Siedzę na lotnisku w Eindhoven, czekam na samolot do domu. Najlepsza z żon pogrążona w lekturze jakichś mądrych tekstów o naturze ludzkiej, a ja – wciąż jeszcze oszołomiony, ogłuszony i oślepiony Roadburnem – próbuję zebrać na szybko wrażenia po kolejnej udanej edycji mojego ukochanego festiwalu.

Mysticum
Mocna w tym roku była reprezentacja składów, które pozwalają sobie na dużo swobody w tym, co robią, które potrafią improwizować, dać się porwać koncertowi i pogonić w nieznane. Przede wszystkim równie dzikie, co psychodeliczne Oranssi Pazuzu. Fajnie jest obserwować jak rosną na Roadburn – kilka lat temu siekali nas na plasterki na jednej z mniejszych scen, później okazali się równie skuteczni na większej, w kościele, po czym otrzymali miejsce na głównej i okazało się, że wiedzą, co z tym zrobić. Absolutnie znakomite, głośne, intensywne i porywające było Zu, ale świetnie sprawdził się też Gnod (obejrzałem fragmenty trzech ich koncertów, w różnych personalnych konfiguracjach i za każdym razem polegało to na hipnotycznym ćwiczeniu dwóch dźwięków przez 20 minut – ale takie to były dźwięki i tak grane, że publiczność podziwiała z otwartymi paszczami), dzielnie galopował Aluk Todolo. Na koncercie tego ostatniego pomyślałem wręcz, że trochę już mam dość tego Montreux, że chciałbym po prostu zobaczyć koncert dobrego zespołu, który dobrze gra swoje dobre piosenki. I udało się, chociaż nie od razu i nie tam, gdzie się spodziewałem…
Nawet najlepszy festiwal świata potrafi rozczarować. Coven postawili na efektowną oprawę, ze szczególnie imponującym, pompatycznym i ciągnącym się w nieskończoność otwarciem – a było to coś pomiędzy wizytą na planie filmu z serii Universal Horrors a prywatką u Antona Szandora LaVey’a w 1968 roku. Dosłownie, bo Coven przybywa przecież z tamtego świata i nie stylizuje się na vintage’owy pop-okultyzm, ale jest jego dość istotną częścią. Fajnie było dopóki Jinx nie wyszła z trumny – jaka subtelna sugestia 😉 – i nie zaczęło się granie. Cóż, z całą pewnością jest to zespół kultowy, legendarny i może nawet trochę pionierski (w czasie koncertu zastanawiałem się na przykład czy Mercyful Fate pocąc się nad swoimi pierwszymi piosenkami znali „Witchcraft Destroys Minds & Reaps Souls”), ale nie jest to, a już na pewno nie dziś, zespół dobry. Zestarzały się też obrzydliwie prawie wszystkie piosenki, a kiedy już pojawiła się w głowie myśl, że słucham amerykańskiej Ałły Pugaczowej tylko dlatego, że skusiła mnie cmentarno-diabolicznym anturażem, postanowiłem poszukać szczęścia na innym koncercie…
Długo nie wytrzymałem też na My Dying Bride, choć Anglicy właściwie robili wszystko tak, jak trzeba. Był repertuar „best of”, były bezdennie smutne, ale autentycznie świetne wizualizacje, było dobre brzmienie… i tylko mnie tam nie było. Te lamenty, łkania i zawodzenia trafiały do mnie jeszcze gdy miałem 20 lat z okładem (choć szalikowcem grupy nigdy nie byłem), ale teraz po prostu nie potrafiłem im uwierzyć. Nie przekonują mnie panowie w średnim wieku, przeżywający świat w ten byronowsko-werterowski sposób, to po prostu nie dla mnie, nawet jeśli piosenki przyjemnie znajome pobrzmiewały echem czasów pacholęcej beztroski.

