Nigdy nie byłem w Nowym Jorku

…ale to jedno z moich ulubionych miast. W dodatku mam wrażenie, graniczące z pewnością, że ze wszystkich miast, w których nie byłem, właśnie Nowy Jork znam najlepiej. Nie wiem tylko, czy od najlepszej strony.

Znam Nowy Jork z filmów – od „West Side Story” i „Midnight Cowboy” przez najlepsze rzeczy Allena (nakręcone zanim zaczął wyprzedawać resztki talentu biurom podróży), „Hair” i „Ojców chrzestnych”, aż po „Nieoczekiwaną zmianę miejsc”, „Żandarma w Nowym Jorku”, „Księcia w Nowym Jorku” i wreszcie „Prawo Bronksu”, „Vanilla Sky” czy „Wilka z Wall Street”. O tych wszystkich filmach, w których Nowy Jork zostaje zrównany z ziemią przez kataklizm, inwazję z innej planety, wojnę nuklearną czy inne potwory nawet nie wspomnę. Są też oczywiście seriale, od tych które Nowy Jork traktują absolutnie pretekstowo (jak „Mad Men” czy „Przyjaciele”), po te, które zanurzone są w nim po uszy, jak „Seks w wielkim mieście”, czy mój ulubiony serial kryminalny „NYPD Blue”.

Znam oczywiście Nowy Jork z setek piosenek, od tych całkiem starych

przez stare umiarkowanie

i nowsze

po najnowsze

 

Znam wreszcie Nowy Jork i jego mieszkańców z książek, na przykład „Wielkiego Gatsby’ego”, „American Psycho” (cholera, to chyba nie jest dobry przykład), „Poniedziałkowych dzieci” Patti Smith, czegoś tam Kinga, czegoś Rotha… Nie miałem chyba jednak jeszcze w rękach książki, która byłaby tak bezpośrednim hołdem dla Nowego Jorku, ukłonem tak głębokim, jak „Miasto w ogniu” Gartha Riska Hallberga (Znak Literanova).

Prawie 1000 stron, ale dałem się skusić, przyciągnięty m.in. mocno eksponowanym w promocji wątkiem kontrkulturowym. Historia krąży tu bowiem wokół fikcyjnego zespołu Ex Post Facto (który byłby rówieśnikiem The Dictators, brakującym ogniwem pomiędzy Stooges a Ramones), a jedna z bohaterek powieści wydaje fanzin o nazwie „Land of 1000 Dances” (do którego zresztą możemy zajrzeć). Akurat ten punkowy wątek – poza przekonującymi, najwyraźniej płynącymi z serca, westchnieniami do Patti Smith – jest raczej pretekstowy i dość naiwny, szczególnie dla kogoś, kto coś tam już o punku wie. Ale zanim się zorientowałem, dałem się wciągnąć i zostałem.

Bo początek jest więcej niż obiecujący. Zainteresowanie budzi zawiązana na pierwszych stronach intryga kryminalna, ale największym atutem są barwne, staranie budowane postacie. Na przykład grający w rzeczonym punkowym bandzie wyklęty dziedzic jednej z największych nowojorskich fortun i jego kochanek, czarnoskóry nauczyciel z prowincji, żyjący nadzieją na karierę literacką w wielkim mieści. Dziennikarz, a więc oczywiście pijaczyna i samotnik, człek zgorzkniały, ale prawy (to, niestety, jedna z wielu klisz) oraz potargany latami służby i niepełnosprawnością policjant polskiego pochodzenia, swój chłop, ale wyprany z wiary w ludzkość (jak o nim czytam, to widzę Andy’ego Sipowicza ze wspomnianego „NYPD Blue”, inaczej być nie chce). Jest para zbuntowanych, zagubionych u progu dorosłości dzieciaków i małżeństwo w kryzysie, który wydaje się nie do przezwyciężenia. Jest marszand-dandys i stary mistrz, ostatni z rodu wielkich puszkarzy, wymiecionych z rynku przez tanie, chińskie fajerwerki… Hellberg z dużą sprawnością splata ich losy, a wątków wysnuwa tyle, że starczyłoby nie na jedną, nawet tak pękatą powieść, ale na całą sagę. Pewnie dlatego w skądinąd efektownym finale ma małe problemy z rozsupłaniem tego węzła, uciekając się tu i ówdzie do zbyt szybkiego cięcia. Czasem też, jakby nie wierząc w to, że czytelnik może samodzielnie wysnuć wnioski natury ogólnej ze szczególnych losów bohaterów powieści, wkłada w ich usta i głowy słowa i myśli, które nie musiały być sformułowane expressis verbis, żeby to wszystko miało sens. Nie lubię, kiedy ktoś wątpi w moje zdolności poznawcze, ale jak mniemam, to grzech debiutanta – wybaczalny, bo rekompensuje go cała reszta.

Rekompensuje go przede wszystkim panorama Nowego Jorku lat 70., kreślona szerokim, pewnym gestem. Miasta pięknego i strasznego zarazem. Nowy Jork Hallberga to nieskończone możliwości, ale przede wszystkim pole bitwy. Tu toczy się wojna ras, wojna płci, wojna pokoleń, wojna kultur, wojna klas… Linie frontów przecinają się plączą, a wczorajsi zaprzysiężeni wrogowie są dzisiejszymi sojusznikami. Zmierza to wszystko do nieuchronnej katastrofy, do apokalipsy, która zmiecie wszystko z powierzchni ziemi, ale… „nic nie umiera, wszystko się przemienia”. To cytat z Balzaka i motto jednego z rozdziałów z tej książki. I moja puenta, lepszej bym nie wymyślił.

Miasto

W Hurghadzie bez zmian

Niestety, nie jest to poradnik. Nie dowiedziałem się, jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu. Nie dowiedziałem się nawet, jak zdobyć i utrzymać kontrolę nad samym sobą, nie wstając z kanapy. Żądam przeprosin i zwrotu pieniędzy.

