W miniony czwartek i piątek miałem przyjemność moderować konferencję New Directions, która odbyła się w Centralnym Basenie Artystycznym. Debatowaliśmy w gronie skromnym, ale bardzo zacnym – organizatorzy festiwali z innych krajów przybyli opowiedzieć o swoich doświadczeniach z lokalnymi władzami i rozwiązaniami prawnymi, ludzie z zagranicznych biur eksportu muzyki opowiadali o tym, jak promować muzykę nieanglojęzyczną w krajach zapatrzonych w Anglię i Amerykę, natomiast waleczni pracownicy polskich instytucji kulturalnych za granicą relacjonowali swoje zmagania z żywiołem. Na koniec wisienka na torcie – Karl Bartos walnął multimedialny wykład o tym, jak to dźwięk oderwał się od czasu i przestrzeni (czyli usianą filmami i fotami opowieść o historii rejestracji dźwięku).
Organizatorom konferencji dziękuję za zaproszenie i już nie mogę się doczekać podobnej imprezy. Takie spotkanie raz na dwa lata – to zdecydowanie zbyt rzadko.
Myślicie pewnie, że na sali tłoczyli się przedstawiciele rodzimej branży? Ludzie ze ZPAV-u, z wytwórni, instytucji kulturalnych, organizatorzy festiwali? A może dziennikarze, którzy lubią – a nawet muszą – wiedzieć wszystko o wszystkim, znać ludzi i mechanizmy, żeby móc to potem czytelnikom objaśniać? Menedżerowie lub marzący o karierze zagranicznej ich podopieczni? Może ktoś z Ministerstwa Kultury?
Nie. Nie było prawie nikogo. Kolega z „Przekroju” wpadł na chwilę, pilnie przysłuchiwał się wszystkim dyskusjom Jacek Lachowicz, menedżer Out Of Tune również. Do tego kilka młodych dziewcząt, zapewne tuż po studiach albo i w trakcie, trochę osób związanych zawodowo z kulturą (jak wnioskuję z rzeczowości zadawanych pytań), ale zupełnie mi nie znanych. I już, to wszystko…
Szefowa programowa Sziget pytała mnie później, jak to możliwe, że przyjechała między innymi po to, by poznać ludzi i polską muzykę, może potem kogoś zaprosić na koncert, a wyjeżdża bez choćby jednej polskiej płyty, bez jednej wizytówki człowieka z wytwórni płytowej… O to samo pytała mnie Angielka, Duńczycy też, i Francuz, i Fin. Kolega z Instytutu Francuskiego nie mógł się nadziwić, że dyskusji o eksporcie muzyki (w której brały udział niezłe szychy, w tym szef Europejskiego Biura Muzyki, który na tę okoliczność przybył z Brukseli) nie przysłuchiwał się NIKT z Polski, kto byłby zawodowo związany z tym tematem.
Pewnie jesteście tak zajebiści, że nie potrzebujecie tego wszystkiego wiedzieć. Albo tak beznadziejni i świadomi swej beznadziejności, że już nic wam nie pomoże. A może gardzicie festiwalem na 400 000 widzów na Węgrzech, albo takim na 50 000 w Danii, bo interesuje was tylko kariera w Londynie i Nowym Jorku?
Tak czy owak, nie chcę już słuchać jęków, że to takie trudne, że ciężko się przebić, że nas tam nie chcą. I radzę zmienić zawód.
Widziałem tego lata mnóstwo zacnych koncertów, z kilku – na przykład Radiohead, Calexico i NoMeansNo – z bólem serca zrezygnowałem. Ale to trzech wymienionych poniżej będę najdłużej żałował. O pierwszym zapomniałem na śmierć, o dwóch pozostałych nie wiedziałem. Wiem, wstyd trochę, w końcu moja praca polega na tym, że wiem, co jest grane i w dodatku informuję innych. No, ale jeżeli organizator imprezy bardzo nie chce się wiadomością o niej ze światem podzielić, to co ja biedny poradzę?
1. Crazy World Of Arthur Brown w Dolinie Charlotty pod Słupskiem
Wiedziałem, że mają przyjechać, ale na śmierć zapomniałem. Albo nie, może wyparłem to z pamięci? Może podświadomie nie chciałem jechać? Bo czy blisko 70-letni Arthur Brown jest w stanie udźwignąć własną legendę? To nie blues, tu nie da się z godnością zestarzeć, tutaj trzeba spłonąć! No właśnie, czy Arthur wciąż płonie na scenie?
