Podsumowanie roku 2016

Oczywiście, jak wszyscy, zapamiętam ten rok, jako rok pożegnań. Już sam David Bowie – który w dodatku popisał się saltem mortale w arcymistrzowskim stylu, reżyserując i udźwiękawiając swoją śmierć – wykonał normę, ale kosiarz dopiero brał zamach. Prince, Leonard Cohen, George Michael… to wszystko artyści, którzy pisali ścieżkę dźwiękową do życia mojego pokolenia. Nie trzeba było być zagorzałym fanem, by odczuć tę stratę. I jeszcze Keith Emerson, i Greg Lake, i Alan Vega, i Chór Aleksandrowa, i Stasiek Wielanek, i Maurice White, i – już spoza świata muzyki, ale wciąż ze świata naszej zbiorowej wyobraźni – Muhammad Ali, i Carrie Fisher, i Andrzej Wajda, i Andrzej Kondratiuk, i Andrzej Żuławski, i Alvin Toffler, i Umberto Eco, i Gene Wilder… I jeszcze Grudzień, bez kolejki, spoza rozdzielnika, zupełnie bez sensu.
Jestem już na tyle duży, że nie od dziś mam świadomość, że vanitas vanitatum et omnia vanitas, ale w 2016 roku wyjątkowo często powracało memento: świat, który znasz, przestaje istnieć. Właściwie już nie istnieje.

Co więc robić, gdy na karku czujesz oddech otchłani? Jedz, módl się twórz/poznawaj twórczość innych, i kochaj.

O jedzeniu pisał nie będę, bo konkurencja za duża, miłość też lepiej czynić niż o niej rozprawiać, więc twórczość, zajmijmy się twórczością – najpierw samolubnie, moją własną, później cudzą.

W 2016 roku nie wydałem żadnej książki i świat, o dziwo, jakoś wciąż się kręci – ale już nad kolejną (a właściwie nawet dwiema) pracuję. Powstały natomiast dwie książki, do których dołożyłem swoje trzy grosze, więc w ramach podsumowania roku pochwalę się, bo jest czym.

Pierwsza z nich to „Alchemia muzyki współczesnej”, książka festiwalowa towarzysząca krakowskiemu Sacrum Profanum. Nie program plus ciekawostki, ale właśnie książka – zbiór esejów i wywiadów odnoszących się do programu tegorocznej edycji imprezy, ale broniących się również poza jego kontekstem. Praca zbiorowa, którą miałem zaszczyt współtworzyć obok m.in. Olgi Drendy, Moniki Pasiecznik, Jacka Hawryluka i Bartka Chacińskiego. Ja tam miałem napisać o Johnie Zornie, przede wszystkim jako o – wciąż chyba niedocenianym – kompozytorze muzyki współczesnej, ale wyszedł mi tekst o jego funkcjonowaniu wśród ludzi, które równocześnie jest w pewnym sensie metodą twórczą.

Druga książka, której jeszcze chyba nie ma, ale lada moment będzie to „Antologia Polskiej Muzyki Elektronicznej”. Również praca zbiorowa, która powstała pod auspicjami Narodowego Centrum Kultury i która powinna raz na zawsze uporządkować lata formacyjne polskiej elektroniki. Bardzo szeroko pojmowanej – ale o tym innym razem, nie zamierzam spoilować, skoro oficjalnych informacji o tej publikacji póki co niewiele. Zapowiada się jednak rzecz bardzo smaczna i pozycja raczej obowiązkowa na półce każdego fana, który uważa, że niekoniecznie tylko rock.

2016 to dla mnie jednak przede wszystkim rok „Gazety Magnetofonowej” – spełnionego marzenia i klątwy zarazem. Przyniosła mi równie wiele radości, co zmartwień, pożarła więcej czasu, energii i funduszy niż jakikolwiek inny projekt, ale też dała dużo satysfakcji. I wciąż żyje – to największy sukces!
Pokornie dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili: koleżankom i kolegom z redakcji, czytelnikom, którzy wsparli nas na Polak Potrafi i później, wykupując prenumeratę czy sięgając po pojedyncze numery magazynu, artystom (i nie tylko), którzy opowiedzieli nam wiele fascynujących historii, reklamodawcom, dystrybutorom, dziennikarzom, którzy zanieśli światu dobrą nowinę – wszystkim razem i każdemu z osobna.

prenumeratapic

Wierzę, że nie muszę tłumaczyć, czym jest „Gazeta Magnetofonowa”, bo każdy, kto chciał, miał już okazję sprawdzić. Udało nam się tę łajbę zwodować, udało się ustabilizować kurs, choć wody wokół burzliwe i zdradliwe – a teraz będziemy się starać robić mniej więcej to samo, ale coraz lepiej. Bo oczywiście mam świadomość, że może być znacznie lepiej. Swoją drogą, jeśli ktoś chciałby wesprzeć „Gazetę Magnetofonową” krytyczną uwagą, dobrym pomysłem, jeszcze lepszym tekstem itp., itd. – proszę o kontakt. Choćby pod tym adresem: gazeta@magnetofonowa.pl

Wszystkich natomiast, którzy zakładają, że po „Gazetę Magnetofonową” w 2017 roku raczej sięgną, gorąco zachęcam do wykupienia prenumeraty – tak będzie taniej i prosto do domu, a dla nas to najlepsze wsparcie, właściwie gwarancja przetrwania. Win-win.