My Dying Bride
Na Roadburn każdy muzyk sprawia wrażenie w pełni oddanego temu, co robi. Każdy wygląda na zaangażowanego. Dla wielu to oczywiście za mało, więc wybierają dla siebie różne role – maklera giełdowego po przejściach (My Dying Bride) albo popa z ciemnej strony mocy (Batushka)… Najbardziej wiarygodni są jednak ci, którzy po prostu to mają. Którzy ponad wszelką wątpliwość funkcjonują w innej rzeczywistości i na naszych oczach walczą z tymi swoimi smokami, demonami czy co tam ich aktualnie atakuje. David Tibet – na Roadburn ze swoim nowym projektem Hypnopazuzu – robi to tradycyjnie: słowem, strojem (niezmiennie: zniszczony występnym życiem urzędnik państwowy wiktoriańskiej Anglii na placówce w dalekich, zamorskich koloniach) i winem (tym razem białym). Eugene Robinson z Oxbow, również na podium, za gołą klatę i maniery psychopaty, który tym razem ci daruje. Ale pierwsze miejsce w tym roku zgarnął Charlie Fell z Cobalt, który zaczął występ od rzucenia w tłum butelką i okrzyku „Fuck the law!” (na tym zresztą opierała się jego konferansjerka podczas całego koncertu), by następnie pogalopować na czele zespołu ku wojnie. Nie wiadomo, z kim ją toczył, ale ponad wszelką wątpliwość był to bój srogi, a nienaturalnie wyprężony Fell to strzelał z niewidzialnego łuku, to znów sięgał po wyimaginowany shotgun. Wyeksponowany w ten sposób skromny element garderoby – czarne rękawiczki – tylko wzmacniał wrażenie, że coś tu z panem jest bardzo nie bardzo… Oczywiście, Charlie nie zapominał też o swoich obowiązkach wokalnych i jego głos, równie wściekły, co udręczony, doskonale pasował do frenetycznej gry całego zespołu. Zważywszy na to, że Cobalt nie jest szczególnie otrzaskany scenicznie, a już na pewno nie w tym składzie – zaskakująco dobry, chwilami wręcz porywający koncert.

Hypnopazuzu
Niestety, do końca nie zostałem, bo kilka metrów obok, na dużej scenie, działy się rzeczy równie wspaniałe, choć skrajnie odmienne pod względem emocji. Gdy już wyrwałem się z pola rażenia histerycznej kanonady w wykonaniu Cobalt i wszedłem na salę, którą wzięli w posiadanie Kevin Martin and Dylan Carlson, przez dobre kilka minut nie mogłem się dostroić do tego, co widzę i słyszę. Bo tam galopują dzicy, a tu mamy budowniczych katedr przy ich mrówczej pracy. Inne tempo, skrajnie odmienne środki wyrazu (przebasowane bity Buga plus kosmiczne gitarowe pętle lidera Earth minus wokale), choć rzecz równie, jeśli nie bardziej ekstremalną. Panowie wysnuwali bowiem swoje opowieści z pojedynczych, rozlanych szeroko dźwięków, by cegiełka po cegiełce dokładać uderzenie basowym młotem lub całą dronową belkę. Czasem dało się z tego wyseparować melodię, to znów rytm przez chwilę nabierał niemal tanecznego charakteru. W punktach kulminacyjnych, szczególnie tych wyraźnie rytmicznie zorganizowanych, brzmiało to jak lądowanie statku kosmicznego na środku ogromnej wojskowej defilady. Jak najlepsze czasy Laibach, ale gęściej, mocniej, bardziej.
Główną atrakcją trzeciego dnia festiwalu była norweska grupa Mysticum – i nie wszyscy rozumieli ten wybór. Co mnie nie dziwi. Choć rzecz jest w pewnych kręgach kultowa, a próba połączenia ekstremalnego black metalu z równie ekstremalnym industrial techno w połowie lat 90. była pomysłem dość śmiałym, trzeba pamiętać, że Mysticum zniknęli z radarów na długie lata, a powrotny album „Planet Satan” spotkał się z umiarkowanie entuzjastycznym przyjęciem. A jednak to, co trio z Asker przygotowało na Roadburn zaskoczyło wszystkich, zarówno entuzjastów, jak i sceptyków. Mysticum stworzyło sobie zupełnie nową kategorię dyscypliny „ekstremalny metalowy show” – po czym z pełną bezczelnością przyznało sobie w niej tytuł mistrzowski. A przecież pomysł był w gruncie rzeczy prosty. Oszałamiające wizualizacje za plecami zespołu to już na koncertach metalowych standard, prawda? Wielopiętrowe konstrukcje sceniczne, które służą równocześnie za rampy świetlne i kryją gniazda DJ-ów to na imprezach elektronicznych też nic nowego. Może by to więc połączyć?