Nawiasem mówiąc, choć uwielbiam Crazy World Of Arthur Brown, zawsze wolałem go w mniej groteskowym, za to muzycznie ciekawszym Kingdom Come. Gdyby przyjeżdżał z Kingdom Come, na pewno nie zapomniałbym o koncercie.
2. Pere Ubu w Poznaniu
Opowieścią o tym koncercie torturował mnie Maciek Pilarczyk przez pół jarocińskiego festiwalu. Zemszczę się 😉 Chociaż dzisiaj Pere Ubu to właściwie solowy projekt Davida Thomasa i choć Poznań jest na innej półkuli, pojechałbym choćby po to, żeby potem przy kominku wnukom opowiadać. Bo święcie wierzę, że moje wnuki będą się interesowały rubieżami dwudziestowiecznego awangardowego rocka 🙂
3. Tinariwen w Lublinie
Od kiedy Chris Martin z Coldplay chlapnął w wywiadzie, że bez Tinariwen „Viva la Vida” nie byłaby taka fajna, na Zachodzie zapanował kult bluesmanów z Sahary. Uwielbiam takie sytuacje. Kiedy gwiazdy zamiast zawracać nam dupę swoim życiem erotycznym, albo wymądrzać się na tematy, które ich przerastają, wykorzystują swoją popularność, podsuwając fanom rzeczy wartościowe, które bez wsparcia celebrytów nigdy by się nie przebiły… No, ale ja nie o tym. Ja o tym, że koncert Tuaregów miał miejsce latem tego roku na lubelskim rynku i nie miałem o tym bladego pojęcia. Ktoś widział? Słyszał? Jak było?
Sezon letnich festiwali uważam za zamknięty. Choć oczywiście ostrzę sobie zęby na Sacrum Profanum, gdzie zamierzam zobaczyć najwięcej jak się da (Aphex Twina reklamować nie muszę, ale kto przegapi szokujący show Cunninghama ten kiep – bo to za chwilę będzie zakazane ;-)) i zarazem żałuję, że nie mogę być w tym samym czasie w stolicy na Skrzyżowaniu Kultur i w Łodzi na Soundedit. To nie koniec mocnych jesiennych wrażeń, by wspomnieć tylko Unsound (Sunn O))) i Biosphere – aua!), Free Form Festival, czy Ars Cameralis, którego organizatorzy jak Filip z konopi wyskoczyli z rewelacyjnym line-upem, w skład którego wchodzą m.in. Yo La Tengo (nowa płyta – „Popular Songs” – przepyszna!), Micah P. Hinson, Ramallah Underground, Grizzly Bear, Andrew Bird i… David Lynch (nie mam pojęcia w jakiej roli).
Dzieje się więc, oj dzieje, ale nie da się ukryć, że lato minęło. Poniżej więc zupełnie subiektywna, nieprzemyślana i nieostateczna lista
1. Po kilkuminutowym, niepokojącym wstępie (wokalista chodził ludziom po głowach, zanim zabrzmiała jakakolwiek nutka) głośniki plunęły kyussowskim riffem, bębniarz ruszył z kopyta, wokalista rozpoczął swój lament. Zaczął się koncert Monotonix. Zakotłowało się, tłum zafalował niespokojnie, chmura piasku buchnęła w górę. Bramkarze zrobili dziwne miny. A mnie opanowało bezcenne uczucie, będące połączeniem euforii, ulgi (że jednak się udało) i lęku (że zaraz ten chaos wymknie się spod kontroli i skończę w więzieniu). To był bardzo rockandrollowy moment. Piękny 🙂
2. James do festiwalu Coke Live pasowali jak kwiatek do kożucha, ale cóż to ma za znaczenie, skoro dali jeden z najpiękniejszych koncertów sezonu? Kiedy grali „Sometimes” (…when I look deep in your eyes, I swear I can see your soul) miałem łzy w oczach.
