Być jak Shane Embury

– Shane ma 50 lat i zagra dzisiaj trzy jebane koncerty. Facet stracił rozum! – w ten sposób Kevin Sharp przedstawił swojego kolegę z Lock Up i głównego bohatera wieczoru. Po czym dodał. – A co wy zrobicie ze swoim życiem, kiedy stuknie wam pięćdziesiątka?

Dobra, Kevin, słyszałem cię. Ja, smarkacz ledwie po czterdziestce, czasem łapię się na myśli, że lepiej już było, że na niektóre przygody jestem za stary… a w czwartek w krakowskim klubie Kwadrat dostałem lekcję, którą długo zapamiętam.
Shane Embury pojawił się na moim radarze pod koniec lat 80., jako basista Napalm Death. Zwany był przez nas pieszczotliwie Pieczarą, od charakterystycznej fryzury, przypominającej gigantyczną, dorodną pieczarkę (Pana Józefa, który wyhodował ją u siebie na działce wpisujemy do naszej teleekspresowej galerii ludzi pozytywnie zakręconych…). Dzisiaj ta pieczarka jest już mocno przetarta na czubku, ale za to jej właściciel to wciąż czubek, pewnie nawet większy niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli wierzyć Metal Archives, udziela się obecnie równolegle w 13 zespołach (trudno się dziwić, że jeśli chce z każdym z nich trochę pokoncertować, musi tematy pakietować) i nie wygląda na to, by myślał o emeryturze, czy choćby o przerzuceniu się z grindu na bluesa. W Krakowie – jak codziennie, na każdym koncercie tej trasy! – pojawił się na scenie w aż trzech składach i ani przez chwilę nie markował ciosów, nie prosił trenera o czas, nie słabował. Normalnie Noriaki Kasai grindcore’a.

shane3

Shane Embury, basista zespołu Lock Up

Zaszczyt otwarcia wieczoru przypadł polskiej formacji Mentor i choć sala nie była jeszcze pełna, muzycy dzielnie walczyli o przychylność publiczności. Szybko ją zdobyli, bo drapieżny, dynamiczny crossover z pieśniarzem dysponującym naprawdę mocną koparą, miał kilka mocnych argumentów w swojej sprawie. Trochę scenicznego otrzaskania przyda się temu składowi, ale na pewno nie można powiedzieć, że Mentor robił tu za support rzucony na pożarcie – po prostu dobrze do tego składu pasowali.

Lock Up podkręcili tempo, ale chyba wszystkich apetytów nie zaspokoili: kiedy pomiędzy „Brethren of the Pentagram” a „Accelerated Mutation” na sekundę zapadła cisza, ktoś głośno ich upomniał: „Szybciej, kurwa!”. No i proszę, jak w „Koncercie życzeń” – rzeczywiście zapierdzielali bez wytchnienia. Po raz pierwszy widziałem Lock Up z nowym wokalistą, ale trzeba przyznać, że na frontmanach to oni nie wytaniają. Po Peterze Tägtgrenie i Tomasie Lindbergu mikrofon przejął Kevin Sharp z nieodżałowanego Brutal Truth, czyli typ, co dobrze wie, którą stroną kaczka wodę pije. Wskoczył na scenę w koszulce z Johnnym Cashem i kowbojskim kapelutku (ten utrzymał mu się na głowie tylko do połowy koncertu), proponując nie tylko wściekłe wrzaski, ale też obleśne gesty i język plugawy, co doskonale pasowało do wizerunku zżulonego pastucha z Arkansas. Trudno faceta nie kochać.

– We’re Power Trip from Dallas, Texas. And no, we didn’t vote for Donald Trump, don’t even ask – tak przedstawił się kolejny zespół, czarny koń tej gonitwy. Najmniej utytułowany z zagranicznych gości, o najkrótszym stażu (członkowie grupy wyraźnie zaniżali średnią wieku na sali), za to wyraźnie na fali wznoszącej. Power Trip to najbardziej klasyczna, a więc w tym przypadku najbardziej thrashowa rzecz w zestawieniu, z jasnym, klarownym brzmieniem, miejscem na solówki i umiejętnie dozowanym kłusem, idealnym do headbangingu, któremu z lubością oddawali się i panowie na scenie i ich świeżo pozyskani fani pod barierkami. Nie dziwię się, bo choć sam szalikowcem Power Trip nie zostanę, muszę przyznać, że ich pomysł na muzykę robi wrażenie. To pogranicze thrashu z Południa, a więc i groove’u godnego Exhorder czy nawet Sacred Reich, z hardcore’owym konkretem. Patent może i prosty, ale grunt, że działa – nieźle na płycie, jeszcze lepiej na żywo.
– Dobrze napierdalają, chuje… – westchnął stający obok mnie dżentelmen w przerwie pomiędzy utworami. Trudno z tym polemizować. Dobrze napierdalali.

shane2

Brujeria z basistą trudnym do zidentyfikowania

Brujeria to nie jest rzecz dla wszystkich. Najczęściej słyszałem zarzut, że to niepoważne. Dość zaskakujący w ustach ludzi, którzy od dekad bez mrugnięcia okiem łykają smoki, wiedźmy i inne czary-mary, ale w porządku, każdemu jego porno. Ja Brujerię uwielbiam od zawsze, choć oczywiście nie cały ich dorobek kąsa z pełną mocą. Na szczęście program krakowskiego koncertu oparty był na przebojach – zaczęli oczywiście od „Brujerizmo”, zakończyli potężnym „Matando Gueros”, wywijając maczetami z ostrzami w meksykańskich barwach. Po drodze wybrzmiały m.in. „La Migra”, „Viva Presidente Trump!” (i zespół, i publiczność przesyłali tu urzędującemu prezydentowi USA moc serdecznych pozdrowień środkowym palcem), „Seis Seis Seis”, „Anti-Castro” (jeśli dobrze zrozumiałem zapowiedź – Fidela nie ma, ale jest Raul, więc numer wciąż aktualny), „Marcha de Odio”, „Consejos Narcos” i oczywiście „Marijuana” na bis. „Consejos Narcos” nieco wymknął im się spod kontroli, bo wyciągnięta z publiczności dziewoja zamiast pomagać wokaliście z kartonową tablicą i w odpowiednim czasie pokazywać „Si” lub „No”, wolała kręcić biodrem, wdzięczyć się do publiczności i przytulać do muzyków. Nie żeby ten epizod komukolwiek zakłócił odbiór, bo przecież Brujeria sama pozwala sobie na scenie na humorystyczne akcenty, choćby wstrząsające układy choreograficzne wokalistów. Ale już muzycznie jest to bardzo poważna sytuacja, w końcu mamy do czynienia z obecnym składem Lock Up minus Sharp. Brzmienie srogie, twarde, surowe, w nutkach sporo chaosu, wokalna wściekłość na dwa, a czasem nawet trzy gardła… nic dziwnego, że grupa rekonstrukcyjna zgromadzona pod sceną zainscenizowała bitwę pod Grunwaldem. Znakomity koncert. Gracias Cabrones!