Przyznaję, raz czy drugi trafiłem na felieton Doroty Masłowskiej w Dwutygodniku, skuszony achem i ochem na wallu znajomego, ale żebym był stałym czytelnikiem to nie, jakoś nie wyszło. Nie dlatego, że mi Masłowska wstrętna, albo że Dwutygodnik mierzi – bo to prawdopodobnie najlepszy periodyk w polskim internecie, a może i w kategorii open – ale dlatego, że multitasking, deadline’y, seriale, zapierdol na Fejsie, żona, dzieci, koncerty, obowiązki towarzyskie. Choć znaczną część swojego życia zdążyłem już, bez żalu i bez powrotu, przenieść do internetu (powinienem powiedzieć, że swobodnie surfuję na wirtualnej fali? ale wtedy zdradzę, że mam trzysta lat, odebrałem pruskie wychowanie i prawdopodobnie niczego w życiu nie robię swobodnie…), książka wydrukowana na papierze kusi mnie i dotykiem, i zapachem, i brakiem zawracających dupę hyperlinków, i wreszcie organizacją treści. Dzięki książce, staromodnemu przedmiotowi z okładką i kartkami, odkryłem, że „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”, to może i zbiór felietonów, ale też spójna, sensowna, znakomita całość.

maslo

Dorota Masłowska serwuje w niej zapierającą dech w piersi relację z pozornej bezproduktywności – z oglądania telewizji, czytania książek, słuchania muzyki, podróży małych i dużych bez planu i celu, obserwowania randomowych ludzi w ich środowisku naturalnym. Bo Masłowska jest pisarką i ma obowiązki pisarskie. Z nudnej rzeczywistości, z krajobrazu bez cech, ze strzępów rozmów, podsłuchanych w środkach komunikacji miejskiej i przede wszystkim ze śmieci popkultury destyluje prawdę o nas, jako jednostkach, ale i społeczeństwie, a nawet – tu proszę o dyskretny pomruk surm bojowych – narodzie. Jest to wywar mieniący się kolorami tęczy (raczej jak plamy benzyny na asfalcie niż obcy nam kulturowo łuk nad Zbawiksem) z przewagą szarości. Napój w smaku raczej podły, ale grunt, że trzepie. O kacu dziś nie myślimy, raz się żyje.

Zapytacie, co takiego o popkulturowym produkcie ubocznym czasu przemiany ustrojowej może opowiedzieć nam Masłowska, czego nie opowiedziała już Olga Drenda w „Duchologii polskiej”? Czy możemy dowiedzieć się czegoś o „Dynastii”, „W labiryncie” lub „Szamance”, o disco polo lub Bajmie, czego sami nie wiemy? I przede wszystkim, po co nam ta wiedza?
Okazuje się, że z tej już dawno wyplutej i na kamień zastygłej gumy do żucia dla mózgu, Masłowska potrafi jeszcze wyssać to i owo. Widzi więcej niż średnia krajowa, nie jest skrępowana ni to historycznym, ni estetycznym konceptem (jak owa duchologia – choć książka Olgi skądinąd znakomita i jeśli ktoś jeszcze nie zna, niech pozna), więc może sobie pozwolić na intelektualną brawurę, bez obawy, że ktoś krzyknie „sprawdzam!”, a przy tym język ujeżdża jak Naczelnik Kasztankę. Celne obserwacje natury psychologicznej, antropologicznej, a nawet filozoficznej kryją się tu w zabawnych (choć czasem śmiech grzęźnie w gardle) anegdotach i błyskotliwych porównaniach. Z jednej strony czyta się to więc lekko, w pełnym galopie, ale z drugiej, warto być przytomnym, mieć oczy dookoła głowy, bo nigdy nie wiadomo, jakie sprytne nawiązanie do skarbów kultury (masowej) kryje się pomiędzy wierszami.

Warto też podkreślić, że choć czas transformacji straszy z kart „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” na każdym rogu, Masłowska nie ogranicza się do przeklętych i magicznych lat 90., analizując również zjawiska najnowsze, jak fenomen Magdy Gessler, PUA (nie wiecie, co to jest? ja też nie wiedziałem – dzięki tej książce jestem więc mądrzejszy, ale chyba nie szczęśliwszy) czy „Azja Express”. Jak to pogodzić z opowieściami sprzed denominacji złotego? Nie trzeba próbować, to się samo dzieje. To puzzle z tej samej koszmarnej układanki. Z felietonów Masłowskiej wynika, że transformacja bynajmniej się nie zakończyła, a nawet – co jest pewnie sprzeczne z samą naturą transformacji, ale Polak potrafi – być może nie zakończy nigdy. Owszem, jakoś w połowie ubiegłej dekady, przywdziewając kościołowe ubranie i przyczesując włosy, żeby nas do tej Unii wpuścili, na chwilę uwierzyliśmy, że jesteśmy piękniejsi, mądrzejsi, lepiej pachnący, ładniej mówiący i mniej przerażeni niż jesteśmy, ale to już było, sen minął. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, na dobre i na złe – czego lustrem jest kultura popularna, a niepodważalnym świadectwem przezierające spoza niej życie społeczne i polityczne.

Trzeba ten wywód jakoś podsumować? No to może tak: czytając „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” bawiłem się doskonale, a gdy skończyłem miałem napad paniki, co i Państwu polecam.

Dorota Masłowska „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”, Wydawnictwo Literackie

PS. Dobrze, że Masłowska nie jest dziennikarką muzyczną, bo jak tu konkurować z kimś, kto obcowanie z przebojami disco polo opisuje, jako wrażenie, że „ktoś długo kozłował moją głową, a potem wrzucił ją do kosza, oraz że byłam w Hurghadzie, choć nigdy tam nie byłam”?!