Koncertów widziałem za dużo, więc zlewają się w jeden głośny, migocący światłami sceny kołowrót – ale kilka zapamiętam. Neurosis na Roadburn – pierwszy z nich – wyprostował mi zwoje mózgowe. I jeszcze Diamanda Galas, G.I.S.M. i Pentagram tamże. Oranssi Pazuzu tu i tam. Kwadrofonik + Adam Strug. Angelcorpse, Nagrobki, Killing Joke, Kristen, Ketha. Jazzowo-ambientowe „Dziady”. Zeitkratzer grający Karkowskiego i Toeplitza oraz Zaradny/Piotrowicz/Noetinger na Sacrum Profanum. Adrian Belew solo i King Crimson z trzema perkusjami. Brodka i Ibeyi na Weekenderze. Dawid Podsiadło w Poznaniu i w Krakowie. Napalm Death, Jambinai i ten krótki kawałek Sleaford Mods, który udało mi się zobaczyć na OFFie. Senyawa, Death Grips, Lotto, Zimpel i Matmos na Unsound. Tanya Tagaq i drone’owo-metalowa noc na RBMA w Montrealu. Pożegnanie z Black Sabbath.
Dużo, dużo dobra. Prawdę mówiąc trochę już jestem zmęczony tym ciągłym bieganiem na koncerty – ale jak tu przestać?

Kino & telewizja. Znowu sporo mnie ominęło. Bardzo podobała mi się „Służąca” Park Chan-wooka, jeszcze bardziej „Nienawistna ósemka” Tarantino, na „Łotra 1” złego słowa nie powiem (poza tym, że do bólu przewidywalny – no, ale nie spodziewałem się, że będzie inaczej), jakoś przemęczyłem się na „Juliecie” Almodovara (czego pożałowałem w rozczarowującym finale) i z jeszcze większym trudem wytrzymałem na „Kosmosie” Żuławskiego (choć i tak podziwiam odwagę – to przecież nie miało prawa się udać). Dobrze bawiłem się na „Nice Guys” i jeszcze lepiej na „Masterminds” (mam nadzieję, że autor polskiego tytułu – „Asy bez kasy” – nie dostał za to kasy”). Największe wrażenie w tym roku zrobiły na mnie „Ostatnia rodzina” (to grower – z kina wyszedłem rozczarowany, ale choć wciąż mam zastrzeżenia, nie mogę przestać o tym filmie myśleć) i „Wołyń” – na szczęście nie muszę rozstrzygać, który z tych filmów jest lepszy i dlaczego, za to oba gorąco polecam.

Seriale. Netflixa odpalę pewnie dopiero w styczniu – jak Bóg da – więc nie wiem, o co chodzi z „Black Mirror” czy „Stranger Things”, nie załapałem się na hajp. Nie załapałem się też na hejt „Westworld”. Zapewne można znaleźć w historii sf koncepcje podobne, lecz bardziej spójne, pełne myśli bardziej przenikliwych i solidniejszych analiz – ale mnie ten świat wciągnął. Przekonały mnie postacie, zafascynowały dekoracje, skusiły dźwięki. Słyszałem, że nuda, że się wlecze – a mnie to tempo zachwyca. Pewnie dlatego, że w moim wieku, z balkonikiem, za czymś pędzącym szybciej trudno nadążyć. Zresztą „Młody papież” płynie jeszcze wolniej, a uważam go za arcydzieło – to na pewno najlepszy serial, jaki obejrzałem w tym roku. Oryginalny, odważny i nieoczywisty. W równym stopniu wprawiający w zakłopotanie zapiekłego ateusza, jak i żarliwego katolika, a przecież powiedzieć o „Młodym papieżu”, że to po prostu serial o Kościele, czy nawet o wierze – to jeszcze nic nie powiedzieć.

„Vinyl”? Głupia wydmuszka. Jak można nakręcić serial obyczajowy z muzyką w roli głównej proponuję sprawdzić na przykładzie „Treme” i nie przekonywać mnie już, że „Vinyl” miał w sobie coś poza koncertowo zmarnowanym potencjałem. „Długa noc” fajna, bo John Turturro jest mistrzem, ale tu również miałem apetyt na więcej – jakoś od połowy znakomity serial dla dorosłych przepoczwarza się w naiwne skrzyżowanie „Skazanego na śmierć” z „Dwunastoma gniewnymi ludźmi” i trochę przykro, że właśnie tak.

Niestety, nie widziałem żadnego polskiego serialu, ale gdzieś natrafiłem na informację, że Rysiek wraca do „Klanu” i też się cieszę.

Literatura. Na pewno było dużo dobra, ale chyba dokonywałem złych wyborów. Nawet „Vernon Subutex” Virginie Despentes, w którym po pierwszej części z radością odkryłem hardkorowy dalszy ciąg „High Fidelity” Cornby’ego, w części drugiej srogo mnie rozczarował. Numerem jeden w tym roku są więc dla mnie „Beatlesi” Larsa Saabye Christensena, powieść tylko z pozoru muzyczna, za to z całą pewnością bardzo chłopacka. Zaczyna się jak „Mikołajek” dla dorosłych, a kończy… życiowo.

No i płyty. Skupiłem się w tym roku głównie na polskiej muzyce – ze względu na obowiązki związane z „Gazetą Magnetofonową”, ale i dlatego, że po raz któryś z rzędu mieliśmy najlepszy rok w historii. Poniżej przedstawiam więc 50 moich ulubionych polskich płyt w kategorii open. Zrezygnowałem z hierarchizujących cyferek, bo porządek, w którym zostały ułożone, jest mniej lub bardziej przypadkowy. Poza pierwszą dwudziestką jest już raczej dowolny, a i tytuły z czołówki ulegają ciągłemu przetasowaniu – bo dziś mam taki nastrój, a jutro inny, bo coś się znudziło, a coś innego dopiero po dwudziestym przesłuchaniu ujawniło wszystkie swe walory.