shane1

Shane Embury, basista grupy Napalm Death

Wielki finał grindowej majówki (czy można to włączyć do oficjalnego programu obchodów i powtarzać co roku?) należał do Napalm Death. Na scenie amok, głównie generowany przez wokalistę, który potrafi być w dwóch miejscach naraz (snajperzy muszą go nienawidzić), pod sceną amok, w głośnikach amok. Na poziomie dźwięku wojna totalna, ale w przesłaniu love and peace, o czym Barney przypominał niemal przed każdym utworem. Przemawiał jak zwykle płomiennie, protestując przeciw niewolniczej pracy i odhumanizowanej polityce, albo piętnując tych, który znowu każą nam się bać ludzi mówiących innym językiem, mających inne preferencje seksualne czy kobiet stojących na straży swoich praw. A przecież „po to mamy mózgi, by odfiltrować to gówno”…
Program? Cios za ciosem, pełen przekrój przez ich grindową odyseję. Od „Scum”, przez „From Enslavement to Obliteration”, „Suffer the Children”, „Christening of the Blind” czy „Twist the Knife (Slowly) po „Smash a Single Digit”‎. Była też garść coverów, z „Nazi Punks Fuck Off” na czele, a nawet „You Suffer”, sieknięte znienacka, bez zapowiedzi, za to skwitowane przez Barneya radosnym: „Concentrate, for fuck’s sake!”.

Tak, skoncentrować się… Łatwo ci się, gościu, mówi. A ja tu już piątą godzinę stoję i daję się chłostać decybelami oraz stroboskopem. W głowie dudni, kręgosłup boli, jestem zmęczony, w sumie zagraliście już wszystkie moje ulubione numery. Może by się tak wymknąć do domu?
I wtedy popatrzyłem na Shane’a. Tego misiowatego pięćdziesięciolatka, który miał już za sobą dwie i pół godziny na scenie. Dwie i pół godziny grindowego sprintu! Popatrzyłem na Shane’a i aż głupio mi się zrobiło, że jeszcze przed chwilą zerkałem w kierunku drzwi. Oczywiście, zostałem na koncercie do ostatniej nuty, z szacunku dla tego pana.
Jak będę duży, chcę być jak Shane.

shane4

Podziękowania dla KnockOut Productions i Piotra Śliwy (PKS Photography).

 

Roadburned

Siedzę na lotnisku w Eindhoven, czekam na samolot do domu. Najlepsza z żon pogrążona w lekturze jakichś mądrych tekstów o naturze ludzkiej, a ja – wciąż jeszcze oszołomiony, ogłuszony i oślepiony Roadburnem – próbuję zebrać na szybko wrażenia po kolejnej udanej edycji mojego ukochanego festiwalu.

Mysticum

Mysticum

Mocna w tym roku była reprezentacja składów, które pozwalają sobie na dużo swobody w tym, co robią, które potrafią improwizować, dać się porwać koncertowi i pogonić w nieznane. Przede wszystkim równie dzikie, co psychodeliczne Oranssi Pazuzu. Fajnie jest obserwować jak rosną na Roadburn – kilka lat temu siekali nas na plasterki na jednej z mniejszych scen, później okazali się równie skuteczni na większej, w kościele, po czym otrzymali miejsce na głównej i okazało się, że wiedzą, co z tym zrobić. Absolutnie znakomite, głośne, intensywne i porywające było Zu, ale świetnie sprawdził się też Gnod (obejrzałem fragmenty trzech ich koncertów, w różnych personalnych konfiguracjach i za każdym razem polegało to na hipnotycznym ćwiczeniu dwóch dźwięków przez 20 minut – ale takie to były dźwięki i tak grane, że publiczność podziwiała z otwartymi paszczami), dzielnie galopował Aluk Todolo. Na koncercie tego ostatniego pomyślałem wręcz, że trochę już mam dość tego Montreux, że chciałbym po prostu zobaczyć koncert dobrego zespołu, który dobrze gra swoje dobre piosenki. I udało się, chociaż nie od razu i nie tam, gdzie się spodziewałem…

Nawet najlepszy festiwal świata potrafi rozczarować. Coven postawili na efektowną oprawę, ze szczególnie imponującym, pompatycznym i ciągnącym się w nieskończoność otwarciem – a było to coś pomiędzy wizytą na planie filmu z serii Universal Horrors a prywatką u Antona Szandora LaVey’a w 1968 roku. Dosłownie, bo Coven przybywa przecież z tamtego świata i nie stylizuje się na vintage’owy pop-okultyzm, ale jest jego dość istotną częścią. Fajnie było dopóki Jinx nie wyszła z trumny – jaka subtelna sugestia 😉 – i nie zaczęło się granie. Cóż, z całą pewnością jest to zespół kultowy, legendarny i może nawet trochę pionierski (w czasie koncertu zastanawiałem się na przykład czy Mercyful Fate pocąc się nad swoimi pierwszymi piosenkami znali „Witchcraft Destroys Minds & Reaps Souls”), ale nie jest to, a już na pewno nie dziś, zespół dobry. Zestarzały się też obrzydliwie prawie wszystkie piosenki, a kiedy już pojawiła się w głowie myśl, że słucham amerykańskiej Ałły Pugaczowej tylko dlatego, że skusiła mnie cmentarno-diabolicznym anturażem, postanowiłem poszukać szczęścia na innym koncercie…
Długo nie wytrzymałem też na My Dying Bride, choć Anglicy właściwie robili wszystko tak, jak trzeba. Był repertuar „best of”, były bezdennie smutne, ale autentycznie świetne wizualizacje, było dobre brzmienie… i tylko mnie tam nie było. Te lamenty, łkania i zawodzenia trafiały do mnie jeszcze gdy miałem 20 lat z okładem (choć szalikowcem grupy nigdy nie byłem), ale teraz po prostu nie potrafiłem im uwierzyć. Nie przekonują mnie panowie w średnim wieku, przeżywający świat w ten byronowsko-werterowski sposób, to po prostu nie dla mnie, nawet jeśli piosenki przyjemnie znajome pobrzmiewały echem czasów pacholęcej beztroski.