PPS. Książka ma obwolutę, która nieco różni się od ukrytej pod nią okładki – ale dałem zdjęcie okładki, bo swobodnie surfuję na wirtualnej fali i wiem, że w internecie najlepiej performują naprawdę słodkie kociaki.

Jak to na wojence ładnie

Zgaduję, że było tak… Jest Święto Dziękczynienia, koniec listopada 2004 roku. Ben Fountain – jak miliony jego rodaków – ogląda telewizyjną transmisję hitu ligi NFL, czyli Dallas Cowboys dostających u siebie łomot od Chicago Bears. Wszyscy czekają też na część artystyczną, tradycyjnie wypełniającą przerwę meczu. Występują królowe świata, olśniewające Destiny’s Child, a wokół nich dzieją się cuda – tancerze fikają koziołki, cheerleaderki kręcą pupami, strzelają fajerwerki, bębnią dobosze, kompania reprezentacyjna żongluje karabinami z nasadzonymi bagnetami, a u ich boku maszerują… prawdziwi żołnierze. Frontowcy, którzy jeszcze niedawno walczyli w Iraku.
„WTF?” – myśli sobie Fountain. – „Kto i w jakich okolicznościach wpadł na ten szatański pomysł połączenia sportu, muzyki, erotyki i wojny?!”

Na szczęście Ben jest pisarzem i nie musiał czekać na odpowiedź. Udzielił jej sobie sam w wydanej w 2012 roku powieści „Długi marsz w połowie meczu” („Billy Lynn’s Long Halftime Walk”). To nakreślony w szaleńczym tempie (akcja książki, poza nielicznymi retrospekcjami, trwa niewiele ponad trzy godziny, tyle co wspomniany mecz) portret współczesnej Ameryki – duszącego się pod własnym ciężarem przekładańca z pieniędzy, seksu, religii, mediów i przemocy. Nie tylko Ameryki zresztą. Bez entuzjazmu odnalazłem w „Długim marszu…” wiele prawd boleśnie uniwersalnych. O nas. O mnie. To najlepsza książka wojenna z jaką miałem do czynienia od czasu „Łaskawych”, równie prawdziwa – choć przecież ani przez chwilę nie wąchamy tu prochu, jesteśmy na stadionie, wokół piękne panie, cekiny, pióra w pupie… – ale niestety, znacznie bardziej aktualna.

„Długi marsz w połowie meczu” zachwyca nie tylko trafnością obserwacji i krwistymi postaciami, ale również – chyba nawet przede wszystkim – żywym językiem (tu krótka przerwa na standing ovation dla tłumacza – Tomasza S. Gałązki). Co szczególnie ważne, bo sporo tu żartów, czasem o koszarowej proweniencji, ale autentycznie śmiesznych – a przecież dowcip czy ironię najłatwiej zgubić w tłumaczeniu.

Połączenie tematyki wojennej z humorem nasuwa uzasadnione porównania z kultową powieścią Josepha Hellera. Nie nazwałbym, jak Wojciech Orliński, „Długiego marszu…” nowym „Paragrafem 22”, bo zbyt wiele te książki różni, ale tak, można je postawić obok siebie na półce. Podobieństwo polega przede wszystkim na tym, że Fountain, jak Heller, próbuje śmiechem zagłuszyć horror vacui, cudownie zabawnymi dialogami i błyskotliwymi spostrzeżeniami stara się zasypać pustkę, lej po sensie życia wyrąbany wojną. Oczywiście – to żaden spoiler – nieskutecznie. Czytałem „Długi marsz…” często wybuchając głośnym śmiechem, ale kiedy już przewróciłem ostatnią stronę, nie czułem radości i spełnienia, lecz bezsilność i przerażenie. Nie poprawicie sobie więc nastroju tą książką, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo – i tak trzeba ją przeczytać.

marsz

Ben Fountain „Długi marsz w połowie meczu”, Wydawnictwo Czarne

Obozy niczyje

img_3533

Obawiam się, że przez tę okładkę wielu ludzi wyrobi sobie opinię o książce Marka Łuszczyny bez czytania. Trudno zresztą na jej widok nie przypomnieć sobie regularnych przepychanek z ignorantami z zachodnich mediów, którym „polskie” myli się z „na terenie okupowanej Polski”.
Tymczasem „Mała zbrodnia” (Znak Horyzont, 2017) nie jest głosem w tej sprawie. Zaczyna się tam, gdzie kończy się Holokaust – to opowieść o obozach zorganizowanych przez NKWD i polską bezpiekę tuż po wojnie, dla prawdziwych i wyimaginowanych wrogów narodu i nowego ustroju. To wspomnienie żaren historii, które mieliły nie tylko tych, co je jeszcze przed chwilą uruchamiali, ale i niemiecką ludność cywilną (niewinną lub – jak ujmuje to jeden z bohaterów tej wielowątkowej opowieści – winną przez swój konformizm), a także Żołnierzy Wyklętych, pokutujących za nieswoje grzechy Ślązaków czy wysiedlonych w ramach akcji „Wisła” Ukraińców i Łemków.

To temat trudny, politycznie niewygodny, niezależnie od tego, kto akurat jest w naszym kraju u władzy. Bo jak tu mówić o polskich obozach koncentracyjnych (nie mylić z obozami zagłady! – zagadnieniu precyzyjnej nomenklatury poświęcony jest jeden z ustępów książki), nie narażając się jednocześnie na zarzut rozmydlania odpowiedzialności za Zagładę (nie ma tu cienia takiej próby), szukania fałszywej symetrii (o tym też nie ma mowy), czy choćby dostarczania paliwa niemieckim rewizjonistom. Jak położyć na szali miliony ofiar hitleryzmu i niewspółmiernie mniejszą (niewartą wspomnienia?) liczbę tych, co zginęli po wojnie, w ramach systemowego albo i prywatnego odwetu? Tym bardziej, że przecież musiała być akcja, żeby mogła zaistnieć reakcja – sadystów z bezpieki też stworzyła rozpętana przez Niemców wojna. Czy wreszcie można pisać o polskich obozach, skoro po wyzwoleniu komuniści nie przejęli w kraju władzy w wyniku demokratycznych wyborów, ale zostali tu zainstalowani przez obce mocarstwo?

