To tylko rock’n’roll (i tego się trzymajmy)

The Rolling Stones przemierzają Amerykę Południową, a widzowie wraz z nimi. Towarzyszymy im na próbach, w samolotach, hotelach, knajpach, na spacerach i oczywiście na scenie. Dużo wysiłku włożono w to, żeby pokazać, że członkowie jednego z największych – jeśli zsumować publiczność, która przez te lata zobaczyła ich koncerty, pewnie największego – zespołów rockowych wszech czasów, to nie żadne tam niedostępne, chimeryczne gwiazdy, ale normalni, zwykli faceci, którzy mieli marzenia i trochę szczęścia. Padają więc z ust muzyków zapewnienia o tym, że wciąż nie mogą uwierzyć jak są popularni i że nigdy się do tego nie przyzwyczają, przypomina się nam o ich skromnych początkach i obficie serwuje ujęcia slow mo, podkreślające naturalność, luz i wzajemną serdeczność Micka, Keitha, Ronniego i Charliego.

zrzut-ekranu-2016-11-22-o-23-24-48

W porządku, ja to kupuję. W połączeniu z zawsze działającymi numerami Stonesów i świetnymi felietonami o fanach grupy (argentyńscy Rolingos najfajniejsi, poproszę cały film o nich), to wszystko składa się na atrakcyjną, przekonującą całość – ja wręcz Stonesom uwierzyłem, że może posiwieli, może przeryły ich zmarszczki, ale wciąż są tymi samymi chłopakami, którzy wybiegli na scenę w 1962 roku.

Niestety, mam ale do tego olé. Osią fabularną filmu są przygotowania do koncertu w Hawanie. Duże wyzwanie logistyczne i finansowe, jakim bez wątpienia był darmowy show Stonesów na Kubie, pompuje się tu do symbolu na miarę obalenia Muru Berlińskiego. Jakiś rozentuzjazmowany fan mówi zresztą wprost: przed koncertem The Rolling Stones nie było na wyspie wolności, nękała ich cenzura – a teraz już cenzury nie będzie. Twórcy filmu zostawili to bez komentarza, więc każdy fan The Rolling Stones, który Kubą zainteresuje się tylko na czas seansu tego filmu, odetchnie z ulgą: „Ach, rzeczywiście była bieda, była opresja, ale Stonesi pojechali i załatwili”. Otóż nie, nie załatwili i nieładnie sugerować, że było inaczej. To zresztą na rękę reżimowi – swoim obywatelom zapewnił igrzyska, a na zewnątrz wysłał sygnał, że jest otwarty, radosny i miłujący wolność jak sam pan Jagger. Ale żeby coś naprawdę zmienić? Nie, jeszcze nie trzeba.

Jeszcze mniej ładnie jest sugerować – a właściwie twierdzić wprost i wielokrotnie to powtarzać – że The Rolling Stones to pierwszy zachodni, rockowy zespół, który zagrał duży koncert na Kubie. Tymczasem 15 lat temu Manic Street Preachers wystąpili w Teatro Karl Marx, gdzie oklaskiwała ich pięciotysięczna publiczność, z Fidelem Castro we własnej, umundurowanej osobie na czele (robiłem z nimi trzy razy wywiad i trzykrotnie im to wypomniałem – czekam na kolejną okazję). 11 lat temu darmowy koncert dla 70 tysięcy Kubańczyków dała grupa Audioslave. Że to wciąż znacznie mniej, niż setki tysięcy zgromadzone na występie The Rolling Stones? No jasne, że mniej – bo kto w końcu ma bić rekordy jeśli nie Stonesi?


Zamiast tego całego wolnościowego pierdololo, które budzi we mnie ambiwalentne uczucia, wolałbym żeby Mick i Keith walnęli prosto z mostu: „Chcemy zagrać na Kubie, bo nas tam nie było, a możemy. Bo to trudne, jak pierwsze lądowanie na Księżycu i równie drogie, ale nas na to stać” – i już, wystarczy, trzymam kciuki. Bo warto było tam pojechać choćby dla tego faceta, dobrze już po pięćdziesiątce, który pokochał The Rolling Stones dekady temu, ale w totalitarnym państwie nie mógł ich słuchać i nigdy wcześniej nie miał choćby cienia szansy, by ich zobaczyć. Warto było wydać te góry dolarów, żeby on i jego koledzy mieli ten jeden najpiękniejszy wieczór w życiu.

To jest tylko rock’n’roll, do jasnej cholery – i nie trzeba się z niego tłumaczyć. Kto ma to wiedzieć, jeśli nie Stonesi?

* * *

Przedpremierowy pokaz „The Rolling Stones Olé Olé Olé!” był częścią przeglądu „Rock Stars”, który odbywa się właśnie w krakowskim kinie Agrafka. Jutro „20 000 dni na ziemi” z Nickiem Cavem, w czwartek „Lemmy”, przed którym pozwolę sobie wygłosić słowo wstępne, a w piątek „Gimme Danger”, czyli Jarmush o The Stooges. Polecam wszystkie, samo dobro.