MDB

My Dying Bride

Na Roadburn każdy muzyk sprawia wrażenie w pełni oddanego temu, co robi. Każdy wygląda na zaangażowanego. Dla wielu to oczywiście za mało, więc wybierają dla siebie różne role – maklera giełdowego po przejściach (My Dying Bride) albo popa z ciemnej strony mocy (Batushka)… Najbardziej wiarygodni są jednak ci, którzy po prostu to mają. Którzy ponad wszelką wątpliwość funkcjonują w innej rzeczywistości i na naszych oczach walczą z tymi swoimi smokami, demonami czy co tam ich aktualnie atakuje. David Tibet – na Roadburn ze swoim nowym projektem Hypnopazuzu – robi to tradycyjnie: słowem, strojem (niezmiennie: zniszczony występnym życiem urzędnik państwowy wiktoriańskiej Anglii na placówce w dalekich, zamorskich koloniach) i winem (tym razem białym). Eugene Robinson z Oxbow, również na podium, za gołą klatę i maniery psychopaty, który tym razem ci daruje. Ale pierwsze miejsce w tym roku zgarnął Charlie Fell z Cobalt, który zaczął występ od rzucenia w tłum butelką i okrzyku „Fuck the law!” (na tym zresztą opierała się jego konferansjerka podczas całego koncertu), by następnie pogalopować na czele zespołu ku wojnie. Nie wiadomo, z kim ją toczył, ale ponad wszelką wątpliwość był to bój srogi, a nienaturalnie wyprężony Fell to strzelał z niewidzialnego łuku, to znów sięgał po wyimaginowany shotgun. Wyeksponowany w ten sposób skromny element garderoby – czarne rękawiczki – tylko wzmacniał wrażenie, że coś tu z panem jest bardzo nie bardzo… Oczywiście, Charlie nie zapominał też o swoich obowiązkach wokalnych i jego głos, równie wściekły, co udręczony, doskonale pasował do frenetycznej gry całego zespołu. Zważywszy na to, że Cobalt nie jest szczególnie otrzaskany scenicznie, a już na pewno nie w tym składzie – zaskakująco dobry, chwilami wręcz porywający koncert.

Hypno

Hypnopazuzu

Niestety, do końca nie zostałem, bo kilka metrów obok, na dużej scenie, działy się rzeczy równie wspaniałe, choć skrajnie odmienne pod względem emocji. Gdy już wyrwałem się z pola rażenia histerycznej kanonady w wykonaniu Cobalt i wszedłem na salę, którą wzięli w posiadanie Kevin Martin and Dylan Carlson, przez dobre kilka minut nie mogłem się dostroić do tego, co widzę i słyszę. Bo tam galopują dzicy, a tu mamy budowniczych katedr przy ich mrówczej pracy. Inne tempo, skrajnie odmienne środki wyrazu (przebasowane bity Buga plus kosmiczne gitarowe pętle lidera Earth minus wokale), choć rzecz równie, jeśli nie bardziej ekstremalną. Panowie wysnuwali bowiem swoje opowieści z pojedynczych, rozlanych szeroko dźwięków, by cegiełka po cegiełce dokładać uderzenie basowym młotem lub całą dronową belkę. Czasem dało się z tego wyseparować melodię, to znów rytm przez chwilę nabierał niemal tanecznego charakteru. W punktach kulminacyjnych, szczególnie tych wyraźnie rytmicznie zorganizowanych, brzmiało to jak lądowanie statku kosmicznego na środku ogromnej wojskowej defilady. Jak najlepsze czasy Laibach, ale gęściej, mocniej, bardziej.

Główną atrakcją trzeciego dnia festiwalu była norweska grupa Mysticum – i nie wszyscy rozumieli ten wybór. Co mnie nie dziwi. Choć rzecz jest w pewnych kręgach kultowa, a próba połączenia ekstremalnego black metalu z równie ekstremalnym industrial techno w połowie lat 90. była pomysłem dość śmiałym, trzeba pamiętać, że Mysticum zniknęli z radarów na długie lata, a powrotny album „Planet Satan” spotkał się z umiarkowanie entuzjastycznym przyjęciem. A jednak to, co trio z Asker przygotowało na Roadburn zaskoczyło wszystkich, zarówno entuzjastów, jak i sceptyków. Mysticum stworzyło sobie zupełnie nową kategorię dyscypliny „ekstremalny metalowy show” – po czym z pełną bezczelnością przyznało sobie w niej tytuł mistrzowski. A przecież pomysł był w gruncie rzeczy prosty. Oszałamiające wizualizacje za plecami zespołu to już na koncertach metalowych standard, prawda? Wielopiętrowe konstrukcje sceniczne, które służą równocześnie za rampy świetlne i kryją gniazda DJ-ów to na imprezach elektronicznych też nic nowego. Może by to więc połączyć?

IMG_3666 2

Mysticum

Muzycy Mysticum na Roadburn stali jakieś pięć metrów nad publicznością, może wyżej. Każdy na swojej ambonie, w takim samym rozkroku, z gitarą w łapie i przed mikrofonem. A pod nimi, za nimi i nad nimi – reflektory, stroboskopy, lasery oraz elementy składowe ogromnego ekranu, który wyświetlał wizualizacje: maszerujące wojska, budzące niepokój komunikaty (od niezapomnianego „Never Stop the Madness” zaczynając), grzyby, psychodeliczne wiry… W połączeniu z mechanicznym brzmieniem zespołu i oszałamiającym tempem ich utworów robiło to wszystko piorunujące wrażenie. Gdyby nie niepotrzebne przerwy między utworami (wtedy, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu, przypominałem sobie, że to jednak ludzie grający na instrumentach, nie jakaś trzygłowa machina wojenna), gdyby nie to, że po jakimś czasie wizualizacje zaczęły się powtarzać, oscylując głównie wokół logotypu Mysticum, gotów byłbym uznać występ Norwegów za najlepszy koncert festiwalu. Tego natomiast, że przejdzie do historii jestem pewien, podobnie jak tego, że zmieni reguły gry. Tylko bowiem patrzeć, jak ci muzycy, co w sobotę na Mysticum zadzierali głowy z podziwem i zazdrością, sami zaczną stosować podobne patenty. Byliby głupi, gdyby nie stosowali.

Gnaw

Gnaw Their Tongues

Imponujący show przygotował również Ulver, zespół który ma więcej ambicji niż możliwości. W warunkach studyjnych to się zwykle sprawdza, bo dłubią dopóki nie wydłubią, ale na koncertach różnie do tej pory bywało. Najczęściej gorzej. Muszę jednak przyznać, że na Roadburn 2017 zobaczyłem i usłyszałem najlepszy koncert Ulver, w jakim dane mi było do tej pory uczestniczyć. Po pierwsze, grali materiał z nowej płyty „The Assassination of Julius Caesar”, a tę lubię. Po drugie Garm coraz lepiej panuje na koncertach nad głosem, choć jak ktoś się wilkiem urodził, słowikiem nigdy nie zostanie. Po trzecie wreszcie, norweski kolektyw przygotował spektakl odbiegający od powszechnie przyjętych metalowych standardów – zamiast oślepiających świateł i/lub mrocznych obrazów/filmów, robotę robiły tu lasery, raz kreślące abstrakcyjne esy-floresy, to znów odpowiednią ilustracją puentujące słowa wyśpiewywane przez Garma. To był bardzo dobry koncert, choć jak już wspomniałem, muzykom Ulver – a może nie tyle muzykom, co zespołowi jako organizmowi – brakuje swobody i zgrania, co szczególnie gryzło w uszy we fragmentach na poły improwizowanych. O ile jazgotliwą i nieco kwadratową kulminację w (jeśli się nie mylę) „Rolling Stone” byłbym jeszcze w stanie przełknąć, o tyle kilkuminutowe pitolenie gitarzysty pomiędzy utworami, na które wypuścił się mniej więcej w połowie koncertu, zepsuło to, co Ulver zdołał zbudować od wejścia na scenę. Rozumiem, że facet chciał mieć swój „Pink Floyd moment”, ale po pierwsze to trzeba umieć, a po drugie, nawet jak się umie, to warto się powstrzymać.
Nie zmienia to faktu, że Ulver zaprezentował się znacznie powyżej oczekiwań. Na pewno jeszcze nie jest to rewelacyjny zespół koncertowy, jeszcze nie potrafią latać tak, jak choćby ich młodsi koledzy z Oranssi Pazuzu, ale uczestniczyłem w tym przedstawieniu z niekłamaną przyjemnością.