Mysticum
Muzycy Mysticum na Roadburn stali jakieś pięć metrów nad publicznością, może wyżej. Każdy na swojej ambonie, w takim samym rozkroku, z gitarą w łapie i przed mikrofonem. A pod nimi, za nimi i nad nimi – reflektory, stroboskopy, lasery oraz elementy składowe ogromnego ekranu, który wyświetlał wizualizacje: maszerujące wojska, budzące niepokój komunikaty (od niezapomnianego „Never Stop the Madness” zaczynając), grzyby, psychodeliczne wiry… W połączeniu z mechanicznym brzmieniem zespołu i oszałamiającym tempem ich utworów robiło to wszystko piorunujące wrażenie. Gdyby nie niepotrzebne przerwy między utworami (wtedy, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu, przypominałem sobie, że to jednak ludzie grający na instrumentach, nie jakaś trzygłowa machina wojenna), gdyby nie to, że po jakimś czasie wizualizacje zaczęły się powtarzać, oscylując głównie wokół logotypu Mysticum, gotów byłbym uznać występ Norwegów za najlepszy koncert festiwalu. Tego natomiast, że przejdzie do historii jestem pewien, podobnie jak tego, że zmieni reguły gry. Tylko bowiem patrzeć, jak ci muzycy, co w sobotę na Mysticum zadzierali głowy z podziwem i zazdrością, sami zaczną stosować podobne patenty. Byliby głupi, gdyby nie stosowali.

Gnaw Their Tongues
Imponujący show przygotował również Ulver, zespół który ma więcej ambicji niż możliwości. W warunkach studyjnych to się zwykle sprawdza, bo dłubią dopóki nie wydłubią, ale na koncertach różnie do tej pory bywało. Najczęściej gorzej. Muszę jednak przyznać, że na Roadburn 2017 zobaczyłem i usłyszałem najlepszy koncert Ulver, w jakim dane mi było do tej pory uczestniczyć. Po pierwsze, grali materiał z nowej płyty „The Assassination of Julius Caesar”, a tę lubię. Po drugie Garm coraz lepiej panuje na koncertach nad głosem, choć jak ktoś się wilkiem urodził, słowikiem nigdy nie zostanie. Po trzecie wreszcie, norweski kolektyw przygotował spektakl odbiegający od powszechnie przyjętych metalowych standardów – zamiast oślepiających świateł i/lub mrocznych obrazów/filmów, robotę robiły tu lasery, raz kreślące abstrakcyjne esy-floresy, to znów odpowiednią ilustracją puentujące słowa wyśpiewywane przez Garma. To był bardzo dobry koncert, choć jak już wspomniałem, muzykom Ulver – a może nie tyle muzykom, co zespołowi jako organizmowi – brakuje swobody i zgrania, co szczególnie gryzło w uszy we fragmentach na poły improwizowanych. O ile jazgotliwą i nieco kwadratową kulminację w (jeśli się nie mylę) „Rolling Stone” byłbym jeszcze w stanie przełknąć, o tyle kilkuminutowe pitolenie gitarzysty pomiędzy utworami, na które wypuścił się mniej więcej w połowie koncertu, zepsuło to, co Ulver zdołał zbudować od wejścia na scenę. Rozumiem, że facet chciał mieć swój „Pink Floyd moment”, ale po pierwsze to trzeba umieć, a po drugie, nawet jak się umie, to warto się powstrzymać.
Nie zmienia to faktu, że Ulver zaprezentował się znacznie powyżej oczekiwań. Na pewno jeszcze nie jest to rewelacyjny zespół koncertowy, jeszcze nie potrafią latać tak, jak choćby ich młodsi koledzy z Oranssi Pazuzu, ale uczestniczyłem w tym przedstawieniu z niekłamaną przyjemnością.