BTW, Redaktor-Którego-Nazwiska-Nie-Wymienię-Ale-Przecież-Wiecie opowiadał potem z przejęciem, jak „ten transseksualista grający na trąbce ocierał się o Jamesa”. Łyżkami go można jeść. Za to zasłyszanej tego samego dnia anegdoty, której głównymi bohaterami są „Sometimes” i Robert Gawliński nie mogę powtórzyć, choć przednia…
3. Jestem rozdarty, niczym sosna z „Doktora Judyma”. Na jednej scenie dopiero się rozkręca Madness (jestem zachwycony, tym bardziej, że w nowych aranżach starych hitów więcej jest swingu, niż ska), a na drugą, bardzo odległą, już wchodzą Faith No More. Wybrałem Faith No More, popędziłem tam na złamanie karku, żeby nie uronić ani minutki i… teraz żałuję. Ale wiem, że gdybym zdecydował się zostać do końca występu Angoli, też bym żałował. Oby więcej takich powodów do rozpaczy.
4. Morrissey gra na bis „First of The Gang to Die”, a ja śpiewam, śmieję się i płaczę jednocześnie. Taki ze mnie wrażliwiec. Ale pół Stodoły ma to samo.
5. Jest noc. Ja idę po bruku duszy swej, a Animal Collective produkują się na jarocińskiej scenie. Jeden z najważniejszych zespołów XXI wieku gra dla garstki oddanych fanów (przetrwali deszcz, chłód i Kazika Na Żywo!) i niestety trochę liczniejszej gromadki osobników zbyt najebanych, by trafić do namiotu. Amerykanie przygotowali naprawdę intrygujący show, ale co z tego, skoro co cichsze momenty, tudzież zapowiedzi utworów zagłuszał bełkotliwy śpiew: „Ona temu winna, ona temu winna, pocałować go powinna…” Surrealistyczne doświadczenie.
6. Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa, albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.
7. Zestaw perkusyjny, którym nie wzgardziłby Dave Lombardo, za stołem DJ, przed nami Lupe Fiasco. Żadnych efektów specjalnych, kostiumów, wizualizacji. Bez nadętych tyrad pomiędzy numerami. Ale jaki koncert, uch! Świetne podkłady, doskonała dynamika i mistrzowski flow rapera z Chicago. Znakomite. Dobre wrażenie pogłębiła krótka rozmowa, którą miałem okazję przeprowadzić z Lupe po koncercie. Sympatyczny, bystry i bardzo skromny facet. Choć oczywiście zna swoją wartość. Tego samego wieczoru, na tej samej scenie, pojawił się 50 Cent ze swoją ekipą. Jaka piękna ilustracja różnicy pomiędzy treścią a formą!
8. Lubię płytę, ale takiej masakry się nie spodziewałem. Pierwszy dzień Open’era, Łąki Łan zamykają scenę w namiocie. Robią to przez dwie godziny z okładem, pozostawiając Waszego Sługę Uniżonego w stanie bliskim agonii (przez jakiś czas podskakiwałem, nie dało się ustać spokojnie), zaś małżonkę moją w euforii. Niby wiedziałem, że ci panowie to miotacze, ale tak czy owak, na żywo imponują sprawnością techniczną, wszechstronnością, zaangażowaniem, humorem i – jasna sprawa – kostiumami. Niezły lot.
9. To nie był jakiś wybitny koncert. Słońce dopiero zachodziło, dźwięk nie bardzo się zgadzał, a publiczność NA PEWNO nie przyszła na Manic Street Preachers. Ale gdyby to był lepszy koncert, pewnie wymieniłbym go na pierwszym miejscu, tak bardzo robi mi ten zespół. Nowa płyta również.
10. Myślałem, że Hali Wisły nie da się nagłośnić, ale wiking, który kręcił gałkami dla Meshuggah wykazał, że jestem dupa nie znawca. Z czego bardzo się cieszę, bo zostać przejechanym, poćwiartowanym i rozwałkowanym przez Szwedów to przeuroczy sposób na spędzenie wieczoru. Wybitny zespół, który bardzo wyraźnie wskazał innym gwiazdom Knock Out Festival (no, może poza The Dillinger Escape Plan), że ich miejsce jest w skansenie. Szkoda tylko, że naśladowców mają zwykle nieudolnych, ale to już zupełnie inna historia…
A jak tam wspomnienia sezonu u Państwa? Tylko proszę się nie skupiać nadmiernie na Radiohead, bo z zazdrości będę kasował. 😉
Pękła mi podeszwa w ulubionych vansach w czaszki (wiem, emo jak cholera :-)) i drugi dzień biegam po Jarocinie z przemoczoną i zziębniętą lewą nogą. Jeśli się nie rozchoruję, to cud będzie. A pisał jakiś światły człowiek w specjalnym, festiwalowym wydaniu „Przekroju”, żeby na festiwale pod gołym niebem brać dobre buty i najlepiej dwie pary, w tym koniecznie kalosze…
Relacja z koncertów będzie jutro w Interii, relacja z noclegu (!) na tym blogu, kiedy już dotrę do domu i trochę odsapnę. A póki co, pyszna anegdota:
Przysiadłem się na chwil kilka do Kuby Wandachowicza, gaworzymy sobie o tym i owym, aż tu nagle dopadają do niego jakieś dwie pijane pannice i wrzeszczą, że Cool Kids Of Death coś tam, że to i tamto. Kuba im coś grzecznie odbąkuje, aż w pewnej chwili jedna chwali się, że była na koncercie CKOD i bardzo jej się podobało.