Ulver

Ulver

Z podobną rezerwą podchodziłem do występu Wolves In The Throne Room. Widziałem ich dawno temu, na ATP, i wtedy wyszedłem z koncertu z przeświadczeniem, że więcej wysiłku włożyli w makijaże oraz ustawienie i rozpalenie świec na scenie, niż znalezienie odpowiedniego brzmienia gitar. Byłem rozczarowany, bo nie po to tłukłem się przez pół Europy na ponoć (naprawdę) najlepszy festiwal z muzyką alternatywną, by dostać to samo, co widywałem przez ostatnią dekadę na koncertach i festiwalach z undergroundowym metalem, tylko w gorszym wykonaniu. Cóż, wiele się od tamtego czasu zmieniło. Ja przekonałem się do Wolves In The Throne Room w wersji studyjnej, oni natomiast okrzepli jako zespół na scenie. W Tilburgu zabrzmieli wspaniale, potężnie, doskonale balansując potrzeby dwóch skrajnych żywiołów swojej muzyki – smętnych, ambientowych rozlewisk i wybuchów blackmetalowej wściekłości. Wizualnie tym razem bez fajerwerków, ale z pomysłem: światło i dym robiły całą robotę. Świetny koncert, jeden z najlepszych na otwarcie festiwalu.

Big

Big Business

Miała być krótka refleksja, a ja tu już natrzaskałem trzy strony tekstu i końca nie widać. A przecież koniecznie trzeba wspomnieć o Whores. – głośnych, niesfornych, zarażających energią. Big Business – to samo plus element zabawy, w końcu więzy rodzinne z Melvins zobowiązują. Zeal & Ardor – sam jestem zaskoczony, ale na żywo to jest znacznie bardziej spójne i porywające niż w wersji studyjnej, a Manuel okazał się niezłym frontmanem. Oxbow – kocham ten chaos, ten hałas i tego wariata za mikrofonem.
Mało metalu? Tak się jakoś złożyło. A jeśli dodam, że trzy kolejne koncerty, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie to Gnaw Their Tongues (pan o wyglądzie zapuszczonego księgowego i jego towarzyszka w garsonce spuścili piekło ze smyczy), Magma (to jest jakiś ewolucyjny błąd muzyki, wątek którego nikt po nich nie podjął, uliczka ślepa, ale piękna!) i Hypnopazuzu (materiał zaaranżowany na duży, świetny skład zrobił na mnie jeszcze lepsze wrażenie niż płyta, była magia i wrażenie, że świat się skończy za kwadrans), wyjdzie na to, że Roadburn nie jest festiwalem metalowym, ale po prostu imprezą z szeroko pojmowaną muzyką alternatywną. Tymczasem to nieprawda. Bo po pierwsze można było przejść tę edycję festiwalu szlakiem zupełnie do mojego niepodobnym (ot, choćby zaliczając Baroness, Emptiness czy Memoriam) i też znakomicie się bawić, a po drugie, uważam, że Walter, szef tego cyrku, po prostu metal swój widzi ogromnym. I bardziej zwraca uwagę na rebelianckiego, mrocznego ducha tej muzyki, niż jego manifestację w postaci konkretnych brzmień czy scenicznych rytuałów.

Baroness

Baroness

Dlatego, kiedy na koncercie Dälek (super to jechało, choć nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w epoce clipping. i Death Grips nie kąsają już tak jak przed wojną, bliżej im do Portishead niż do prawdziwych radykałów) stanął obok mnie rosły młodzieniec z telewizorem DIO na plecach i zabrał się za zaciekły headbanging pod te smoliste bity, nie poczułem dysonansu poznawczego. Nie uznałem, że coś tu jest nie tak, nie na miejscu. Pomyślałem po prostu: „Oto Roadburn właśnie”.

Niech będą Pochwalone

W piątkowy wieczór koncert Pochwalonych. We wcześniejszym – całkiem jeszcze niedawnym – wcieleniu proponowały wielowątkowy misz-masz etno z rockiem, realizowany w dużym składzie, ale nagle zmutowały w nietypowe power trio. Wachlarz dostępnych brzmień jest mniejszy, ale z to energia zwala z nóg. Bo dzisiaj Pochwalone to po prostu totalna sekcja rytmiczna – mamuniu, co Tekla wyprawia na tym basie, jaki ona ma sound! – plus Nika, która jest sceniczną bestią, groźną nawet kiedy scena ma 2 na 2 metry. Swoją drogą dowiedziałem się, że niektóre koncerty tej inkarnacji Pochwalonych – w tym krakowski – są nagrywane z myślą o wydawnictwie płytowym. Zgaduję, że dziewczyny mogą obawiać się, że tej mocy, którą wytwarzają na scenie, nie da się odtworzyć w studiu, dłubiąc samotnie nad śladami poszczególnych instrumentów – bo to rzeczywiście może być trudne. No cóż, poczekamy–usłyszymy, a póki co, jak ktoś bardzo niecierpliwy, musi się zadowolić YouTubem.

Można oczywiście dumać nad porównaniami – że Sabot, że Shellac, że Mike Watt, a nawet, że Primus… – każdy ma swoich znajomych i każdy sobie to jakoś w głowie w odpowiednią szufladkę upcha. Ważne, że żre, że dudni i stuka, łomocze i pędzi. Ważne też, że ten napęd rakietowy niesie treści, w które warto się wsłuchać.
Mi na przykład nie może wyjść z głowy tekst jednego z nowych utworów zaprezentowanych tego wieczoru, chyba też przez sam zespół szczególnie ulubionego, bo usłyszeliśmy go również na bis (to – jak się później dowiedziałem – wiersz Joanny Mueller-Liczner „To nie jest tak jak myślisz siostro”, przystrzyżony i uformowany w piosenkę przez Barbarę Klicką i Nikę). A leci tak:

Siostro, odpuść skrajnościom, gdy się naparzają,
a mówiących od czapy nie potępiaj w czambuł.
I nawet kiedy wybór pomylę z kapitulacją,
obejmij mnie narracją, która nie wyklucza.

Damage Inc.

To smutne, że człowiek żyje tak długo, że musiał doczekać czasów, kiedy jego idole z lat pacholęcych – którzy zostali idolami nie tylko dlatego, że grali fajne piosenki, ale też dlatego, że byli jak starsi kumple, totalnymi swojakami, fanami Venom w podartych dżinsach – dali się zżuć i strawić muzycznemu showbizowi tak bardzo, że stali się uosobieniem jego najgorszych bolączek.