Ona temu winna..

Sezon letnich festiwali uważam za zamknięty. Choć oczywiście ostrzę sobie zęby na Sacrum Profanum, gdzie zamierzam zobaczyć najwięcej jak się da (Aphex Twina reklamować nie muszę, ale kto przegapi szokujący show Cunninghama ten kiep – bo to za chwilę będzie zakazane ;-)) i zarazem żałuję, że nie mogę być w tym samym czasie w stolicy na Skrzyżowaniu Kultur i w Łodzi na Soundedit. To nie koniec mocnych jesiennych wrażeń, by wspomnieć tylko Unsound (Sunn O))) i Biosphere – aua!), Free Form Festival, czy Ars Cameralis, którego organizatorzy jak Filip z konopi wyskoczyli z rewelacyjnym line-upem, w skład którego wchodzą m.in. Yo La Tengo (nowa płyta – „Popular Songs” – przepyszna!), Micah P. Hinson, Ramallah Underground, Grizzly Bear, Andrew Bird i… David Lynch (nie mam pojęcia w jakiej roli).
Dzieje się więc, oj dzieje, ale nie da się ukryć, że lato minęło. Poniżej więc zupełnie subiektywna, nieprzemyślana i nieostateczna lista

Dziesięciu Najmocniejszych Festiwalowych Momentów „Lato 2009”

1. Po kilkuminutowym, niepokojącym wstępie (wokalista chodził ludziom po głowach, zanim zabrzmiała jakakolwiek nutka) głośniki plunęły kyussowskim riffem, bębniarz ruszył z kopyta, wokalista rozpoczął swój lament. Zaczął się koncert Monotonix. Zakotłowało się, tłum zafalował niespokojnie, chmura piasku buchnęła w górę. Bramkarze zrobili dziwne miny. A mnie opanowało bezcenne uczucie, będące połączeniem euforii, ulgi (że jednak się udało) i lęku (że zaraz ten chaos wymknie się spod kontroli i skończę w więzieniu). To był bardzo rockandrollowy moment. Piękny 🙂

2. James do festiwalu Coke Live pasowali jak kwiatek do kożucha, ale cóż to ma za znaczenie, skoro dali jeden z najpiękniejszych koncertów sezonu? Kiedy grali „Sometimes” (…when I look deep in your eyes, I swear I can see your soul) miałem łzy w oczach.

BTW, Redaktor-Którego-Nazwiska-Nie-Wymienię-Ale-Przecież-Wiecie opowiadał potem z przejęciem, jak „ten transseksualista grający na trąbce ocierał się o Jamesa”. Łyżkami go można jeść. Za to zasłyszanej tego samego dnia anegdoty, której głównymi bohaterami są „Sometimes” i Robert Gawliński nie mogę powtórzyć, choć przednia…

3. Jestem rozdarty, niczym sosna z „Doktora Judyma”. Na jednej scenie dopiero się rozkręca Madness (jestem zachwycony, tym bardziej, że w nowych aranżach starych hitów więcej jest swingu, niż ska), a na drugą, bardzo odległą, już wchodzą Faith No More. Wybrałem Faith No More, popędziłem tam na złamanie karku, żeby nie uronić ani minutki i… teraz żałuję. Ale wiem, że gdybym zdecydował się zostać do końca występu Angoli, też bym żałował. Oby więcej takich powodów do rozpaczy.

4. Morrissey gra na bis „First of The Gang to Die”, a ja śpiewam, śmieję się i płaczę jednocześnie. Taki ze mnie wrażliwiec. Ale pół Stodoły ma to samo.

5. Jest noc. Ja idę po bruku duszy swej, a Animal Collective produkują się na jarocińskiej scenie. Jeden z najważniejszych zespołów XXI wieku gra dla garstki oddanych fanów (przetrwali deszcz, chłód i Kazika Na Żywo!) i niestety trochę liczniejszej gromadki osobników zbyt najebanych, by trafić do namiotu. Amerykanie przygotowali naprawdę intrygujący show, ale co z tego, skoro co cichsze momenty, tudzież zapowiedzi utworów zagłuszał bełkotliwy śpiew: „Ona temu winna, ona temu winna, pocałować go powinna…” Surrealistyczne doświadczenie.

6. Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa, albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

7. Zestaw perkusyjny, którym nie wzgardziłby Dave Lombardo, za stołem DJ, przed nami Lupe Fiasco. Żadnych efektów specjalnych, kostiumów, wizualizacji. Bez nadętych tyrad pomiędzy numerami. Ale jaki koncert, uch! Świetne podkłady, doskonała dynamika i mistrzowski flow rapera z Chicago. Znakomite. Dobre wrażenie pogłębiła krótka rozmowa, którą miałem okazję przeprowadzić z Lupe po koncercie. Sympatyczny, bystry i bardzo skromny facet. Choć oczywiście zna swoją wartość. Tego samego wieczoru, na tej samej scenie, pojawił się 50 Cent ze swoją ekipą. Jaka piękna ilustracja różnicy pomiędzy treścią a formą!