Autor dobrze zna i zawarł w swojej książce wszystkie te pytania, na niektóre z nich próbuje odpowiedzieć. Zdaje sobie też sprawę z tego, że nie wszystkich czytelników jego odpowiedzi usatysfakcjonują („Jak pierdolnie z lewej i prawej to pójdziesz do wymiany” – tak koleżanka po fachu ocenia temat reportażu i możliwe konsekwencje jego poruszenia) – ale brnie dalej. Uważa, że tak trzeba, że powinniśmy poznać prawdę, że pamięć może nas ochronić przed powtarzaniem błędów przeszłości. Przy czym rozsądnie nie domaga się tego w swoim imieniu („Kim on jest, żeby nas pouczać?!” – już to słyszę), ale cytuje „Korzenie totalitaryzmu” Hannah Arendt, relacjonuje jak z podobnym epizodem swojej historii (po)radzili sobie Czesi, przypomina słynny list biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku… Jak mniemam wszystko po to, by jak najtrudniej było osadzić tę historię w kontekście doraźnych potrzeb polityki historycznej.

I tu wracamy do tytułu: mocnego, zwracającego uwagę, podkreślonego znakomitym projektem graficznym, ale jednak niezawierającego pytajnika. To zapewne pomoże książce na księgarnianych półkach. Wzbudzi kontrowersje, które prawdopodobnie przysłużą się sprzedaży, ale już niekoniecznie spokojnej, rzeczowej rozmowie na poruszane w „Małej zbrodni” tematy. Będzie awantura, będą wyzwiska, w jedną i drugą stronę fruwać będą oskarżenia o instrumentalne traktowanie historii, wybiórczą pamięć i działanie na szkodę polskiej racji stanu. Jestem jednak pewien, że i wydawca, i autor zdawali sobie sprawę z tego, że sieją wiatr, więc najwyraźniej uznali, że lepsza będzie burza niż przedłużająca się cisza.

Tak czy owak, warto. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że „Małą zbrodnię” dobrze się czyta, choć nie jest to uwaga o charakterze warsztatowym. Po prostu, jako nolens volens przedstawicielowi gatunku Homo sapiens, z trudem mi przychodzi przyjęcie do wiadomości, że ludzie byli do tego wszystkiego zdolni. Nie gdzieś daleko, w Azji czy Afryce. Nie dawno temu, przed wynalezieniem kultury wysokiej, protokołu dyplomatycznego i etyki indywidualnej. Tutaj, obok, przed chwilą. Ledwie pokolenie, dwa temu. Przecież jeszcze niedawno, parę lat temu i ofiary, i oprawców zdarzało nam się mijać na ulicach. Może i dziś się zdarza…

Daj mi tę noc

Przemijająca bezpowrotnie – chociaż ostatnie ogniska oporu tlą się tu i ówdzie – kultura dancingów zasługuje na ocalenie od zapomnienia. Podobnie jak zawód cinkciarza, który nigdy oficjalnie nie istniał, choć przecież wszyscy obywatele PRL-u z usług tych panów (właśnie – były cinkciarki?) korzystali. A jeśli cinkciarza wysłać na dancing i dorzucić wątek kryminalny to już ho, ho – zapowiada się świetna historia!

smutek_cinkciarza

„Smutek cinkciarza” niestety marnuje ten potencjał. Fajnie jest jeszcze na poziomie barwnych anegdot z życia PRL-owskich klubów tanecznych oraz ich pracowników i stałych bywalców – muzyków, prostytutek, striptizerek, kelnerów, cinkciarzy, iluzjonistów… Choć autorka mogłaby się pokusić o selekcję, bo wystrzeliwanie anegdot całymi seriami osłabia ich moc. Niektóre zresztą nie są pierwszej świeżości: rozpoznaję w nich PRL-owskie dowcipy, tu przerobione na „true story, bro”.

Ale, jak wspomniałem, te historyjki – mniej lub bardziej zabawne – ratują „Smutek cinkciarza”, który na poziomie fabuły i psychologii zupełnie mnie nie przekonuje. Nie wierzę głównemu bohaterowi, i narratorowi zarazem, gdy pisze o swoich życiowych rozterkach (nie wierzę też, że zna wszystkie słowa, którymi się posługuje), nie wzruszają mnie jego relacje z dziadkiem, ojcem, bratem, synem. Nie działają też – aż dziwne, bo na mnie to ZAWSZE działa – tytuły rozdziałów zaczerpnięte z tekstów piosenek (jak w „Innej duszy” Orbitowskiego) i fragmenty tekstów utworów wplecione tu i ówdzie. Mam wrażenie, że niektóre puzzle zostały na siłę wciśnięte w tę układankę, że tu po prostu nie pasują. Wydaje mi się, że Sylwia Chutnik tak skupiła się na zebranych w „Smutku cinkciarza” mikrohistoryjkach, że zaniedbała tę najważniejszą historię, która mogłaby je zorganizować w większą, ważniejszą, zapamiętywalną całość. Są detale, nie ma big picture.

No więc świat cinkciarzy, którzy już wyginęli, jak dinozaury i świat dancingów, które odpływają, jak te kawiarenki… – wciąż są literacko do obrobienia.

Czytałem Natalię before it was cool

Zanim powstała „Gazeta Magnetofonowa” było „Ucho”. Magazyn o polskiej muzyce, którego numer zerowy zrobiliśmy w 2009 roku – ale zabrakło pomysłu na finansowanie, a poza tym pojawił się T-Mobile Music (wtedy jeszcze Era Music Garden), więc z uchową ekipą zaczęliśmy robić portal.