 


Furia „Księżyc milczy luty“, Pagan
Mooryc „Wiped Out“, Sonar Kollektiv
ARRM „ARRM”, Instant Classic
Shy Albatross „Woman Blue”, Pomaton
Wacław Zimpel „Lines”, Instant Classic
Brodka „Clashes“, Kayax/PIAS
So Slow „Nomads“, Instant Classic
Lotto „Elite Feline“, Instant Classic
We Will Fail „Hand That Heals / Hand That Bites“, Monotype
Ryby „Kenia”, Thin Man
Pio Szorstkien „Signum”, Karrot Kommando
Żywizna „Zaświeć Niesiącku and other Kurpian songs”, Bołt
Tryp „Nagie serce”, 3P
Furia „Guido”, Pagan
Łona i Webber „Nawiasem mówiąc“, Dobrze Wiesz
HEY „Błysk”, Kayax
Kristen „LAS”, Instant Classic
KęKę „Trzecie Rzeczy”, Takie Rzeczy
Jacek Sienkiewicz „Hideland”, Recognition
Ten Typ Mes „AŁA.“, Alkopoligamia/Agora
Anna Zaradny „Go Go Theurgy“, Musica Genera / Bocian
Wędrowcy-tułacze-zbiegi „Światu jest wszystko jedno”, Devoted Art Propaganda
Duży Jack „Uczucia”, Lado ABC
Innercity Ensamble „III”, Instant Classic
Olgierd Dokalski „Mirza Tarak”, Fundacja Kaisera Söze
Tropy „Eight Pieces”, Wet Music Records
Zamilska „Undone“, Untuned
Resina „Resina”, 130701
PRO8L3M „PRO8L3M”, Rap History Warsaw
Lelek „Brzask bogów”, Karrot Kommando
Obscure Sphinx „Epitaphs”, wyd. własne
Pictorial Candi „fOREVER TILL YOU DIE”, MAMI
Robert Piotrowicz „Walser”, Musica Genera
Mirt „Random Soundtrack”, Kosmodrone
LAM „LAM”, Instant Classic
Lautbild „Pulsus Frequens”, Mik Musik/BDTA
Julia Marcell „Proxy”, Mystic
Sorry Boys „Roma”, Mystic
Coldair „The Provider”, Twelves
Arkona „Lunaris”, Debemur Morti
Hańba! „Hańba!”, Antena Krzyku
Gaba Kulka „Kruche”, Mystic
Naphta „7th Expedition”, Transatlantyk
Adam Witkowski „Ra Ba Ba Ba”, BDTA
Rebeka „Davos”, ART2 Music
Maja Kleszcz & Incarnations „Romantyczność”, Fonobo
Bisz/Radex „Wilczy humor”, Pchamy ten syf
Alles „Culture” Antena Krzyku
Król „Przez sen”, Kayax
Cultes des Ghoules „Coven, or Evil Ways Instead of Love”, Under the Sign of Garazel

Moje ulubione płyty ze świata? Pierwsza dwudziestka mniej więcej taka:


The Body „No One Deserves Happiness”
Oranssi Pazuzu „Värähtelijä”
ANOHNI „Hopelessness”
Bon Iver „22, A Million”
David Bowie „Blackstar”
Beyonce „Lemonade”
Danny Brown „Atrocity Exhibition”
Wrekmeister Harmonies „Light Falls”
James Blake „The Colour in Anything”
Swans „The Glowing Man”
Gojira „Magma”
Neurosis „Fires Within Fires”
Planetary Assault Systems „Arc Angel”
Radiohead „A Moon Shaped Pool”
Tanya Tagaq „Retribution”
Nicolas Jaar „Sirens”
Leonard Cohen „You Want it Darker”
Nick Cave & The Bad Seeds „Skeleton Tree”
Meshuggah „The Violent Sleep of Reason”
Crowbar „The Serpent Only Lies”

…ale długo jeszcze będę nadrabiał zaległości.

Najlepszego w 2017! Obyśmy roku 2016 nie wspominali z rozrzewnieniem.
 

Dance me to the end of love

„Są za starzy by tańczyć pogo“ – tak Arek Jakubik podsumowuje kolegów swoich, a już na pewno autora tekstu, Krzysztofa Vargi, w utworze tytułowym z nowej płyty zespołu Dr Misio. A może i mnie ma na myśli? Cztery dychy na karku, poważny człowiek, w świecie bywały, filoląg i dziennikarz, ojciec dzieciom – przecież nie będzie podskakiwał w tłumie i obijał się o małolatów, jak jakiś narkoman z Jarocina!
Problem jednak polega na tym, że ja za stary ani trochę się nie czuję. Może trochę za ciężki – z trudem wytrzymuję już w porządnym młynie dłużej niż trzy piosenki (siedem grindcore’owych) – przez co nie zawsze decyduję się na pląsy, ale przecież niezmiennie je uwielbiam. Pogo to zresztą tylko przystawka. Danie główne, prawdziwa koncertowa rozkosz, sowicie przyprawiona adrenaliną to crowd surfing oraz stage diving. Czyli surfowanie (albo raczej dryfowanie) na rękach tłumu, najczęściej zakończone w bezpiecznej przystani szerokich ramion ochroniarza, czyhającego na nas pod sceną, a także ze sceny owej skakanie na główkę.