Bo jak tu na przykład obronić coś takiego, jak bilet dla najbardziej vipowatego VIPa – gówno tam VIPa, dla kogoś po prostu bardzo bogatego – za ponad 10 tysięcy złotych?
Oto pełna lista wspaniałości, które można otrzymać za równowartość kwartalnej średniej krajowej (!!!) z okładem:

– jedno miejsce siedzące na Trybunie Premium w pierwszych dwóch rzędach
– wejście na arenę przez bramę ‚Through The Never’ dedykowaną dla specjalnych gości
– zakulisowe spotkanie z członkami zespołu przed koncertem
– zdjęcie grupowe ze wszystkimi uczestnikami ‚Hardwaired Experience’ oraz z członkami zespołu Metallica
– jedna setlista z autografami wszystkich członków zespołu Metallica
– możliwość skorzystania z ‚Sanitarium Rubber Room’ z dostępem do:
mini bar (dwa kupony na drinka)
obiad w bufecie ‚Spit Out The Bone’
– możliwość obejrzenia wystawy ‚Memory Remains’ składającej się z pamiątek, kostiumów scenicznych, instrumentów oraz rzeczy osobistych członków zespołu Metallica
– jeden plakat zespołu Metallica z limitowanej edycji
– jeden dowolnie wybrany Metallica t-shirt
– dostęp do prywatnej strefy merchandisingu
– obsługa personelu na miejscu
(za eskarock.pl)

Nie szanuję tego. Nie na taki seek and destroy się umawialiśmy… Oraz moja droga wyobraźnio, łaskawie nie podpowiadaj mi, jakie to rzeczy osobiste muzyków można na wystawie Memory Remains pooglądać.

Ale jeszcze trudniej jest mi przetrawić cenę biletu dla zwykłego fana, szeregowca metalowej milicji. Ten musi zapłacić 440 złotych. Za bilet na płytę. Za dwie godziny koncertu, w ścisku, na stojąco – 440 złotych.

Wątpliwości budzi też sposób dystrybucji. O ile personalizacja biletów i limit per capita uważam za znakomity pomysł, utrudniający życie koniom, to tu chyba sprawy zaszły za daleko – musisz wydać fortunę ponad rok przed imprezą (elo, Metalliko, lokalnym podwykonawcom też płacicie z góry, rok przed robotą?), ale nie masz szansy na zmianę nazwiska. Czyli jeśli komuś coś wypadnie – ślub lub pogrzeb, ważne sprawy zawodowe itp., itd. – to trudno, pół tysiaka psu w dupę. Kochasz Metallikę to cierp.

Ceny biletów na ten ich krakowski koncert (czy w ogóle – całą trasę) i sposób w jaki się to sprzedaje świadczy o tym, że nie fani są tu najważniejsi, ale pieniądz. Nie wiem, może muzycy Metalliki mają duże potrzeby, poza tym oczywiście przy nich musi się spory tłum wyżywić, ale to naprawdę można było rozegrać w bardziej cywilizowany sposób.

Można było sprzedawać bilety tylko zarejestrowanym klientom – ale dając im możliwość obrotu towarem, który do nich należy (choćby przez współpracę z TicketSwap).

Można było zorganizować koncert w większym obiekcie (większej hali w Polsce nie ma, więc musiałby to być stadion – ale przecież kilka mamy).

Nie przewidzieli popytu? Nie wierzę. Ale zakładając, że wierzę – wciąż można to przenieść na większy obiekt. Przecież scena jeszcze nie stoi, do koncertu mamy rok z okładem.

Że co? Metallica chciała być bliżej fanów, zaproponować unikalny show pod dachem, którego nie dałoby się zrealizować na stadionie czy lotnisku? Rozumiem, szanuję… w takim razie można było zrobić po kilka koncertów w jednym mieście. Tak jak robi to na przykład Dave Matthews Band i jak zrobiła to… Metallica, w Katowicach, w 1987. Wtedy dało się to wymyślić i zrealizować, a teraz się nie dało?*

Dwie, trzy sztuki pod rząd w jednym mieście oznaczałyby:
a) dwa-trzy razy więcej biletów na rynku,
b) redukcję kosztów (transport czy produkcja – wydatek ten sam, a wpływy większe)
c) …a co za tym idzie, obniżenie cen biletów.

Tylko komuś musiałoby na tym zależeć.

* okazuje się, że się dało – m.in. w Paryżu, Kolonii, Amsterdamie, Madrycie, Londynie – ale niestety, nie w Krakowie. A tam gdzie się dało i tak nie miało to wpływu na cenę 😉

Jaki jest Triptykon nie każdy widzi

17389199_1310137572355269_4722610274906162890_o

Jak się zaczyna koncert od „Procreation (of the Wicked)”, poprawia „Dethroned Emperor”, a dobija „Goetią”, to… Lord, have mercy upon me. Gdyby po trzech pierwszych numerach wczorajszego koncertu Triptykon nastąpił koniec świata – albo przynajmniej mój – umierałbym szczęśliwy.

Supporty były zacne, w dodatku niegłupio dobrane, bo każdy z nich prezentował inny sposób reinterpretacji dziedzictwa Celtic Frost – Blaze Of Perdition w najbardziej blackmetalowej, leśnej wersji, Mord’A’Stigmata klimatycznie i progresywnie, a Secrets Of The Moon… hm, Niemcy zabrzmieli tak, jak mógłby brzmieć Samael, gdyby Xy nie zafascynował się w pewnym momencie tymi wszystkimi zabawkami na prąd. No więc wszystko fajnie, wszyscy dzielnie stawali, ale – właśnie – jak na wzorowych uczniów przystało. A później był wykład profesora.

Gdy grali moje ukochane numery Celtic Frost i co lepsze rzeczy Triptykon – oprócz już wspomnianych, oczywiście, „Circle of the Tyrants” i „Morbid Tales”, albo epickie, przeszywające „The Prolonging” na finał – pod czaszką hulały mi tylko lodowate wiatry z Północy. Czyli, że super. Ale kiedy zespół grał te numery, które nie działają mi bezpośrednio na przysadkę mózgową, zastanawiałem się… dlaczego jesteśmy w Klubie Kwadrat i nie jest ciasno?
Tego samego dnia ogłoszono, że Metallica zagra w krakowskiej Arenie, bilety będą kosztowały tyle, co wjazd na dobry, kilkudniowy festiwal na Zachodzie – a i tak pewnie trudno je będzie kupić. Metallica. Zespół, który ostatnią dobrą płytę nagrał w ubiegłym stuleciu (i proszę mi tu nie mówić, że „Hardwired…” to „powrót do formy”, że to album „na miarę”, bo wiem, że śmiech to zdrowie, ale ja chcę być morbid). Kilka tygodni temu z trasą (!) po halach (!!!) przetoczył się Sabaton, który naprawdę dobrej płyty nie nagrał nigdy. A Triptykon nie wyprzedany? Co jest z wami?