No więc „Ucho” i debata, kto mógłby pisać fajne felietony? Przypomniałem sobie, że w „Lampie” był wywiad z wokalistką Happy Pills, że podobało mi się, co i jak mówiła. Ona zresztą działa też solo, dzieje się, warto się tym zainteresować. Piszę maila, Natalia odpisuje, jakiś czas później przysyła pierwszy felieton. Ha, nie pomyliłem się, świetny tekst.
„Ucho” nie wychodzi poza fazę prób, ale Natalia pisuje regularnie do portalu, nie tylko o muzyce, ale w ogóle o kulturze, często przez pryzmat płci. Naukowe inspiracje i odwołania do różnych mądrych książek fajnie miesza z wątkami osobistymi, wręcz intymnymi. Dzisiaj, czytając „Jak pokochać centra handlowe”, odnajduję w książce ślady Natalii-felietonistki i puszę się, że wiedziałem, że tak będzie, że przeczuwałem, zanim namaścili ją fachowcy od Paszportów Polityki.

centra

A sama książka – świetna. Trudno o temat bardziej kobiecy niż macierzyństwo, ale to nie jest proza tylko dla kobiet. Przeciwnie, paru facetom może pomóc otworzyć oczy. Wartości „Jak pokochać centra handlowe” nie należy jednak doszukiwać się w jej potencjale dydaktycznym. To po prostu dobra literatura. Kiedy trzeba zabawna, kiedy trzeba wzruszająca, przez cały czas bardzo przekonująca, prawdziwa, czasem wręcz niewygodnie prawdziwa. Pozostali autorzy nominowani w tym roku do Paszportów na pewno też na to zasłużyli (niestety, lektura ich książek jeszcze przede mną), ale wiadomo, za kogo będę trzymał kciuki.

setniczak

Santo Subutex

Nie chwal dnia przed zachodem słońca, nie chwal książki przed zakończeniem cyklu. Pierwszy tom „Vernona Subutexa” Virginie Despentes wydawał mi się w dużej mierze pozbawionym złudzeń dalszym ciągiem „High Fidelity” (po polsku: w wersji książkowej „Wierności w stereo”, w wersji filmowej „Przebojów i podbojów”) Nicka Hornby’ego. Trafił więc mnie w sam środek mnie. Drugi jest zupełnie inny, choć wciąż jakoś realizuje obietnicę, którą w imieniu autorki złożyłem w blurbie na okładce: to wciąż jest bardzo sugestywny, słodko-gorzki (z przewagą gorzkiego) portret Paryża i jego mieszkańców początku XXI wieku.

Portrecistką Despentes jest znakomitą, ale na poziomie fabuły… właściwie to nie wiem, o czym jest drugi tom. Subutex przestał być postacią z krwi i kości, nic mu się nie przydarza, jest jakąś mętną ideą wokół której krążą inni bohaterowie książki, jak ćmy wokół świecy. Jest nieszczególnie przekonującym mitem, wokół którego autorka skupia wszystkie wprowadzone w pierwszym tomie postacie, choć przecież różni je wszystko: status społeczny, doświadczenia, potrzeby. Czemu więc nagle wszyscy, jak jeden mąż, zapragnęli towarzystwa typa, którym wcześniej przerzucali się jak gorącym kartoflem?
Nie tylko mnie to dziwi… I w jaki sposób ten gość, wprawdzie sympatyczny, ale o charyzmie skisłego ogórka, został idolem parku des Buttes-Chaumont? – to pytanie zadaje sobie w myślach jedna z bohaterek, ale nie umie na nie odpowiedzieć, bo i autorka nie potrafi. Po prostu musimy uwierzyć Despentes, że tak ma być, tak jest dobrze.
Dopiero pod koniec akcja nabiera przyspieszenia – jak w jakiejś „Grze o tron”, gdzie nudę całej serii trzeba zrekompensować dwoma ostatnimi odcinkami – ale oczywiście nie będę spoilował.

subutex

 
No więc w sumie rozczarowanie. Po pierwszej części „Vernona Subutexa” wierzyłem, że Despentes wie coś o mnie i w ogóle o naszym pokoleniu (zresztą, wie na pewno, ale tu już zapraszam do tekstu z „Polityki”), więc i ja się dowiem. Po lekturze części drugiej mam wrażenie, że ktoś mnie oszukał, że dostałem zaproszenie na inne przedstawienie, a tu myk, aktor nie dojechał, nie będzie „Hamleta”, będą „Chłopi”.
Nie umiałbym jednak nie cieszyć się z książki, której bohaterowie przeżywają swoje życie w rytm The Jam, Sick Of It All czy „Push the Sky Away” Nicka Cave’a – więc wiem, że sięgnę i po kolejny tom.

Vernon Subutex tom 2, Virginie Despentes, przeł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Otwarte 2016

Długi wpis o miłości, pisaniu i patrzeniu z góry

„Nie ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość. Rzeczywistość ze wszystkich sił stara się przypominać dobrze opowiedzianą historię“ – to Izaak Babel o tajemnicach swojego warsztatu. Ten sam Babel, od którego Jacek Hugo-Bader wypożyczył „jedwabne rzemyki przydymionych spojrzeń”. Przypadek? Nie sądzę.