Dobrze pamiętam swój pierwszy stage diving – rzecz działa się na koncercie Kolaborantów w krośnieńskim WDK. Zapamiętałem to nie tylko dlatego, że długo zbierałem się na ów akt odwagi, ale również dlatego, że po dwóch czy trzech udanych skokach źle wymierzyłem – albo po prostu rzadki tłumek zdążył się rozstąpić – i efektowny swój lot zakończyłem na posadzce. Dwie godziny później, gdy wróciłem do domu, mama przywitała mnie lamentem:
– Jezus Maria, pobili cię!
– Nieee, mamo, nikt mnie nie pobił. Ja sam… – uspokoiłem rodzicielkę, wyjaśniając, że rozbity łuk brwiowy to pochodna nie do końca udanego stage divingu, a nie prezent od krośnieńskich łobuzów.
– Sam?! Nie jesteś chyba taki głupi?
No cóż, mamo, sorry, ale później wielokrotnie udowadniałem, że jednak jestem. Może przez ten pierwszy upadek na łeb 😉

Przemek Gulda streścił niedawno w swoim tekście dyskusję, która przetoczyła się przez amerykańskie media i dotyczyła zbyt brutalnej zabawy na koncertach. Zżymał się przy tym, że w Polsce nikt nie podjął tematu. A nie podjął, moim zdaniem, bo problem nie istnieje – nawet kiedy jest ostro, to jest w gruncie rzeczy grzecznie, bo na większości koncertów ochrona skutecznie uniemożliwia amatorom mocnych wrażeń rozwinięcie skrzydeł. No, ale dobrze, skoro ojczyzna wzywa, to dorzucę swoje trzy grosze, tym bardziej, że moim zdaniem…

Pogo powinno być brutalne.

Proszę go nie cywilizować, nie regulować, nie uchwalać i nie egzekwować stosownych paragrafów. Gdybym chciał tańczyć krakowiaka albo kontredansa, nie wspinałbym się na scenę na metalowych i punkowych koncertach, korzystając z chwili nieuwagi ochroniarzy (raz tylko robiłem to na legalu, bo bramkarze byli kumplami – na koncercie Illusion i Flapjack w Rzeszowie, prawie 20 lat temu – ale sobie wtedy polatałem!), nie obijałbym się o pod sceną o chudzielców i grubasów, nie przewracał i nie był przewracany. Uczucia euforii, jakie towarzyszy trwającej kilka minut podróży na rękach tłumu, w trakcie koncertu Slayera na wielkim festiwalu (With Full Force na ten przykład), nawet nie zamierzam próbować oddać słowami – sądzę, że ludzie, którzy uprawiają sporty ekstremalne są w stanie mnie zrozumieć. Wtedy nie jest ważne, gdzie i kiedy się wyląduje, ani to czy będzie bolało – liczy się sam lot i nic oprócz lotu się nie liczy.

Pod sceną bywa ostro, ale też nie trzeba się pchać w środek młyna, jeśli ktoś nie ma ochoty lub sił na tę mało wyrafinowaną zabawę. Bardzo rzadko – może spotkałem się z tym ze dwa, trzy razy w życiu – wir korpusów i kończyn wciąga kogoś, kto nie ma na to ochoty, a i tak po chwili go wypluwa. Ci natomiast, którzy sami się na to decydują, chcą żeby bolało, chcą się spocić i nabić sobie guza. To nic innego, jak pokojowy sposób na odparowanie nadmiaru złych emocji, niemal doskonały substytut bijatyki. Owszem, wypadki się zdarzają, ale mocniej można się poobijać na rowerze. A choć tego na pierwszy rzut oka nie widać, w młynie pod sceną obowiązują święte, choć niepisane, zasady – i ten sam dryblas, który przed chwilą zwalił cię z nóg, gdy tylko zobaczy cię w parterze, natychmiast cię podniesie. Żeby inni cię nie zadeptali. I żeby znowu mógł cię powalić 😉

Mądrzejsi ode mnie na pewno już wymyślili, co brakuje (oprócz piątej klepki) tym, którzy się tak bawią, ale moim zdaniem, poza wspomnianym już wentylem dla agresji, w pogo/crowd surfingu/stage divingu chodzi również o doświadczanie własnej fizyczności – oraz fizyczności innych ludzi. Przyszło mi to do głowy, gdy oglądałem film o Temple Grandin i jej „maszynie do przytulania”. Być może dzikie koncertowe harce pozwalają nam zaspokoić potrzeby, które w cywilizowanym świecie są tłumione? Drogi Przemku, nie zabieraj nam tego, tylko dlatego, że sam nie lubisz, jak ktoś się o ciebie obija. Stań obok, znajdzie się dla nas obu miejsce na każdym koncercie.

PS. Wszystkich zainteresowanych fizycznymi – mam na myśli naukę ścisłą, nie kulturę fizyczną – aspektami tego, co dzieje się pod sceną, zachęcam do pobawienia się Symulatorem Moshpitu. Najlepiej.

Moshpit

Polskie piekiełko

Raduje się (rogate) serce, raduje się (czarna) dusza, widząc w jakiej formie jest polski ekstremalny metal.
Najpierw Behemoth w Kopenhadze (dzięki Czesław, dzięki Ner!). Widziałem już wiele koncertów tego zespołu, większość bardzo dobrych, ale ten być może był najlepszy. Świetnie ułożona setlista („Dmuchaj w rurę Gabrielu” jako otwieracz i monumentalny „O Father, O Satan, O Sun!” jako dobijacz, a w środku dużo z nowej płyty i dużo przebojów, m.in. „Conquer All”, „Christians to the Lions”, „Chant…”), doskonale zaplanowana, choć nie przedobrzona oprawa (trochę pirotechniki, backdrop zmieniający się z białego na czarny w połowie koncertu, kozio-samurajskie łby na finał – bardzo to wszystko efektowne). Nowe numery na żywo urywają głowę (aranże!), brzmienie od trzeciej piosenki było bliskie ideału, zaangażowanie muzyków – wzorcowe. Triumf Behemoth był tym większy, że tuż przed nimi grało Cradle Of Filth, które zostało przez Polaków znokautowane. Nie będę wchodził w szczegóły, ale Anglicy muszą żałować, że zdecydowali się na tę trasę… Rozmawiałem z paroma Duńczykami, również takimi, którzy na co dzień metalu nie słuchają i Behemotha wcześniej nie znali – wszyscy byli pod wielkim wrażeniem.