Ulver
Z podobną rezerwą podchodziłem do występu Wolves In The Throne Room. Widziałem ich dawno temu, na ATP, i wtedy wyszedłem z koncertu z przeświadczeniem, że więcej wysiłku włożyli w makijaże oraz ustawienie i rozpalenie świec na scenie, niż znalezienie odpowiedniego brzmienia gitar. Byłem rozczarowany, bo nie po to tłukłem się przez pół Europy na ponoć (naprawdę) najlepszy festiwal z muzyką alternatywną, by dostać to samo, co widywałem przez ostatnią dekadę na koncertach i festiwalach z undergroundowym metalem, tylko w gorszym wykonaniu. Cóż, wiele się od tamtego czasu zmieniło. Ja przekonałem się do Wolves In The Throne Room w wersji studyjnej, oni natomiast okrzepli jako zespół na scenie. W Tilburgu zabrzmieli wspaniale, potężnie, doskonale balansując potrzeby dwóch skrajnych żywiołów swojej muzyki – smętnych, ambientowych rozlewisk i wybuchów blackmetalowej wściekłości. Wizualnie tym razem bez fajerwerków, ale z pomysłem: światło i dym robiły całą robotę. Świetny koncert, jeden z najlepszych na otwarcie festiwalu.

Big Business
Miała być krótka refleksja, a ja tu już natrzaskałem trzy strony tekstu i końca nie widać. A przecież koniecznie trzeba wspomnieć o Whores. – głośnych, niesfornych, zarażających energią. Big Business – to samo plus element zabawy, w końcu więzy rodzinne z Melvins zobowiązują. Zeal & Ardor – sam jestem zaskoczony, ale na żywo to jest znacznie bardziej spójne i porywające niż w wersji studyjnej, a Manuel okazał się niezłym frontmanem. Oxbow – kocham ten chaos, ten hałas i tego wariata za mikrofonem.
Mało metalu? Tak się jakoś złożyło. A jeśli dodam, że trzy kolejne koncerty, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie to Gnaw Their Tongues (pan o wyglądzie zapuszczonego księgowego i jego towarzyszka w garsonce spuścili piekło ze smyczy), Magma (to jest jakiś ewolucyjny błąd muzyki, wątek którego nikt po nich nie podjął, uliczka ślepa, ale piękna!) i Hypnopazuzu (materiał zaaranżowany na duży, świetny skład zrobił na mnie jeszcze lepsze wrażenie niż płyta, była magia i wrażenie, że świat się skończy za kwadrans), wyjdzie na to, że Roadburn nie jest festiwalem metalowym, ale po prostu imprezą z szeroko pojmowaną muzyką alternatywną. Tymczasem to nieprawda. Bo po pierwsze można było przejść tę edycję festiwalu szlakiem zupełnie do mojego niepodobnym (ot, choćby zaliczając Baroness, Emptiness czy Memoriam) i też znakomicie się bawić, a po drugie, uważam, że Walter, szef tego cyrku, po prostu metal swój widzi ogromnym. I bardziej zwraca uwagę na rebelianckiego, mrocznego ducha tej muzyki, niż jego manifestację w postaci konkretnych brzmień czy scenicznych rytuałów.

Baroness
Dlatego, kiedy na koncercie Dälek (super to jechało, choć nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w epoce clipping. i Death Grips nie kąsają już tak jak przed wojną, bliżej im do Portishead niż do prawdziwych radykałów) stanął obok mnie rosły młodzieniec z telewizorem DIO na plecach i zabrał się za zaciekły headbanging pod te smoliste bity, nie poczułem dysonansu poznawczego. Nie uznałem, że coś tu jest nie tak, nie na miejscu. Pomyślałem po prostu: „Oto Roadburn właśnie”.