xiazki

„Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”, najnowsza książka JHB to bestseller ostatnich miesięcy. Zamiast przynieść autorowi chwałę, pociągnął go jednak w dół, jak lawina. A zaczęło się, jak to z lawinami bywa, od małych kamyków. Ten zaklął szpetnie, że himalaizm nie tak wygląda i bywały już lepsze książki o Polakach wspinających się na ośmiotysięczniki, tamten zasugerował, że JHB wykorzystuje swoich bohaterów, ów podpowiedział, że książka w kilku miejscach mija się z prawdą. Potem już było tylko gorzej: Jacek Berbeka, szef wyprawy, w której brał udział JHB, zarzucił reporterowi manipulację, egocentryzm („To książka fabularna, poświęcona tylko i wyłącznie JHB”) i konfabulację. „Tygodnik Powszechny” odtrąbił z kolei, że JHB popełnił plagiat, kopiując fragmenty swojej książki z artykułu Bartka Dobrocha „Tryumf i dramat na Broad Peak”. Bełkotliwe tłumaczenie samego Hugo-Badera, coś o platynowych meteorytach i klątwach, mu nie pomogło… Śledziłem komentarze moich znajomych na Facebooku i nieznajomych pod medialnymi doniesieniami (dopóki mnie nie zemdliło), i obraz JHB, który się z nich wyłaniał był połączeniem złośliwej karykatury z portretem sądowym. Nawet anonimowi półanalfabeci wiedzieli na pewno: kiepski reporter, zły człowiek, kłamca i oszust. Na stos!

Nie mogę więc nie zabrać w tej sprawie głosu, nawet jeśli nikogo to nie obchodzi. Nie mogę, bo po pierwsze sam piszę, po drugie uwielbiam reportaże JHB, a po trzecie wreszcie, z lektury „Długiego filmu o miłości” wyciągnąłem zgoła odmienne wnioski, niż większość moich znajomych (i nieznajomych). Czasu i sił na wywód o rozmiarach adekwatnych do złożoności tematu nie mam, więc może w punktach:

1. Być może rację mają ci, co mówią, że na tle istniejącej literatury himalaistycznej „Długi film o miłości” się nie broni, może są lepsze teksty. Ja jednak ich nie czytałem, bo dopiero Hugo-Baderowi udało się pociągnąć mnie ku ośmiotysięcznikom, rozbudzić ciekawość. Kto wie, może takich jak ja jest więcej – i może na tym nie poprzestaną, może będą szukać dalej?

2. Nie rozumiem tych, którzy zarzucają JHB, że przedstawił ludzi gór w złym świetle, jako szaleńców, bezgłowych samobójców szukających efektownej śmierci. Nie rozumiem tych, co twierdzą, że Jacek Berbeka powinien się na JHB obrazić/pobić go/pozwać za to, jak w książce został przedstawiony. Ja bowiem po lekturze „Długiego filmu…” jestem bohaterami książki zachwycony. Najbardziej Jackiem. Twardym, trudnym, człowiekiem z krwi i kości, który robi to, w co wierzy, bez względu na okoliczności i opinie innych. Że nie przypomina w tej książce sympatycznego misia? A na pewno chciałby?

3. Czytałem, wyrażoną w „Dużym Formacie” i chętnie przytaczaną przez inne media, opinię Wojciecha Tochmana („Fakty są święte”) i wierzę, że wierzy w to, co mówi. Ale zarazem oglądam wiadomości, dotyczące tych samych wydarzeń, na różnych kanałach telewizyjnych, czytam o nich w różnych gazetach – i widzę, że te same fakty jednak różnią się od siebie. Jakże to tak?
Nie wierzę w subiektywne dziennikarstwo, a już w subiektywną literaturę – również „literaturę faktu” – ani trochę. Zanim pozwolę Hugo-Baderowi zmyślać (a za chwilę pozwolę), chciałbym zwrócić uwagę na sprawy tak oczywiste, że aż głupio o nich pisać: przecież wszystko, co widzimy i zapamiętujemy, filtrujemy przez pryzmat własnej kultury, wychowania, doświadczeń, samopoczucia itp. itd. Nie ma: „tak było”. Może być tylko „tak to zapamiętałem, tak to widziałem”. Z tego właśnie powodu chciałbym uchylić zarzuty, że to jest książka o JHB, nie o wyprawach na Broad Peak – takie książki zawsze są o ich autorach, ale nie wszyscy autorzy się do tego przyznają.

4. Świadome konfabulacje. No właśnie: dozwolone czy nie?
Moim zdaniem wszystko zależy od intencji i okoliczności. Dostosowywanie faktów do z góry narzuconej tezy, pokazywanie ich w jedynie słusznym świetle – niedobrze. Drobne korekty na skomplikowanej tkance rzeczywistości, by łatwiej ją było pojąć tym, co tego nie widzieli i nie przeżyli – dopuszczalne. Bo oczywiście szczegóły są ważne, ale co po szczegółach, jeśli przysłaniają big picture?

5. Plagiat. Niech rozstrzygnie sąd. Bez cienia wątpliwości wskazane przez „Tygodnik…” fragmenty są zbyt do siebie podobne, ale to jeszcze nie świadczy jednoznacznie o winie JHB. Każdy, kto pisał kiedyś piosenki, teksty lub wiersze, doskonale zna uczucie nieświadomej inspiracji – tak coś lubisz, tak czymś przesiąknąłeś, że później palce same układają się na gryfie. Biegniesz do kumpli z kapeli i chwalisz się: „Chłopaki, ale super numer wymyśliłem!” A oni słuchają uważnie i nie wiedzą, czy się śmiać, czy stukać w czoła. „Tak, ty wymyśliłeś. Ale wcześniej zrobiła to Nirvana. AC/DC. The Beatles”.
Wierzę, że taki właśnie jest przypadek Jacka Hugo-Badera. Nie znam człowieka, ale jestem w stanie uwierzyć, że jest skończonym egocentrykiem, natomiast nie potrafię uwierzyć, że jest głupi i świadomie skopiował te kilka zdań.

Czy zatem wszystko z „Długim filmem o miłości” w porządku, czy sam nie mam nic tej książce i jej autorowi do zarzucenia? Owszem, mam.