A wczoraj w Krakowie trasa Bewitching the Polonia. Budżet nieporównywalnie mniejszy, klub daleki od idealnego – co się przekłada na światło i dźwięk, niestety – ale zainteresowanie na szczęście niemałe. I dobrze, bo występowały moim zdaniem najlepsze polskiej zespoły okołoblackmetalowe ostatnich lat (nie wszystkie oczywiście – do ideału zabrakło choćby Furii, Medico Peste czy Mgły, do której powoli się przekonuję). Anyway, zaczął Thaw i jak zawsze było dobrze. Ich muzyka do najłatwiejszych w odbiorze nie należy, schowani pod kapturami teoretycznie nie oferują absorbującego show, ale jakimś cudem to wszystko sprawdza się w wersji live. A jak pięknie radzą sobie z ujeżdżaniem tych wszystkich dysonansów i przesterów. Mniam.
Mord’A’Stigmata – bardzo podoba mi się „Ansia”, ich nowa płyta, ale obawiałem się, że te wszystkie smaczki i niuanse będą trudne do odtworzenia na scenie. I rzeczywiście, nie zawsze żarło, a to co na słuchawkach cieszy subtelnościami na koncercie może irytować – ale to i tak był świetny koncert zespołu, który doskonale wie, czego chce i potrafi to uzyskać.
Morowe – nie tylko piekło, labirynty, diabły. Również maski, kaptury, gołe klaty, wystudiowane pozy i ta ich dziwna muzyka. Niepokojąca, chwilami irytująco prymitywna, czasem zaskakująca oryginalnością, absolutnie wciągająca. Fajnie było patrzeć, jak ludzie powoli dają się wkręcić w ten groteskowy spektakl… Musiałem wyjść przed końcem, ale zaopatrzyłem się w piosenki wszystkich występujących zespołów (reedycja debiutu Thaw na CD już jest), więc rodzina będzie miała weekend w otchłani.

Winter Tour 2010

Wyszedłem z domu na koncert w ubiegły czwartek. Wróciłem dzisiaj w nocy. Boli mnie gardło, strzyka w boku, wyglądam jak swój własny mug shot i jestem święcie przekonany, że jeśli się nie wyśpię to umrę w przeciągu 24 godzin. Dzieci ledwie mnie poznały, a żona najwyraźniej nie wie, czy cieszyć się, że wreszcie wróciłem, czy boczyć, że tak długo mnie nie było. Jestem uboższy o parę złotych, rozpadły mi się moje ulubione buty i nie mogę się doszukać jednego ważnego kabelka, ale to, co zobaczyłem i usłyszałem to moje i nikt mi tego nie odbierze.

Najpierw OFF Festival Club Katowice. Ed Wood zabawny, Cieślak z Księżniczkami spodziewanie dobry, Scout Niblett przemiła i dobra nadspodziewanie. Połączenie „We’re All Gonna Die” z „We Are The World” słodkie i wszystko o tej postaci mówiące. Tu fajne foty.

O ósmej rano następnego dnia siedziałem już w samolocie do Londynu. Cud, że wystartował, bo kiedy wjechał na pas rozszalała się śnieżyca. Poprzedni lot mi odwołali, bo Gatwick pokryte zaspami i gdyby skasowali również ten, nie dotarłbym na pierwsze w moim życiu All Tomorrow’s Parties i byłoby mi bardzo przykro. Na szczęście jakoś dowlokłem się do Butlins w piątek, późnym wieczorem, ale byłem tak skatowany, że niewiele widziałem. Cóż, dwunastogodzinna podróż to nie w kij dmuchał, szczególnie w grudniu i – mowa o ostatnim, prawie dwugodzinnym odcinku – w towarzystwie pijanych angielskich nastolatków (nie jechali na ATP!, ale na lokalną zabawę), którzy są trzy razy głośniejsi od pijanych polskich nastolatków. A ja już jestem na to za stary.
Dopiero w sobotę na własnej skórze poczułem, jak dobre jest ATP, tym razem odbywające się pod kuratelą Godspeed You! Black Emperor. Festiwal-marzenie, zarówno pod względem organizacyjnym (te kolejki grzecznie czekające na miejsce przy barierkach!), jak i artystycznym (oprócz gospodarzy m.in. Neurosis, The Dead C, Nomeansno, Deerhoof, Cluster, Scout Niblett). A kiedy już nad ranem wracaliśmy zmiażdżeni nawałem wrażeń do domku, w telewizorze czekały nas szalone wizje Jodorowsky’ego i tym podobne przysmaki, bo GY!BE zaprogramowali na czas trwania festiwalu kanał filmowy, nadający 24/7. A organizatorzy ATP drugi, na wypadek gdyby obcinane fistaszki od Jodorowsky’ego nie wszystkich bawiły. Tu relacja z soboty i ładne foty Piotrka (dzięki za wyciągnięcie mnie z domu!), a tu relacja z dnia następnego.

Dzień wolny w Londynie – w sklepach z zabawkami w okresie przedświątecznym oczywiście masakra, ale miałem zamówienia, bez których nie mógłbym się w domu pokazać, więc jakoś stawiłem czoła żywiołowi. W HMV masakra niemniejsza, ale to już mój żywioł, więc zanurkowałem z rozkoszą. Półki z kompaktami kurczą się nawet w Londynie, ale w porównaniu z obraźliwą dla fanów muzyki ofertą Empików czy Media Marktów to wciąż eldorado. I ceny okazyjne. Mniam.