17358603_1310138815688478_2854792491436905134_o

No więc nie chodzi o to, że metal to muzyka niszowa – bo w sumie spoko, niech będzie, nie musi się wszystkim podobać – ale o to, że dobry metal to muzyka niszowa. Jeden z najlepszych, najbardziej twórczych, najodważniejszych zespołów w historii gatunku – mowa o Celtic Frost oczywiście – w swoim nowym, bardzo udanym wcieleniu, o klasę lepszym od obecnej formy Metalliki i zupełnie poza zasięgiem takiego Sabaton, gra w klubie, bo odziana w czarne koszulki młodzież i młodzież starsza wybiera towar gorszy, ale za to droższy.

I proszę mi tu nie mówić, że o gustach się nie dyskutuje, bo owszem, dyskutuje się. Proszę iść na Triptykon, jeśli jeszcze możecie (dziś Wrocław, jutro Warszawa, pojutrze Gdańsk), bo nie wiadomo jak długo Tom, niemłody już przecież, będzie w tak mistrzowskiej formie. Idźcie na Triptykon szczególnie jeśli tego nie planowaliście, a wtedy podyskutujemy.

A tu znajdziecie mój wywiad z Tomem. Nie dlatego polecam, że mój, ale dlatego, że pan Fischer wie, co mówi: Sztuka nie polega na kopiowaniu samego siebie. Sztuka jest wtedy, kiedy próbujesz dostać się pod powierzchnię. Nie na skróty, nie wolno sobie ułatwiać. Czasem trzeba zaryzykować karierę, bo trzeba próbować nowych rzeczy. Raz ci się uda, innym razem odniesiesz porażkę, ale to jest właśnie sztuka. Tu nie chodzi o bezpieczeństwo, nudę, powtarzanie się. Sztuka to ryzyko.
Ale uwaga! Tom tego nie powiedział, to ja pozwolę sobie dopowiedzieć: wspomniane ryzyko powinni podejmować nie tylko artyści. Słuchacze również.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Piotra Śliwy (PKS Photography)

Niektóre ocalały, niektóre utonęły

Piękny koncert Wrekmeister Harmonies w ciasnej Kawiarni Naukowej. Kilkadziesiąt osób, ale za to wszyscy wiedzieli, po co przyszli, więc zespół nie musiał marnować czasu na introdukcje i wdzięczenie się do publiczności – żadnych podchodów, samo mięso, w oparciu o nową płytę „Light Falls”.
Raz tylko JR Robinson zdobył się na coś w rodzaju konferansjerki, wyraźnie poruszony faktem, że jest w mieście, w którym dorastał jeden z jego idoli. „Widzieliście Nóż w wodzie i Dziecko Rosemary?” – pytał. Odpowiedzi padły oczywiście twierdzące, ale chyba zawstydził się tej chwili słabości.

Zagrali pięknie i – po kilku początkowych minutach walki z żywiołem oraz poza przejściowymi problemami ze słyszalnością wokalu – dobrze zabrzmieli. Po godzinie kurz opadł, diody na piecach zgasły. Niby w sam raz, ale jednak stanowczo za mało, jak na rozbudzone apetyty publiczności.
„One more, one more!” – rozległo się, gdy lider Wrekmeister Harmonies poinformował, że dotarli do końca setu.
„Jak to jeszcze jeden?” – odparł zdumiony. – „Kiedy idziecie do muzeum, by obejrzeć obraz, chyba nie czekacie na to, że po jakimś czasie obsługa przyjdzie i podmieni go wam na nowy?”

PS. Tu napisałem parę słów o płycie „Night of Your Ascension”, a tu o „Light Falls” – i zapewniam, że to nie jest moje ostatnie słowo w sprawie Wrekmeister Harmonies.

Ciemno wszędzie, głośno wszędzie

„Halloweenu nie rusz, dziady obchodź! One nasze, swojskie!” – na wylewające się z memów pansłowiańskie apele odpowiedzieli nie tylko pianista Piotr Orzechowski i jego High Definition Quartet czy Krzysztof Knittel, rodzimy mistrz improwizowanej elektroniki, ale też Trzej Królowie Ambientu: Christian Fennesz, William Basinski oraz Robert Rich, którzy aż zza oceanu przybieżeli do Krakowa, by dusze zmarłych nakarmić i napoić. Swoją drogą, ciekawe czy Basinski i Rich będą się teraz musieli tłumaczyć bogobojnym Amerykanom, że dali się wplątać w ten obcy, pogański rytuał…

Tak czy owak, koncert który odbył się wczoraj wieczorem w krakowskim ICE, zapowiadał się równie obiecująco, co ryzykownie. Z tych samych powodów – połączenie odmiennych doświadczeń kulturowych i wpływów różnych gatunków muzycznych, zawsze może dać zupełnie nową jakość, ale równie dobrze zakończyć się piękną katastrofą. I jeszcze ten Mickiewicz. Wiadomo, my z niego wszyscy, ale czy w zestawieniu ze współczesnymi brzmieniami nie zazgrzyta? Czy nie będzie jak strach na wróble w kosmicznym skafandrze?

25_ww__5369_fotowojciechwandzel
Zdjęcia: Wojciech Wandzel

 
Było bardzo dobrze, a chwilami jeszcze lepiej. Długi – może trochę za długi, może sekwencje High Definition Quartet warto było nieco ograniczyć? – utwór podzielono na 10 części. Stricte jazzowe partie reprezentujące świat żywych przepleciono elektroniką, brzmieniem zaświatów, czasem – na krótko, ale zawsze niegłupio – łącząc oba żywioły. Piotr Orzechowski aka Pianohooligan, choć jako autor koncepcji na plakacie napisany był największymi literami, na scenie nie dominował, nie grał na siebie, ale był częścią zespołu. Podawał temat – często całkiem urodziwy, raczej chwytliwy – a potem wszyscy razem wokół niego dreptali, nie pozwalając sobie na zbyt częste akcje indywidualne. Za to jak świetnie wszystko organizowała tu znakomita sekcja! Kłaniam się nisko.

Słuchając High Definition Quartet przypomniał mi się hype na Kamasi Washingtona. To oczywiście inny jazz – nie tak gorący, nie tak gęsty, nie tak swingujący, bez kosmicznych wizji – bo polski, chłodny, mgielno-bagienny. Ale kreślony równie śmiałym gestem, równie epicki, nie gorszy.

08_ww__5241_fotowojciechwandzel

Goście, jak już wspomniałem, robili za duchy. William Basinski wcielił się w aniołki i rzeczywiście, jego propozycja była najbardziej subtelna, eteryczna. Fennesz jako zły pan – właściwy człowiek na właściwym miejscu. Groźny, hałaśliwy, ponury, a jednocześnie pełen majestatu. Mocno wyróżniała się, jak można się było spodziewać, propozycja Krzysztofa Knittla, który elektroniką sterował za pomocą reagującej na podczerwień harfy ISA (co miało dodatkowy walor wizualny – wymachujący rękami w ramie instrumentu artysta wyglądał, jakby duch przez niego reprezentowany chciał się wedrzeć do nas przez okno) i pomagał sobie perkusjonaliami. W odróżnieniu od amerykańskich muzyków, chyba nawet przez chwilę nie grał sam, zmieniając tylko partnerów dialogu – saksofon na perkusję, a bębny na kontrabas, który zresztą na tę cześć koncertu zachował dodatkowa gamę brzmień, generowaną przy pomocy pałeczek perkusyjnych i smyczka. Nie wiem tylko, jak w tej najbardziej chaotycznej, nerwowej, rozimprowizowanej części utworu manifestował się duch dziewczyny… ale możliwe że właśnie sobie na to pytanie odpowiedziałem.