Przede wszystkim wydaje mi się, że powstała za szybko. Tak, rozumiem, że temat gorący, że inni też chcieli napisać, że wyścig. Ale teraz autor ponosi konsekwencje własnych decyzji. Nie pozwolił materiałowi odleżeć, nie poczekał aż opadnie kurz, wystygną emocje, obeschną łzy rodzin, więc ma za swoje. Wcisnął się ze swoją literaturą (tak, pamiętam, „literaturą faktu”), pomiędzy spory środowiskowe, szlam anonimowych forów internetowych i dziennikarzy głodnych krwawego newsa. Taki stary wyga, a nie był gotowy na burzę, którą przecież musiał zebrać siejąc ten wiatr… Swoją drogą, o pośpiechu świadczy także fakt dość niechlujnej redakcji książki – tak ważny tytuł, w takim wydawnictwie i z tyloma błędami? Nie wypada.

Co dalej? Pamiętam, ile radości dały mi wcześniejsze książki tego autora i zawsze będę mu za to wdzięczny. Bez względu więc na to, czy w tym przypadku winien czy nie, zawsze kiedy wchodzę do księgarni, dryfuję w kierunku półek z reportażami i oplatam je jedwabnymi rzemykami przydymionych moich spojrzeń w poszukiwaniu nowej książki Hugo-Badera.
Mam nadzieję, że już powstaje.

Stasiuka żarłoczne dzieci

Czytam, co Stasiuk pisze o Mongolii. Czytam to w tajskiej restauracji w Kopenhadze. Z głośników płynie „Yesterday”, w wersji na saksofon solo. W niższych partiach instrument zlewa się z chlupotem akwarium. Obok mnie Niemiec i Holender rozmawiają po angielsku o zwyczajach panujących w branży IT, wyraźnie zniesmaczeni, że nawet do siwowłosych przełożonych każe im się mówić per ty. Naprzeciwko zbyt głośni Amerykanie pobekują ukontentowani po obfitym posiłku i bez przekonania podrywają kelnerkę, która może mieć 14 albo 40 lat i dzielnie znosi ich leniwe umizgi, próbując wcisnąć sytym Jankesom deser. Dostaję kartę i wybieram danie. Niemal wszystko przedstawiono tu za pomocą piktogramów. Po co się uczyłem języków, po co w ogóle ludzie trudzili się wymyślając dziesiątki skomplikowanych alfabetów i setki reguł gramatycznych, skoro obrazki niezmiennie sprawdzają się najlepiej. Wskazuję palcem trójkątny łeb, zakończony długimi, podkręconymi na końcach wypustkami. Dostanę krewetki albo mamuta.

Świat się tak skurczył i wymieszał, że egzotyka przestała istnieć. Wszystko jest bliskie i znajome, wszystko sam mogę zobaczyć, wszystkiego posmakować. W takim świecie literatura podróżnicza przestaje mieć sens – myślę sobie, choć czyny przeczą słowom. Chętnie, coraz chętniej sięgam po książki o świecie bliższym i dalszym. Im więcej sam podróżuję, tym więcej o podróżach chcę czytać.

„Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” to proza, która sporo zawdzięcza Andrzejowi Stasiukowi – i bynajmniej nie chodzi mi o to, że książkę wydało Czarne – ale Beata Chomątowska dokonuje własnych wyborów i mówi własnym językiem. Wieszcz karpackich śmietników szuka piękna w brzydocie, fascynuje się nędzą, chaosem i rozpadem, Beata natomiast szukała ziemi obiecanej w świecie uporządkowanym, kolorowym i dostatnim. Stasiuk niewiele oczekuje, więc sporo dostaje, natomiast Chomątowska wyjeżdżając do Holandii najwyraźniej liczyła na zbyt wiele i srogo się zawiodła. On tworzy poematy o promieniach słońcach pieszczących rozwalone kalosze, ona operuje językiem konkretów, emocje schładzając ironią (również autoironią).

Prawidziwych

Lektura książek Andrzeja Stasiuka, niespecjalnie przecież wesołych, buduje. „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” to powieść (mimo zbieżności imion i losów bohaterki i autorki, bardziej to literatura niż reportaż) dowcipna, lekka, ale pozostawia gorzki posmak, którego długo nie można się pozbyć. Są narkotyki, jest seks, jest przygoda, ale to tylko pretekst do sportretowania krainy, która z pozoru przyjazna i barwna, okazuje się niechętna obcym i nudna. Nie wiadomo, co gorsze.
Byłem niedawno w Holandii, już po przeczytaniu „Bredy” i byłem zły na Beatę. Bo nie podobało mi się już tak bardzo, jak podczas poprzednich wizyt. Zobaczyłem to wszystko, czego wcześniej dostrzec nie umiałem lub nie chciałem. Tym bardziej więc polecam, szczególnie wszystkim wyjeżdżającym na Zachód oraz tym, co o wyjeździe marzą.

„Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” też Stasiukiem trąci, ale jak tu pisać o Europie Wschodniej, o karpackich wiochach po Stasiuku, do Stasiuka nie nawiązując? Ziemowit Szczerek sprytnie sobie z tym radzi, stasiukopodobne – a więc bez obciachu przystające tylko autorowi „Dukli” – zachwyty pięknym ukraińskim rozpierdolem wkładając w usta studentek filologii czy innych dziwolągów, przewijających się przez karki tej krótkiej, ale piekielnie gęstej, intensywnej książki.

Przyjdzie

To nie jedyny błyskotliwy wybieg Szczerka. Gdy chce brutalnie, nie przebierając w słowach opisać najmniej chwalebne aspekty ukraińskiej rzeczywistości, sięga po poetykę gonzo. Oto autor (główny bohater? widzę, że zacieranie śladów pomiędzy literaturą a dziennikarstwem w modzie – lubię to) w towarzystwie sobie podobnych pomyleńców pędzi naćpany lub schlany do nieprzytomności przez Dziki Wschód i żongluje stereotypami, za nic mając polityczną poprawność. Tani chwyt? Zanim zdążycie tak pomyśleć, pisarz sam zdekonstruuje, obnaży swoją metodę i będziecie mieć gonzo w gonzie, i nie będziecie wiedzieć, czy Szczerek kpi z siebie, z Ukraińców, z was, czy może z wszystkich pospołu.