Miałem wylądować w Krakowie ok. 20.00 i przynajmniej jeden wieczór spędzić w domu, ale okazało się, że Balice (i Pyrzowice też) zasypane czy może zamglone – w każdym razie lądujemy o dziewiątej w… Łodzi. Trzeba jednak przyznać odpowiednim służbom, że na autokary nie musieliśmy czekać pół nocy i że w miarę sprawnie to poszło: ok. trzeciej nad ranem byłem w domu. A już wieczorem Laibach – w repertuarze wyraźniej niż zwykle nawiązującym do chlubnej przeszłości grupy. Fajny koncert, ale pustawo. Szkoda, że w Polsce Rammstein wypełnia Spodek, a Laibach nie może sobie poradzić z Kwadratem. Ale cóż, Słoweńcy nie mają wysokobudżetowych klipów, za to zajmują się tak mało seksowną tematyką jak polityka i historia, pewnie tu leży pies pogrzebany.

Dzień później Zbyszek Hołdys w Stodole, a nazajutrz kolejny powrót z zaświatów, czyli Swans. Potem znowu Kraków, czyli Immolation i Napalm Death. Było tego dobra więcej, ale na poprzednie kapele się spóźniliśmy lub (jak w przypadku Macabre), nie zdążyliśmy się przedrzeć przez tłum znajomych (wielu nie widziałem od lat i przemiło było pogawędzić) do sali, w której miały miejsce tańce i śpiewy. Immolation miazga, to chyba jedyny zespół deathmetalowy, który NIGDY mnie nie zawiódł, a poza tym prezentuje idealną dla mnie proporcję pomiędzy techniką a brutalną siłą. Wydawało mi się tylko, że jest trochę za cicho, ale pewnie dwa koncerty Neurosis i jeden Swans w przeciągu paru dni zepsuły mi uszy. Albo głowę. Napalm Death jeszcze lepsze, bo a) głośniejsze, b) po punkowemu konkretne, c) ze znakomicie dobranymi piosenkami. Godne zwieńczenie mojej zimowej trasy. No bo co można jeszcze chcieć zobaczyć po Napalm Death? 🙂

Ciemny lud

Nie odrabiam zadania domowego przed koncertami. Nie sprawdzam na YouTube, jak zespół, który zamierzam zobaczyć, grał tydzień wcześniej w Monachium. Prawie nie używam koncertowych DVD, bo różnica pomiędzy nimi jest dla mnie mniej więcej taka, jak pomiędzy oglądaniem pornografii a seksem. Nie wypytuję znajomych, którzy już widzieli danego piosenkarza na scenie o szczegóły, bo na koncertach lubię być zaskakiwany.

No i przyznać muszę, że Autechre – dla mnie główny punkt programu katowickiej Nowej Muzyki – mnie zaskoczyli. Czekałem na ich koncert od miesięcy i spodziewałem się różnych rzeczy, ale tego, że nic nie zobaczę – zupełnie nie. Byłem rozczarowany. No bo gdzie to Autechre? Nawet facetów z laptopami nie widać. Nic. Czarno. Tylko te ich skomplikowane konstrukcje dźwiękowe latały w ciemności nad naszymi głowami. Jak nietoperze. Nie widzisz ich, ale słyszysz, więc wiesz, że są.

Nie wytrzymałem długo na tym koncercie i teraz żałuję. Zrozumiałem bowiem, że to, co zrobili Autechre to nie wyraz braku szacunku dla fanów, którzy przyszli na koncert, ale wręcz przeciwnie. To nie tania sztuczka, którą artysta robi, bo może – wręcz przeciwnie.

Koncerty z muzyką to przecież nie tylko muzyka, a od jakiegoś czasu, w miarę rozwoju technologii, coraz mniej muzyka. Te światła, lasery, dymy, balony, cały ten cyrk ma nas oszołomić i uradować, ale przecież odwraca uwagę od dźwięków. Czy myślicie, że jak przystojny gitarzysta staje w nonszalanckim rozkroku przed tłumem nastolatek, to one słyszą, co gra? Nawet krakowski koncert Aphex Twina pamiętam nie tyle ze względu na dźwięki, co tę jego kosmiczną, obudowaną reflektorami i laserami wieżę. Zresztą, artyści parający się elektroniką, świadomi tego, że przygarbieni przed ekranem komputera są znacznie mniej seksowni od wspomnianego powyżej gitarzysty, prawie nie ruszają się z domu bez wizualizacji. I to wszystko wydaje nam się takie normalne, tak ma być.

Autechre nie grają w tę grę. Odrzucili opakowanie i zostawili nas sam na sam z muzyką. Tylko tyle i aż tyle. Dopiero dzisiaj to do mnie dotarło. Ech, wystarczyło, że ktoś zgasił światło, żeby się okazało, że jednak jestem ciemniakiem…

Koleje je, je, je, je

To ja może pozwolę sobie kontynuować wątek kolejowy, bo odważnego artystycznego konceptu, którym niedawno popisało się PKP Intercity, nie można tak po prostu zignorować. Otóż przewoźnik postanowił umilić swoim klientom pierwszy dzień wiosny i na trasie pomiędzy Wrocławiem a Warszawą pierdzielnął pasażerom prawdziwy koncert na kółkach. – Dołączono specjalny wagon, w którym można było posłuchać granego na żywo koncertu zespołu Boogie Boys. Frekwencja podczas występów artystów dopisała i pasażerowie mogli w rytmie rock’n’rolla i boogie woogie, świętować nadejście wiosny – czytamy w rozbrajająco radosnym komunikacie prasowym. Można sobie nawet foty na stronie obejrzeć. Ale jazda.