8. Lubię płytę, ale takiej masakry się nie spodziewałem. Pierwszy dzień Open’era, Łąki Łan zamykają scenę w namiocie. Robią to przez dwie godziny z okładem, pozostawiając Waszego Sługę Uniżonego w stanie bliskim agonii (przez jakiś czas podskakiwałem, nie dało się ustać spokojnie), zaś małżonkę moją w euforii. Niby wiedziałem, że ci panowie to miotacze, ale tak czy owak, na żywo imponują sprawnością techniczną, wszechstronnością, zaangażowaniem, humorem i – jasna sprawa – kostiumami. Niezły lot.

9. To nie był jakiś wybitny koncert. Słońce dopiero zachodziło, dźwięk nie bardzo się zgadzał, a publiczność NA PEWNO nie przyszła na Manic Street Preachers. Ale gdyby to był lepszy koncert, pewnie wymieniłbym go na pierwszym miejscu, tak bardzo robi mi ten zespół. Nowa płyta również.

10. Myślałem, że Hali Wisły nie da się nagłośnić, ale wiking, który kręcił gałkami dla Meshuggah wykazał, że jestem dupa nie znawca. Z czego bardzo się cieszę, bo zostać przejechanym, poćwiartowanym i rozwałkowanym przez Szwedów to przeuroczy sposób na spędzenie wieczoru. Wybitny zespół, który bardzo wyraźnie wskazał innym gwiazdom Knock Out Festival (no, może poza The Dillinger Escape Plan), że ich miejsce jest w skansenie. Szkoda tylko, że naśladowców mają zwykle nieudolnych, ale to już zupełnie inna historia…

A jak tam wspomnienia sezonu u Państwa? Tylko proszę się nie skupiać nadmiernie na Radiohead, bo z zazdrości będę kasował. 😉

Michael, jak mogłeś?

Michael Jackson mnie osobiście zawiódł. Rok temu z okładem doszedłem do wniosku, że już za długo milczy, że już wystarczająco dużo czasu i pieniędzy zmarnotrawił, więc próbowałem zakląć rzeczywistość, usiłowałem wywabić go z matecznika tekstem o obrzydliwie proroczym tytule „Powrót czy pogrzeb?” Przez chwilę wydawało się, że jednak to pierwsze, że triumfalny kombek, bo ponoć płyta już powstawała, bo koncerty w Londynie… A tu taki, szlag by to trafił, nieoczekiwany zwrot akcji.
Swoją drogą, rozmawialiśmy o Jacksonie na zapleczu Szczecin Rock Festival, jakieś dwie, może trzy godziny przed jego śmiercią. Kolega zapytał mnie, czy wierzę w te londyńskie koncerty, a ja pomny swojej niesprawdzonej przepowiedni sprzed kilkunastu miesięcy, od razu odpowiadam, że nie, nie wierzę. Że nie ma szans. Ech, nie mogłem się znowu pomylić? 😦

mjslash

Nie będę się tutaj rozpisywał, dlaczego Michael Wielkim Artystą Był, bo dobrze wiecie, a jeśli nie wiecie, to inni wam przypomną po stokroć, aż do wyrzygania. Może przy okazji przypomną też Leszczyńskiemu, który uważa, że „Michael Jackson nie zostawił żadnej spuścizny muzycznej po sobie”.
Oczywiście, każdy ma prawo do własnego zdania. To samo co Leszczyński twierdzą przecież tłumy bezimiennych tumanów w Internecie (cześć z nich cytuje, jak widzę, TVN24 – zastanawiam się, po co?!). Subtelna różnica polega jednak na tym, że panu redaktorowi, ktoś płaci za niezrozumienie (lub nieznajomość) ostatnich 25 lat muzyki pop, tak jak ktoś mu zapłacił za pomysł, że ostatnim ważnym rockowym zespołem było Prodigy… Nie chciałbym zamienić tego bloga w Leszczyński Watch, bo to zbyt łatwe, ale tego nie mogłem mu przepuścić. Nie tym razem.

A tak w ogóle to dziękuję dobrzy ludzie za coraz tłumniejsze tu bywanie. Sorry, że zostawiłem was na tydzień, ale miałem niezłą trasę po ojczyźnie. Najpierw Down (jeśli kogoś interesują relacje, to proszę sobie klikać w nazwy zespołów) w Krakowie, potem bladym świtem PKS-em (polecam – można zwiedzić kraj! – z okien pociągu niewiele widać) do Poznania i świetny, długo oczekiwany koncert Nine Inch Nails, następnego dnia rano do Szczecina, gdzie niezła reprezentacja Polski oraz Kaiser Chiefs, Limp Bizkit, Cornell i Manic Street Preachers (zrobiłem fajny wywiad z Nickym, lada dzień w Interii, zresztą rozmowy z Windsteinem i Cornellem też), a w piątek przez Warszawę do domu.
Jestem hardkorem, co? 😉