Tak się akurat złożyło, że zachęcony Paszportem Polityki, czytałem „Przyjdzie Mordor i nas zje” w ostatnich dniach, kiedy na kijowskim Majdanie latały kule i lała się krew. Tym większe wrażenie zrobiła na mnie ta niesamowita książka. Mimo całej swojej, miejscami dość brutalnej i zupełnie nieśmiesznej groteski, do której oczywiście trzeba mieć dystans (ale która jest pyszna jak kwas chlebowy prosto z beczkowozu), więcej się można z niej dowiedzieć o Ukrainie (a już na pewno o naszym polskim pokręconym do Ukrainy stosunku) niż z telewizyjnego i facebookowego blablania. Dawno nie czytałem czegoś tak prawdziwego i literacko smacznego zarazem. Brawo.

No i jest jeszcze nowa książka Andrzeja Stasiuka. „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”, a w tym tomiku nie ma niczego nowego. Pan się obudzi, bo przyjdzie młodzież i pana zje.

Samuel Zborowski

A jeśli przyczyną naszych polskich nieszczęść, naszych niepowodzeń i niedoli nie była – jak uczyli w szkole – złota wolność szlachecka? Nietykalność osobista, nihil novi, liberum veto… Sami chcielibyśmy mieć, albo po prostu mamy takie prawa, więc czemu odmawiamy ich naszym XVI-wiecznym pradziadom? Bo byli od nas głupsi i nie potrafili z tych przywilejów korzystać? Bo z podręczników wiemy, że wszystko zepsuli? Tylko kto te podręczniki pisał? Czy przypadkiem nie słudzy i urzędnicy dyktatorów, którym bardzo zależało na zohydzeniu nam owej nieskrępowanej wolności?

„Samuel Zborowski”, dramat Juliusza Słowackiego – chociaż niedokończony, a może nawet bardziej przez to, że nigdy nie został dokończony, bo taki jest bardziej tajemniczy i otwarty na interpretacje – odmienił moje życie jakieś 15 lat temu. Dzisiaj kropkę nad i postawił swoim „Samuelem Zborowskim” Jarosław Marek Rymkiewicz. „Samuel…” Słowackiego jest totalny, pisany w gorączce (używam tu przenośni, choć mógł go pisać w prawdziwej gorączce, na równi pochyłej ku śmierci), z pogardą dla zdrowego rozsądku i historycznej prawdy, bo niósł prawdę duchową. Samuela, który był Wolnością przeciwstawił Kanclerzowi, który był Prawem – i to mi wystarczyło, to do mnie przemówiło. Koncepcja apokatastazy, w przedziwny sposób połączona z myślą narodową (to potrafili tylko romantycy) – tym bardziej. Nie mówiąc już o szalenie sugestywnych obrazach, w których bramy niebios rąbią polskie szable, biorąc sobie zbawienie siłą. Mocne. Piękne. O, takie piękne:

Cóż jest? ów gród… mara,
Panie? oto ty jako na Ikara
Podniosłeś na mnie twój krzyż z dyjamentów.
Czy myślisz, że mi braknie dokumentów
Na intromisją do takiego grodu,
Jeśli spokojną?… A jeśli na czele
Chcę wjechać z mieczem mojego narodu
I sztandarami następować śmiele,
Szablami rąbiąc owe perły święte,
Myślisz, że świętych zabraknie mi szabel?
A jeśli zechcę sam i bez karabel,
Tylko przez pieśni ogromne, natchnięte,
Pioruny, co mi kruszą całą duszę,
Kruszyć te bramy — myślisz — że nie skruszę?
A jeśli do tych bram…. pozamykanych
Płynie się łodzią po krwi pościnanych
I z wielkim żaglem się otwartym wchodzi,
Myślisz, że braknie mi krwi albo łodzi?
A jeśli piorun mię w bramie uderzy,
Myślisz, że po mnie zabraknie pacierzy
I łez?… Nie będzie klątew?…

No, ale to co było dobre dla gorących XIX-wiecznych głów (mogłoby być: dramat ukazał się drukiem dopiero w 1902 roku, wystawiony został w 1911 – ale to wciąż był dla niego dobry czas, okres politycznej, ideowej i religijnej ruchawki, przełom wieków), niekoniecznie trafia do zimnych, cynicznych umysłów XXI-wiecznych. Sprytnie więc Rymkiewicz swojego „Samuela Zborowskiego” przebrał w fatałaszki pracy naukowej. Przekopał wszystkie dostępne źródła, by dociec kim naprawdę był hetman Zborowski, jak wyglądał, w co się ubierał, co jadał i ile płacił za wieczerzę. Dzieli włos na czworo, obraca każde słowo na lewą stronę, doszukując się w nim sensów nie tylko dawno zapomnianych, ale i tych, które nigdy nie istniały… Rymkiewicz udaje, że zależy mu na wiernym odtworzeniu historycznej prawdy, ale nie udaje nazbyt starannie. Kiedy już prawie mu wierzymy, że jest tylko kompilatorem, że po prostu gromadzi dla nas rozproszone informacje i uchyla się od interpretacji, on nieoczekiwanie, we własnej osobie, pojawia się 26 marca 1584 roku pod jedną z wawelskich bram. Słyszy świst miecza, widzi jak koziołkuje głowa Samuela. Czuje woń jego krwi i nurza w niej swoją chustkę, poprzysięgając zemstę na Zamojskich tego świata…

Ja też, czytając „Samuela Zborowskiego”, znowu tę krew poczułem. I poczułem wdzięczność wobec Rymkiewicza, że mi przypomniał o naszym świętym prawie do buntu. Gdzie mi tam, wygodnemu grubasowi pod czterdziestkę, z tego prawa korzystać… Ale dobrze pamiętać, że mogę.