Mam nadzieję, że to nie jednorazowa inicjatywa i że PKP pójdą za ciosem. W jednym wagonie można zrobić dyskotekę, w innym salę kinową, a w jeszcze innym wernisaż młodego zdolnego abstrakcjonisty. Lub siłkę i solarium. W pociągach dalekobieżnych można by przeprowadzić wybory Miss i Mistera Nocnego Ekspresu, albo chociaż miss mokrego podkoszulka. A jak pociąg stanie w polu, to szybko skrzyknąć uzdolnionych lingwistycznie pasażerów na niezobowiązujący slam poetycki. Można też zorganizować w pociągu kurs tańca, kroju i szycia, fotografii otworkowej, dekupażu oraz wiązania krawata. Można uformować z pasażerów żywe rzeźby, symbolizujące ważne rocznice oraz święta państwowe i kościelne. Można nawet zrobić konkurs na krótkometrażowy film lub słuchowisko o Centralnej Magistrali Kolejowej.

A kiedy już PKP Intercity dostanie zasłużony tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, proponuję zająć się mniej ważnymi sprawami. Na przykład umyć kible, dostarczyć do nich wodę i papier. Naprawić regulację ogrzewania w przedziałach. Dostarczyć prąd do gniazdek. Wymienić zgrzytające głośniki, a komunikaty dać do nagrania profesjonalnym lektorom lub posłać przemawiających spod wąsa kolejarzy do logopedy. Myć przedziały, prać zagłówki.

Jest jeszcze kwestia notorycznych opóźnień. Ale to, jak sama nazwa wskazuje, może poczekać…

Jurny juror

Starość też radość. Kiedyś sam startowałem w niezliczonej ilości konkursów (od plastycznych na koloniach, aż po taki jeden, w którym trzeba było zrobić cover zespołu Perfect, więc wykonaliśmy, z raczkującą wtedy grupą LO, blackmetalową wersję „Nie patrz jak ja tańczę” ;-)), dzisiaj częściej zasiadam w jury. I cieszy mnie to, bo póki co biorę udział w samych fajnych przedsięwzięciach i w dodatku w zacnym towarzystwie.

Przed chwilą oddałem swoje – tylko trzy?!! doskonałych fot tam jest dużo więcej – głosy na Koncertową Fotografię Roku 2009. Tu możecie sobie pooglądać, powspominać i też wziąć udział w zabawie. Super sprawa i bardzo czujni państwo za tym stoją. Cieszę się, że ta zacna inicjatywa nie tylko przetrwała, ale wyraźnie się rozwija. To nie tylko integruje środowisko, ale też pomoże paniom i panom fosiarzom popodglądać się nawzajem i po prostu robić lepsze zdjęcia. Polska potęgą w fotografii koncertowej? Czemu nie, to zacna dyscyplina, trzymam kciuki…

A już wieczorem zasiadam w kolejnym jury. W krakowskiej Rotundzie odbędzie się drugi, koncertowy etap 7. Przeglądu Kapel Studenckich. Półfinaliści są naprawdę OK, więc warto przyjść i posłuchać. Tych mniej fajnych i zupełnie niefajnych odsialiśmy podczas kilkugodzinnej narady przed dwoma tygodniami, kiedy to z uwagą i większą lub mniejszą przyjemnością słuchaliśmy nadesłanych nagrań…
Szkoda, że większość zespołów, nawet jeśli potrafi grać, gra takie bzdury. Muzycy, słuchajcie muzyki! Nie tylko tej, którą sami gracie i nie tylko tych trzech płyt, które pokochaliście w liceum – słuchajcie też nowych rzeczy (nawet jeśli mają po 30 lat, ważne, żeby dla was były nowe), szukajcie, podglądajcie innych, wyciągajcie wnioski. Co z tego, że potraficie zagrać ładne solówki, skoro brzmi to jak jakieś popłuczyny po Bajmie, Kulcie czy innym Biohazard?

Londyn GaGa

Świat zmierza w złym kierunku. Pogoda w Londynie obrzydliwa, trzy minuty po wyjściu z hotelu zostałem obryzgany wodą z kałuży przez pędzący z górki na pazurki, dwupiętrowy, czerwony autobus. Od szyi po buty! I do dzisiaj nie wysuszyłem ubrania, bo przez dwa dni zawartość wilgoci uzupełniał w nim niestrudzenie lodowaty deszcz. Miasto rozkopane, strategiczne linie metra w remoncie. Rozumiem, że szykują się do olimpiady, ale przez to ciężko się po Londynie poruszać, szczególnie w weekend i z mocno ograniczonym czasem. Sklepów płytowych coraz mniej, a w tych nielicznych, które zostały, coraz mniej płyt. Jedna taka włoska kafejka, gdzie koniecznie chciałem zjeść śniadanie (cholesterolowa bomba atomowa, ale palce lizać!) okazała się zamknięta w niedzielę.

No i na domiar złego, zostałem fanem Lady GaGi 😉

Teraz leczę przeziębienie i słuchając przywiezionych płyt (no, coś tam przecież znalazłem…), wyglądam ataku wichury. Byle do wiosny.