30_ww__5441_fotowojciechwandzel

Po tej gęstwinie dźwięków przyszło uspokojenie, ale elegancką, ECM-ową sielankę przerwał duch samobójcy, czyli Robert Rich‎. Nisko, ponuro, fala na fali. Warstwa na warstwie. Bez nagłych zwrotów akcji, bez efektów specjalnych – w porządku, kupuję to, tak właśnie powinien brzmieć duch, który milczy.

dziady

Dużo muzycznych wątków w „Dziadach” Orzechowskiego, zmian akcji, wrażeń – więc mam nadzieję, że będę miał jeszcze okazję obcować z tym materiałem. Niech to będzie kolejny koncert, ale liczę też na to, że powstanie płyta. A kto prośby nie posłucha, w imię Ojca, Syna, Ducha…

Un Podsiadło vero

Pamiętacie, że był polski mainstream bez Dawida Podsiadło? Bo ja jak przez mgłę… a przecież ten małolat ma ledwie 23 lata! On dopiero zaczyna!

Oczywiście, może okazać się kolejnym meteorytem, który błyszczy pięć minut, po czym spala się w atmosferze i znika bez wieści. Ja jednak jestem przekonany, że ten pan zostanie z nami dłużej. I mam na to twarde dowody – facet ma głos, talent piosenkopisarski (potrafi ułożyć sobie zgrabną piosenkę i jeszcze wyposażyć ją w niegłupi tekst!), nienachalne, lekko absurdalne poczucie humoru, skromność i dystans do własnego sukcesu oraz szczęście do ludzi. Co widać zarówno po jego bliższym (zespół i ekipa), jak i dalszym otoczeniu – oto w trwającej właśnie trasie Andante Cantabile gościnnie udział biorą (różni w różnych miastach) m.in. Artur Rojek (był dzisiaj i fajnie), Julia Marcell, Katarzyna Nosowska, Kortez, Organek, Pezet, Ten Typ Mes, Tomek Makowiecki… Nie chodzi przecież o fuchę życia, ani o to, że sami narzekają na brak zainteresowania ze strony publiczności – moim wchodzą z nim na scenę, bo Dawidowi trudno odmówić, bo jest fajnym typem robiącym dobre rzeczy. Takiego towarzystwa się nie unika.

No więc Andante Cantabile Tour – właśnie wróciłem z koncertu w krakowskim ICE. Foty żadnej nie mam, bo poproszono publiczność o wyłączenie komórek i powstrzymanie się od fotografowania/filmowania i zdaje się, że wszyscy się grzeczne zastosowali. Będziecie więc musieli uwierzyć mi na słowo…

Duża sala wypełniona po sufit i niemal dwugodzinny występ, zakończony owacją na stojąco (zasłużoną, przyznaję) i bisami. Podsiadło ma ledwie dwie płyty na koncie – no dobra, licząc wydaną właśnie „Annoyance and Disappointment 2.0” niech będzie, że dwie i pół – ale już ma z czego zbudować długi set, o odpowiedniej dramaturgii, bez dłużyzn i przegrzewania. W dodatku brzmi to wszystko inaczej, niż na trasie promującej pierwszą wersję drugiego albumu, nikt nie powie, że płaci znowu za to samo. Te zasiadane koncerty w pięknych halach rzeczywiście są wyjątkowe, nie tylko za sprawą wymyślnej, włoskiej nazwy. Mniej jest galopowania, więcej klimatów, a przeboje tak uroczo zepsute, żeby nikomu nie przyszło do głowy skakać pomiędzy fotelami – „Trójkąty i kwadraty” po angielsku (czyli właściwie „S&T”), w dodatku przearanżowane w elegancką, stateczną pieśń, a „W dobrą stronę” to już w ogóle powaga i poezja śpiewana (właściwie melorecytowana, żeby się nikt nie wyrywał i nie próbował towarzyszyć).

Raz brzmi to wszystko niczym Coldplay, innym razem rozlewa się szerzej, w migotliwe pejzaże à la Sigur Rós. Tu słyszę Paolo Nutiniego (szczególnie świetne „Where Did Your Love Go?” mi się kojarzy), tam znów szelmowski pop Robbiego Williamsa. A więc najlepsze wzorce współczesnego męskiego popu, na szczęście nie małpowane, ale twórczo połączone i przefiltrowane przez osobistą wrażliwość wokalisty z Dąbrowy Górniczej.

Koncert miał dla mnie trzy punkty kulminacyjne: mniej dramatyczną od pierwotnej, ale wciąż wywołującą ciary wersję „Nieznajomego”, solo mistrza ceremonii na puzonie (słyszeliście lepsze, to pewne – ale jak to pięknie siadło na pierwszy finał!) oraz wisienka na torcie w postaci coveru „Il Mondo” Jimmy’ego Fontany. Kumacie to? Nie wspomnianego wcześniej Williamsa, nie Beatlesów itp., ale Fontany. Jak się bawić, to na całego!

Ech, gdyby się ten Podsiadło nie pojawił, trzeba by go było wymyślić…

Takie Sytuacje

Niedzielny wieczór spędziłem na występie formacji Nowe Sytuacje, czyli Republiki reaktywowanej tymczasowo i jubileuszowo, z okazji trzydziestolecia debiutu. Towarzyszył mi syn, który jest szalikowcem Piotra Roguckiego, więc jego głównym zajęciem było małpowanie kocich ruchów pieśniarza, będącego jednym z trzech – obok Tymona i Budynia – wokalistów tego składu. Ja natomiast rozmyślałem o tym, co widzę i słyszę.

NoweSytuacjePowroty zespołów kultowych bez lidera, choćby tymczasowe, zawsze budzą kontrowersje – że szarganie świętości, że odcinanie kuponów, że chodzenie na skróty. Ja jednak nie wiem, czemu miałbym odmawiać muzykom The Doors, Queen czy Slayera (bo dla mnie Jeff był tam najważniejszą postacią, taka sytuacja) zagrania na żywo materiału, który współtworzyli, próby przywołania tych nut i emocji? Jasne, nie zawsze dobrze to wychodzi, ale przecież nikt oryginalnym płytom krzywdy nie robi, nikt nie zepsuje wspomnień tym szczęściarzom, którzy załapali się na koncerty w zamierzchłych czasach i mitycznym składzie. Ryzyko ponoszą tylko artyści, którzy decydują się na takie przedsięwzięcie oraz ci, co płacą za bilet. Można po prostu nie iść, nie słuchać… A dzisiaj (właściwie to już wczoraj) rozczarowanych czy zdegustowanych na sali nie widziałem. Przeciwnie – gdy tylko zespół wszedł na scenę, w gruzach legł pomysł usadzenia publiczności na krzesłach. Kilkadziesiąt osób zerwało się z zajętych przed godziną miejsc i do końca skakało pod sceną – być może nieco zasłaniając widok tym, co zdecydowali się pozostać w pozycji siedzącej, za to wyraźnie uskrzydlając muzyków.