– Ja was na koncercie nigdy nie widziałam – przyznaje się druga. – Ale mam kilka waszych piosenek.
– Jak to kilka piosenek? – wtrącam się. – Przecież oni piosenek na sztuki nie sprzedają.
– Eee, no wiesz jak, eee, ściągnięte mam.
– Kradniesz nasze piosenki z internetu? – ożywił się Kuba.
– Tak.
– To wypierdalaj!
PS. Uprzedzam, wszystkie komentarze sugerujące, że Kuba zachował się nieuprzejmie, będą kasowane 😉
Jestem świeżo po koncercie Jane’s Addiction i rozmowie z Perrym Farrellem. Bardzo ujmujący, przemiły człowiek, a na scenie zwierz. Wężowe ruchy, zabawne figury taneczne, rockowa ekspresja i oczywiście charakterystyczny, wysoki głos. Wyśmienity, klimatyczny koncert. Frekwencja niska, ale za to ani jednej przypadkowej osoby – warto było tłuc się do Poznania, choć trwająca już tydzień koncertowa pielgrzymka (najpierw Open’er, wczoraj Morrissey) już trochę daje mi się we znaki. Starość nie radość.
A właśnie, miało być o Open’erze (tu relacja – jak wyczytacie w komentarzach, skandalicznie niekompetentna i stronnicza ;-)). Miałem dość dzikich tłumów, kilometrów nastukanych każdego dnia (ciekawe, czy na Open’era można wnieść rower?!) i setek dżentelmenów szczających tam, gdzie stoją, ale warto było. Znakomite koncerty Madness, Faith No More (pisałem niedawno w relacji z Limp Bizkit, że Durst to świetny frontman? Pieprzyć Dursta! Patton bodzy!!!), Placebo, Late Of The Pier, Łąki Łan, Gaby Kulki, Gossip (choć tego widziałem tylko kawałek, spóźniłem się niestety), Moby’ego, Peter Bjorn & Johna czy The Ting Tings zrekompensowały wszelkie niedogodności. Pendulum też miało momenty, choć jak słusznie zauważył kolega Trotzky, czasem brzmiało jak Scooter. Ale, tak po prawdzie, to ja lubię Scooter 😉 Niespecjalnie przekonały mnie za to te wszystkie nowe gwiazdy – Kings Of Leon (chociaż oni jeszcze najbardziej), Arctic Monkeys, The Kooks, Lily Allen. Może już jestem za stary? Nie wszystko też, co warto było zobaczyć, zobaczyłem. Biegałem od sceny do sceny jak ogłupiały, ale to za duży festiwal jak na jednego małego Jarka. Cóż, może przy innej okazji…
Do tego pogoda piękna, jak na zamówienie. Padało przez godzinę, na Faith No More, ale to nic jak na cztery dni festiwalu w porze deszczowej (bo chyba taką właśnie mamy?). Za to gorące przedpołudnia można było wykorzystać na plażowe ekscesy, co z entuzjazmem czyniłem, próbując – z małżonką u boku – przedrzeć się rowerkiem wodnym z Zatoki Puckiej do Szwecji.
Last but not least – smażona flądra forever!
Wczoraj Morrissey. Tu już właściwie napisałem wszystko, co mam na jego temat do powiedzenia, ale mogę się powtórzyć, co mi tam – rewelacja! Nie żebym był obiektywny. Jestem fanem i obawiam się, że nawet kiepski koncert podniósłby mi ciśnienie.
Jutro rano wreszcie powrót do Krakowa. Przez Warszawę, bo powódź zmyła torowisko pomiędzy Wrocławiem a Opolem. Wspominałem już o porze deszczowej?