Duzi na Śląsku

Koncert grupy Alphaville uświetni katowickie obchody 30-lecia Solidarności. No i spoko, nic w tym osobliwego, ktoś przecież zagrać na pikniku musi, a Alphaville mają dwie niewątpliwe zalety:
1) większość Polaków (przynajmniej w grupie wiekowej 30+) ich wszystkie dwa przeboje kojarzy i chętnie wyklaszcze je na koncercie.
2) Niemcy lata, a właściwie miesiące, świetności mają dawno za sobą, więc na pewno dużo nie kosztują.
Zabawnie zrobiło się dopiero, kiedy szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności, pan Piotr Duda, postanowił dorobić do tego wyboru filozofię. „Dobór zespołów nie jest przypadkowy. Alphaville to jeden z najważniejszych zespołów lat 80., pierwszych lat Solidarności” – przeczytałem jego wypowiedź w notce prasowej. Dalej jest coś o hymnach pokolenia i o tym, że new romantic to sztandarowa muzyka i moda tamtej dekady…

Panie Piotrze, jeśli przy wyborze gwiazdy nie kierowaliście się względami ekonomicznymi, ale artystycznymi i historycznymi, to chyba można lepiej. Chciałbym podpowiedzieć kilku artystów, których występ na Waszej imprezie miałby charakter jeszcze bardziej symboliczny. Moglibyście zaprosić zespół, który jest Waszego związku rówieśnikiem. Sprawdźmy… O, na przykład Depeche Mode, którzy powstali w 1980 roku, a pierwszy album wydali rok później (też symboliczna data). Ludzie ich lubią, ucieszą się. A może Eurythmics? R.E.M.? Na topie była wtedy „Ściana” Floydów, więc może ich udałoby się ściągnąć? To byłoby takie wymowne. Davida Bowiego, Billy’ego Joela, Dianę Ross, The Police, U2? Oni też byli całkiem popularni w epoce Alphaville…

No dobra, już się nie pastwię. Mogło być gorzej. Mogli zaprosić Sabaton.

Akcja specjalna

Mamy nową świecką tradycję. Nie wystarcza już, że zespół na koncercie robi nam show za nasze pieniądze. Szczytem fanowskiej ambicji jest teraz zrobienie show dla zespołu. To chyba jakiś nowy wariant staropolskiej gościnności – skoro nie da się zaprosić Bono na niedzielny rosół, a Gahanowi postawić dużego piwa, to można przynajmniej kolektywnie zrobić na nim wrażenie spod sceny.

Jutro i pojutrze w Łodzi, na koncercie Depeche Mode (uprzedzając komentarze – tak, wyzłośliwiam się, bo nie mogłem pojechać, a bardzo chciałbym) w ściśle określonych momentach widownia będzie świecić komórkami i zapalniczkami, dmuchać balony i śpiewać a capella pieśni, których zespół sam śpiewać nie chce.
Trochę martwię się, że niedługo na koncertach nie będę mógł się zapomnieć w słuchaniu muzyki czy pogawędce ze znajomymi, bo terroryzowany przez zdyscyplinowany legion wyznawców Artysty będę musiał z zegarkiem w ręku uważać, kiedy mam wyciągnąć kolorową szmatkę, kiedy włączyć i wyłączyć komórkę, zrobić przysiad, piruet, podskoczyć, złapać się za nogę, pomachać ręką, zagwizdać, zaklaskać… Ale jako że bezpiecznie jest stanąć po stronie większości, niniejszym pozwalam sobie wyjść przed szereg i kilka kolejnych akcji specjalnych zaproponować.

Jean Michel Jarre (1.03, Spodek, Katowice)
Wymyśliłem tylko, żeby w połowie koncertu skorzystać z butli z tlenem. Ale przy tych nudach to żadna akcja specjalna, to konieczność…

Rammstein (12.03, Łódź, Arena)
Kiedy zespół zaczyna grać „Pussy”, kopulujemy radośnie, wykrzykując głośno „Ja, ja, gut, gut!”.

Katatonia (31.03-1.04, Rotunda, Kraków / Stodoła, Warszawa)
Przynosimy łóżka polowe. Zasypiamy zwinięci w pozycję embrionalną, ssąc kciuk i pochlipując z cicha.

Mono (1-2.04, Centralny Basen Artystyczny, Warszawa / Blue Note, Poznań)

Zapychamy sobie gotowanym ryżem jedno ucho. Przed rozpoczęciem akcji ryż należy przestudzić.

Pete Doherty (7.04, Sala Kongresowa, Warszawa)
Gdy artysta pojawia się na scenie, witamy go deszczem kwiatów. Preferowane czerwone maki. No, chyba, że komuś akurat w doniczce pejotl zakwitł…

Emmanuelle Seigner (29.04, Palladium, Warszawa)
Ostentacyjnie palimy opakowania z czekolad Milka, Alpen Gold i Lindt. Sery odpuszczamy – nie dość, że trudno je rozpalić, to jeszcze obrzydliwie cuchną.

AC/DC (27.05, Bemowo, Warszawa)
Dobrze, że przyjeżdżają w maju, bo na koncert idziemy oczywiście w krótkich spodniach. Przy „High Voltage” przykładamy sobie baterię R9 do języka (tymi dwoma dzióbkami, bez lalusiowania!), przy „Cover You In Oil” polewamy się olejem napędowym wysokooktanowym i modlimy się, żeby nie zagrali „Shot Down in Flames”, bo wtedy czeka na „Highway To Hell”.

Elton John (30.05, Stadion Polonii, Warszawa)
O nie, nie… Ja o takich rzeczach nawet nie myślę…

Sonisphere Festival (16.06, Bemowo, Warszawa)
Slayer – przy pierwszych taktach „Raining Blood” wyciągamy zza pazuchy chomika, kanarka albo małego kurczaka i wyciskamy go sobie na głowę.
Metallica – przy „Seek and Destroy” szukamy i niszczymy, przy „For Whom The Bell Tolls” wyciągamy zza pazuchy baranie dzwonki i brzęczymy, przy „Whiskey In The Jar” – wiadomo. A jeśli ochrona skonfiskuje nam słoiki z łyskaczem, wpadamy w „St. Anger” i robimy im takie „Hit The Lights”, że zostają „Broken, Beat & Scarred”.