mięsem

Szynka na święta już kupiona? No to poczytajcie newsa, którego rozesłała firma Sony Music:

Nowy album AC/DC z największymi przebojami zespołu wydany pod szyldem ścieżki dźwiękowej do filmu „Iron Man 2” będzie miał w Polsce nietypowego partnera medialnego. W promocję płyty z tak ostrymi hitami jak „Highway To Hell”, „Shoot To Thrill” czy „Thunderstruck” zaangażował się wiodący miesięcznik przemysłu mięsnego – Rzeźnik Polski. Istniejące od 1999 r. pismo jest liderem na rynku magazynów branżowych, skierowane do kadry menadżerskiej zakładów przemysłu mięsnego, kierowników organizacji branżowych a także studentów uczelni rolniczych w całej Polsce. Dodatkowo promocja płyty zapowiadana jest na stronie www.mieso.com.pl
Zespół AC/DC, który osobiście angażuje się w promocje swoich płyt, dowiedział się o całym pomyśle i z radością zaakceptował tak nietypowy patronat medialny. „Sami często rzucamy mięsem, więc patronat Rzeźnika Polskiego to dla naszego bandu wymarzony wspólnik!” – komentuje sprawę gitarzysta AC/DC, Angus Young.

Mięso armatnie

Nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie bomba! Bez ironii, to naprawdę bardzo fajna akcja. Nie dlatego, że kierownicy masarni to jakiś szczególnie ważny target dla AC/DC, ale dlatego, że pomysł jest świeży, nośny medialnie i zabawny. Przy okazji, pewnie niezamierzenie, wyśmiewa obmierzłą i napuchniętą u nas do nieprawdopodobnych rozmiarów instytucję patronatu medialnego.

Marzy mi się, żeby za AC/DC i rzeźnikami poszli inni. Żeby koncerty Fisha promowały „Wiadomości Wędkarskie”, o nowym albumie Roots pisał miesięcznik „Działkowiec”, a policja zamiast mandatów wręczała ulotki reklamujące nową składankę największych hitów The Police. No, chyba, że będzie to kompilacja ze Stingiem solo, to wtedy zaangażować się musi magazyn „Pszczelarstwo”. Jakiś tam kłopot mieliby pewnie Napalm Death, ale jestem pewien, że coś da się wymyślić… Przy okazji, rozwiąże nam się problem kulejących mediów muzycznych w Polsce. Muzyka będzie wszędzie!

PS. Ach tak, dopiero teraz zajarzyłem, że dzisiaj Prima Aprilis 🙂 To tym bardziej doskonały pomysł – bo news pojawił się już wszędzie. A spróbujcie te wszystkie media normalnie namówic, żeby napisały o nowej płycie „tych dziadków z AC/DC”. Brawo!