Niezłe brzmienie, duże zaangażowanie wszystkich występujących i – wiadomo – znakomity repertuar: „Nowe sytuacje” od deski do deski, a potem jeszcze „Kombinat” oraz „Moja krew” na bis. To był dobry koncert, nie tylko wspomnień czar dla sentymentalnej młodzieży starszej.
Oczywiście, Grzegorza Ciechowskiego nie da się zastąpić, więc – sprytnie – nikt nawet nie próbował wypełnić pustki po liderze Republiki jedną osobą. Zaproszenie trzech wokalistów – o różnych głosach i temperamentach, wspólnie uwijających się po scenie i tylko wymieniających się na froncie – to znakomity pomysł. Dzięki niemu koncertu nie trzeba było porównywać z tamtą, oryginalną Republiką, bo nieco teatralny, czasami wręcz groteskowy charakter tego, co zobaczyłem, podkreślał wyjątkowość i zarazem umowność sytuacji. To był koncert rockowy. Ale to był też spektakl ku czci zespołu rockowego, którego już nie ma. Paradoksalnie, w tej formule najlepiej sprawdził się moim zdaniem szalony, pląsający dziko Budyń, nie gorzej pasował do niej przeskakujący z jednej przerysowanej pozy w drugą Roguc, natomiast najmniej przekonujący był najbardziej naturalny w gruncie rzeczy Tymon – momentami sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił sobie znaleźć na tej scenie miejsca. To duże zaskoczenie, bo idąc na koncert spodziewałem się, że właśnie on, kameleon z urodzenia i wyboru, poradzi sobie z trudnym zadaniem najlepiej.

Ciesząc się kultowymi pieśniami Republiki, myślałem też – oczywiście – o niedawnej awanturze dotyczącej wykorzystania wizerunku GC w promocji garniturów. Sprawa nie jest jednoznaczna, bo zderzają się w niej tak sprzeczne pojęcia, jak litera prawa, duch prawa, duch czasów, czas to pieniądz oraz pecunia non olet. Trudno odmówić dzieciom prawa do korzystania z dorobku ojca i trudno odmówić innym dzieciom prawa do oprotestowywania przypadków, które uważają za wątpliwe. Trudno też odmówić kolegom z zespołu czy wreszcie fanom prawa do emocjonalnej reakcji, wszak znaczy to przede wszystkim, że Ciechowski rzeczywiście nie wszystek umarł, że ludzie pamiętają, że im zależy… Dlatego w niedawnym tekście w „Polityce” nie próbowałem nawet osądzać, kto w tym sporze ma rację, ale sprawdziłem, co o podobnych przypadkach sądzą prawnicy i praktycy, zarówno tu, jak i tam, gdzie podobnych (albo i znacznie trudniejszych) historii było więcej.

Nowe Sytuacje wciąż jeszcze mają kilka dat w trasie – w Gdańsku, Łodzi, Dąbrowie Górniczej i Warszawie – których radzę pilnować. Taka okazja może się już nie powtórzyć. Lepiej to zobaczyć i ponarzekać, niż potem narzekać, że się nie widziało.

Za sto lat też będzie rocznica

Wiedziałem, że tak będzie. Jeszcze Rufus nie zdążył zjechać z tęczy, a już ruszyła dyskusja, czy aby fajerwerkami napędzana śpiewogra „Solidarność. Twój anioł Wolność ma na imię” warta była dziewięć milionów złotych i czy aby godna była doniosłej rocznicy. Ja tam w faktury Europejskiemu Centrum Solidarności zaglądał nie będę, ale muszę napisać, że fragmenty, które obejrzałem w telewizorze (całości nie dałem rady, sorry, ale na tak daleko posuniętą solidarność z artystami mnie nie stać) nie wyglądały najlepiej. Temu aniołu nie Wolność, ale Chaos było na imię…

To nie wypadek przy pracy, ale nasza polska specjalność, która dotyka jak widać nawet pracujących dla nas cudzoziemców – bo reżyserem tego czegoś był Robert Wilson, ważna postać amerykańskiego teatru. Może budżet go przerósł? A może przygniotły deadline’y? Tak czy owak, zamiast śmiałej artystycznej wizji, dostaliśmy to, co zawsze – gwiazdy z łapanki, koncepcyjny bałagan i realizacyjne niedoróbki połatane efekciarstwem.

Teraz przez tydzień albo dwa kilku dziennikarzy będzie biadolić, że lepiej byłoby zaprosić Stinga lub U2, a ważny pan będzie tłumaczył, że nie było tak źle, bo Marianne Faithfull to prawie jak The Rolling Stones, ale taniej, a cały świat docenił brawurową interpretację dzieła Fryderyka Chopina, Naszego Wielkiego Rodaka, w wykonaniu Młodego Zdolnego. A potem o wszystkim zapomnimy, aż do czasu, kiedy zaskoczy nas kolejna rocznica, niczym zima drogowców.

Uwaga – teraz będzie odkrywcza myśl.

Rocznice można przewidzieć. Z wyprzedzeniem i co do dnia!

Na przykład, z moich skrupulatnych wyliczeń wynika, że 40. rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych będzie miała miejsce w 2020 roku. Zupełnie nieodpłatnie służę również informacją, że 50. rocznica tych doniosłych wydarzeń będzie miała miejsce w 2030 roku.
30 lat od wprowadzenia stanu wojennego – 2011.
Ćwierć wieku od (prawie) wolnych wyborów – 2014.
40 lat pontyfikatu Jana Pawła II – 2018.
100 lat od wybuchu II wojny światowej – 2039.
Pół wieku od podboju Chin przez Bayer Full – 2060.
Setne urodziny Waszego Sługi Uniżonego – 2074.
Zmierzam do tego, że zamiast tej strasznej corocznej prowizorki, albo nawet coraz bardziej głuchego Stinga, można z wieloletnim wyprzedzeniem zamawiać dzieła – symfonie, koncerty, spektakle, opery… – u naprawdę znaczących i utalentowanych artystów. Naszych czy importowanych, bez różnicy, byle warto było wydać parę dużych baniek na kilka lat ich pracy. I nawet jeśli prapremiera symfonii nie przyciągnie stu tysięcy gapiów (zawsze można im odpalić sztuczne ognie), a telewizja tego nie pokaże (zawsze może puścić powtórkę „Czterech pancernych”), po takiej rocznicy może coś zostać. Na wieki.
Skoro kilkaset lat temu to działało, dlaczego miałoby się nie udać teraz?